Witaj na polskim forum poświęconym sadze Heroes
of Might and Magic. Zarejestruj lub zaloguj się:

Pamiętaj:
Pokaż wiadomości
Ta sekcja pozwala Ci zobaczyć wszystkie wiadomości wysłane przez tego użytkownika. Pamiętaj, że widzisz tylko te wiadomości w tematach do których masz aktualnie dostęp.
  Wiadomości   Pokaż wątki   Pokaż załączniki  

  Pokaż wątki - Cahan
Strony: [1] 2
1  Świat HoMM / Seria HoMM ogólnie / Bugi w Might and Magic: Clash of Heroes : 23 Grudnia 2018, 22:08:02
Zakładam ten temat w tym miejscu, ponieważ nie znalazłam żadnego lepszego, a Clash of Heroes nie ma swojego działu - w sumie  wstyd, bo ta gierka ma całkiem niezłe oceny i w ogóle.

Gorzej, że mam buga. I to w samouczku. Kiedy walczę z tym drugim demonem i ustawię ten mur z łuczników, to on powinien mieć swoją turę. Ale... nic się nie dzieje. A ja nie mogę nic zrobić.

Windows 10, przeinstalowanie gry nie pomogło.
2  Heroes VII / Heroes VII / Problem z rozdzielczością w Hirołsie 7 : 27 Stycznia 2018, 22:45:08
Jak w tytule. Chciałam dać Hirołsom 7 drugą szansę. Przy pierwszym uruchomieniu gra wywaliła. Przy drugim odkryłam, że nie mogę w niej zmienić rozdzielczości. Nie, bo nie. Jest niby lista rozwijana, ale się nie rozwija - czy raczej rozwija i jest tam tylko to coś domyślne, co w ogóle nie pasuje. Co ja mam z tym zrobić?

Pamiętam, że kiedy grałam w to poprzednio, to też miałam ten problem. I zapomniałam jak go rozwiązałam.

EDIT: Znalazłam rozwiązanie. W innym miejscu nie miałam zaznaczone, że gram w trybie pełnoekranowym.
3  Heroes VII / Problemy Techniczne / Rozdzielczość - problem : 28 Lipca 2016, 02:15:55
Mam dziwny problem. Gra ma u mnie dostępną tylko jedną rozdzielczość. Za niską. Nijak nie mogę tego zmienić. To problem gry jako takiej czy błąd? I co z tym zrobić?
4  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / Koszmar Przemian : 20 Listopada 2015, 23:48:30
Nowiutkie opowiadanie:
https://docs.google.com/document/d/1CmzJL-VuJoo1531TpLOntx9YOmEKqEUGt9dTwzuBY9g/edit

Koszmar Przemian
[comedy] [dark] [life]
autor: Cahan
korekta: Solaris

   Gifted Hoof uwielbiał Noc Koszmarów, kiedy był jeszcze źrebakiem. Niestety, później dorósł, poszedł na studia i odkrył, że życie adepta medycyny jest strasznie monotonne oraz całkowicie głuche na tego typu radosne wydarzenia. Mówiąc krócej, po weekendzie miał pięć wielkich kolokwiów. Biochemia, fizjologia, mikrobiologia, ginekologia i rehabilitacja śmiały się z jego planów na spędzanie wolnego czasu. Pech chciał, że zamiast przebrać się za potwora, by straszyć inne kucyki, musiał czytać jakieś nudne wypociny dawno zmarłych profesorów (niech stado pijanych żuli śpiewa im w zaświatach).
   Ogier wstał z krzesła i jęknął przeciągle, kiedy pomyślał, że z samej tylko biochemii zostało mu do przerobienia jeszcze sto stron z Horspera. Tymczasem od ponad godziny wpatrywał się w tytuł rozdziału oraz robił sobie już piątą herbatę. Teraz zaś poczuł nieznoszącą sprzeciwu potrzebę wysprzątania całego mieszkania na błysk. Już miał sięgnąć po mopa, kiedy przypomniał sobie swoje oceny, składające się z dużej ilości dwój i kilku trój na szynach.
   Przyniósł z kuchni kubek pełen ciepłego kakao i ponownie spróbował zmierzyć się z książką grubszą, niż dłuższą. Zanim skończył drugi akapit, zorientował się, że zapisał dziesięć stron, z czego osiem stanowiły rysunki nagich klaczy w dość sugestywnych pozach. Gifted Hoof pokiwał głową z zadowoleniem i uznał, że zasługuje na małą przerwę na pączka nadziewanego dżemem malinowym. Myślenie wymagało wiele energii, a ciężko było znaleźć szybszy sposób od końskiej dawki cukru i tłuszczu.
   Chociaż zaliczył już zajęcia ze zdrowego odżywiania, to swoich nawyków nie zmienił. Nic nie mogłoby go odwieść od konsumpcji słodkich przekąsek, szczególnie że wyznawał światopogląd zawarty w słowach: najpierw masa, potem rzeźba. Mimo usilnych starań młody jednorożec wciąż nie osiągnął tej pierwszej. Nabawił się za to wrzodów żołądka, co nie było niczym dziwnym, zważywszy na ilości spożywanych ciastek, zupek maretońskich czy napojów energetycznych.
   Rozległo się głośne pukanie do drzwi. Student doskonale wiedział kto to – żądne słodyczy źrebaki. Tej nocy i o tej porze nie mógł być to nikt inny, w końcu nie posiadał przyjaciół ani dziewczyny, zaś rodzice mieszkali wiele kilometrów stąd. Przez chwilę zastanawiał się czy otworzyć przebierańców, po czym doszedł do wniosku, że pediatrą i tak nie zostanie, więc równie dobrze może im otworzyć.
   – Cukierek albo psikus! – wydarła się na całe gardło seledynowa klaczka w stroju księżniczko-wróżki czy innego klaczego badziewia.
   Za smarkulą stały jeszcze dwa ogierki przebrane za pirata i kuca lubującego się w sado-maso. Wszystkie źrebaki w pyszczkach trzymały torby na cukierki.
   – Czym ty właściwie jesteś? – zwrócił się do ogierka w lateksach.
   – Jestem Zorrpony, pogromca kosmitów! – pisnął podekscytowany źrebak.
   – Aha – mruknął i zaczął się zastanawiać czy matka dzieciaka wie, że ten dobrał się do jej sex zabawek.
   – Fajny kostium, proszę pana – rzekła seledynowa. – To prawdziwy makijaż?
   Gifted Hoof uśmiechnął się krzywo. Los skazał go na typowy wygląd studenta medycyny. Jego rubinowa grzywa przywodziła na myśl zużytego mopa, na czerwonej sierści odcinały się plamy po kwasie, który wylał na siebie jeszcze na pierwszym roku, zaś pod oczami miał tak wielkie wory, że zastanawiał się, kiedy będzie mógł w nich nosić zakupy.
   – Nie, udawany – odpowiedział.
   – To dostaniemy te cukierki czy nie? – przypomniał o sobie mały pirat.
– Widzicie, moje małe źrebaczki – zaczął ogier, wykrzywiając twarz w złośliwym grymasie – jestem studentem medycyny, więc do moich obowiązków należy dbanie o wasze zdrowie. A słodycze są bardzo niezdrowe. Zęby się od nich psują, a zadki rosną. Potem będziecie grubi, brzydcy i nikt was nie zechce – skwitował, wpychając do pyska resztę pączka i zamykając drzwi.
Zadowolony z tego, że obronił swoje jedzenie przed stadem rozwrzeszczanych głodomorów, powrócił do nauki biochemii. Jednak 5-fosforybozylo-1-pirofosforan dalej był równie nudny, trudny i głupi jak wcześniej. A stanowił on dopiero pierwszy produkt podczas cyklu syntezy puryn. Oczywiście charakteryzował się stosunkowo skomplikowanym wzorem, którego znajomość według katedry mogła pomóc mu uratować wielu pacjentów. Gdyby Gifted Hoof spotkał kuca odpowiedzialnego za program studiów, to zdecydowanie zaprowadziłby go do prosektorium na pouczającą wycieczkę, zwieńczoną kąpielą w wannie z formaliną.
Gifted Hoof zaparzył kolejną herbatę. Nie mógł już spoglądać na zawalone makulaturą biurko, a łóżko, bardziej przypominające niedźwiedzi barłóg niż cokolwiek innego, wołało go, obiecując nieskończone rozkosze. I właśnie wtedy ktoś ponownie zapukał do drzwi.
Czerwony jednorożec miał już tego dość. Nie żeby miał coś przeciwko rozpraszaniu jego uwagi, ale te cholerne kucyki przypominały mu tylko jak bardzo jego życie jest beznadziejne.
– Co znowu?! – krzyknął, nie sprawdzając nawet komu otworzył.
Szybko uzmysłowił sobie jak wielki błąd popełnił. Znowu nawiedziła go banda gówniarzy, ale tym razem w towarzystwie urodziwej klaczy, która najwyraźniej była starszą siostrą jednego z nich. Miała kremową sierść i złocistą grzywę oraz, jak na mieszkankę Canterlot przystało, posiadała spiralnie skręcony róg, wyrastający z czoła.
– Cukierek albo psikus? – mruknęło cicho, któreś ze źrebiąt.
– J-ja najmocniej przepraszam, myślałem, że znowu ktoś próbuje mi sprzedać jakieś garnki – zaczął…
– Garnki? W Noc Koszmarów? – rzuciła z powątpiewaniem klacz.
– No właśnie też się zdziwiłem.
Gifted Hoof ze wszystkich sił starał się nie wpatrywać zbyt intensywnie w stojącą przed nim jednorożec. Jednak nie mógł nic poradzić na to, że kremowa klacz idealnie nadawałaby się na okładkę Playcolta albo na cosplayerkę niektórych urodziwszych żeńskich postaci z LoLa.
– Dzisiaj jest dzień wolny od pracy, więc na przyszłość przygotuj sobie lepsze kłamstewko – parsknęła. – Lollipop, Apricot, idziemy.
– Przegryw – krzyknęła jedna z klaczek.
Gifted Hoof obiecał sobie, że na tej małej kiedyś popełni błąd w sztuce lekarskiej. Co prawda jeszcze nie wiedział jaką zrobi specjalizację, poza tym, że taką, w której nie będzie musiał wsadzać przedniej nogi w odbyt starszych ogierów. Jednak ta klaczka uderzyła w jego czuły punkt. Tak, uważał siebie za ostatniego przegrywa. Nienawidził swoich studiów, choć wszyscy mu ich gratulowali, wyglądał jak zombie z taniego serialu, myśli samobójcze odwiedzały go średnio trzy razy dziennie, a koszy od klaczy otrzymał już takie ilości, że mógłby otworzyć z nimi sklep.
Czerwony jednorożec był bardzo nieszczęśliwy, a biochemia próbowała go tylko przekonać, że rzucenie się pod pociąg to cholernie dobry pomysł. Tylko Horsper potrafił sprawić, że Gifted Hoof tęsknił za histologią i biofizyką. Kiedy zamykał oczy to widział wzory lipidów i białek, oczywiście błędnie zapisane. Po nocach śniły mu się złowieszczy śmiech asystentek oraz oceny w indeksie.
Odpalił laptopa i zaczął oglądać koty. Były puchate i urocze, nie to co jego własna kotka, Śledziona, która wyglądała niczym stwór z piekieł. Kocica miała czarną skórę, wielkie nietoperzowe uszy i kochała wszystkich poza swoim właścicielem. Wtedy odkrył, że na Nostrilsbooku otrzymał nową wiadomość od jednego ze swoich kolegów. Komunikat brzmiał: “Zapierdalaj do nauki”. Gifted Hoof zastanawiał się jak odpisać. Rozważał pomiędzy “Spierdalaj” a “Zapierdalam”.
Kolejny raz sięgnął po Horspera i odczuwał niejasne wrażenie, że książka drwi sobie z niego. Jednocześnie nie mógł się bawić ani uczyć, ponieważ to pierwsze wywołałoby ogromne wyrzuty sumienia, że nie robi tego drugiego. Tymczasem efektywna nauka była niemożliwa, kiedy jego umysł rwał się do beztroskiego obchodzenia Nocy Koszmarów.
Jednak nawet gdyby rzucił to wszystko i poszedł się bawić, to i tak miał pewien problem. Wszystkie jego kostiumy zostały w domu rodzinnym, w Manehattan, zaś narzucenie na siebie prześcieradła i udawanie ducha było powodem do wstydu jeszcze w szkole podstawowej. Miał co prawda swój lekarski fartuch, wciąż oczekujący na porządne pranie. Gifted Hoof dobrze wiedział, że żadna klacz nie poleciałaby na zapach potu, formaliny i oślego mózgu.
Już miał wrócić do Horspera, kiedy przypomniał sobie słowa seledynowej klaczki. Miał kostium. Był studentem medycyny, z natury wyglądał jak cholerne zombie. To przeważyło. Ostatni raz spojrzał na grube tomiszcze, które próbowało go przekonać, że czas na romans z ATP-azą. Poczuł przypływ nienawiści do tej książki, podniósł ją przy pomocy swojej magii, otworzył okno i wyrzucił “cegłę” na ulicę, wlewając w to całą swoją niechęć do biochemii.
Do jego uszu doszło obrzydliwe mlaśnięcie, jakby właśnie rozwalił arbuza o ścianę. Zaniepokojony ogier wystawił łeb przez okno, a to co zobaczył, sprawiło że włosy na całym ciele stanęły mu dęba.
– ***. Moja książka zabiła kucyka – mruknął pod nosem. – Jak ja nienawidzę czwartków.
Dalsze stwierdzanie zgonu było całkowicie niepotrzebne, jako że mózg w kilkuset kawałkach zdecydowanie nie nadawał się do naprawy. Za życia ziemski kuc był zielonym ogierem z czerwoną grzywą. Z okazji Nocy Koszmarów nosił na sobie jakiś brzydki mundur i czapkę z emblematami sierpa i młota.
Do zrobienia pozostawała tylko jedna rzecz – skuteczne sprzątnięcie zwłok. Niewiele myśląc, wyciągnął z szafki dwa wielkie wory na śmieci, po czym upakował do nich trupa, a następnie wciągnął go do środka mieszkania. Przemył bruk wodą z mydłem, by nie pozostały widoczne ślady krwi. Zabrał też książkę, która dzięki twardej oprawie pozostała nienaruszona. Cieszył się, że urodził się jednorożcem, ponieważ nawet nie musiał wychodzić z domu.
Główkował co teraz. Trup w lodówce zajmowałby za dużo miejsca i ciężko byłoby w niej wówczas trzymać jedzenie. Pod łóżkiem by śmierdział, zaś spalenie go w kominku przyciągnęłoby pod drzwi gryfich imigrantów. Musiał się tego jakoś pozbyć i to najlepiej dzisiaj, kiedy mógł wszystkim wmawiać, że ten wielki czarny worek to tylko element stroju albo torba na cukierki.
Przez Canterlot nie płynęła żadna rzeka, a dostanie się do kanałów graniczyło z niemożliwością. Zaś zrzucenie zwłok z miejskich murów było zbyt ryzykowne. Student rozważał nawet wypicie paru litrów alkoholu i wezwanie policji. Powiedziałby im, że był schlany w trzy dupy, wyrzucił książkę przez okno, a ona niedopilnowana dokonała morderstwa, natomiast trupa sprzątnął, bo się przestraszył. Policja może nawet by uwierzyła, że to wszystko to jedynie nieszczęśliwy wypadek, ale z uczelni wywaliliby go tak czy siak. I co wówczas miałby powiedzieć mamie?
Nie studiował w mieście jednorożców, dlatego że tu znajdowała się jego uczelnia marzeń czy coś. Po prostu nie dostał się na Uniwersytet Medyczny w Manehattan, a jego rodzina nie miała ochoty płacić za studia niestacjonarne. Matka by go zabiła, gdyby stąd wyleciał. Musiałby iść do pracy i przestawiać towar w markecie. Nie, Gifted Hoof nie mógł do tego dopuścić.
W jego głowie ułożył się iście diabelski plan. Do jego realizacji potrzebował jedynie przebrania Świętego Mikołaja i zestawu wytrychów, chociaż te ostatnie można było zastąpić łomem.

***

Przed wyjściem z domu zażył jeszcze spore ilości wódki, ponieważ w wypadku złapania, wolał uchodzić za osobę niepoczytalną. Oczywiście zachował absolutną trzeźwość umysłu, jako ogier doskonale wytrenowany w spożywaniu wszystkiego co zawiera etanol. Jednak policja nigdy nie brała pod uwagę tego, że aresztowany kuc jest studentem, żulem albo obywatelem Yakyakistanu.
Zorganizowanie stroju Mikołaja okazało się trudniejsze niż myślał, ale w końcu zmajstrował coś z czerwonego koca, skórzanego paska i dużych ilości waty. Z pewnością dało się rozpoznać, że był niskobudżetowym Świętym Mikołajem. Musiał tylko uważać na żądne prezentów źrebaki, ale i na to miał sposób. Nic nie działa tak skutecznie, jak groźba rózgi.
Na ulicach Canterlot nie zwracano na niego najmniejszej uwagi, biorąc go za kolejnego hipstera. W końcu doszedł do miejsca docelowego i, wyciągając łom zza pazuchy, zaśpiewał radośnie:
– Radujcie się studenty, bo Mikołaj Święty niesie prezenty!
Drzwi do prosektorium otworzyły się po jednym celnym ciosie łomem.
Wszedł do znajomego, ciemnego pomieszczenia, w którym intensywna woń formaliny kręciła w nosie i wyciskała łzy z oczu. W prosektorium zawsze panował chłód, dlatego zajęcia z anatomii latem były prawdziwą przyjemnością. Kolejne drzwi ustąpiły i Gifted Hoof w końcu trafił tam, gdzie przygotowywane są preparaty.
Wyrzucił zawartość worka na jeden ze stołów sekcyjnych i wyciągnął z szafki, stojącej w kącie pomieszczenia, odpowiednie narzędzia. W pierwszej kolejności musiał rozebrać zielonego kuca, a następnie go ogolić, by nikt nie poznał go po umaszczeniu oraz po to by nie liniał już jako narzędzie dydaktyczne. Nie wiedzieć czemu, ale owłosione jaja zawsze gorszyły studentki. Sierść dokładnie zebrał i zapakował do wora. Potem planował ją spalić razem z ubraniami. Rozciął jamę brzuszną i powyciągał sporą część układu pokarmowego. Wypłukał resztki gówna i jedzenia, a następnie wrzucił “bebechy” do jednej z wanien z formaliną.
   Zastanawiał się czy zostawić zwłoki ze skórą, po czym uznał, że odsłoni przynajmniej część brzucha i klatki piersiowej. Nastrzyknął trupa formaliną i pozostawił w basenie formaliny, by proces konserwacji oraz wypłukiwania tłuszczu dobiegł końca.
   Upewniwszy się, że pozostawił po sobie porządek, Gifted Hoof opuścił prosektorium i raźnym krokiem wracał do domu, rad z tego, że zrobił dobry uczynek. Na uczelni zawsze brakowało świeżych zwłok i pierwszy rok uczył się na czymś, co prawdopodobnie pamiętało powstanie Nightmare Moon, a wyglądem przypominało wymiociny kota. Co prawda supełki na nerwach będą musieli już porobić sami, podobnie jak usunąć niektóre naczynia krwionośne.
   Już niemal dotarł do domu, gdy do jego uszu dobiegł znajomy głos. Odwrócił łeb i dostrzegł Cure White’a, jednego z kolegów z grupy. Czerwony jednorożec bardzo się zdziwił, że współstudiujący się dzisiaj nie uczył. Co prawda Cure słynął jako wielki imprezowicz, ale to nie była wixa z alkoholem.
   – Cześć!
   – No siema – odpowiedział Gifted Hoof. – Nie spodziewałem się ciebie spotkać w Noc Koszmarów, White.
   – Mama mi kazała niańczyć brata – tu Cure White wskazał na źrebaka w stroju lwa – a do wyboru dała jeszcze bana na komputer, więc sam rozumiesz.
   Gifted Hoof pokiwał głową ze zrozumieniem. Sam nie miał rodzeństwa i wcale z tego powodu nie płakał.
   – A ty co tutaj robisz i do tego przebrany za zombie Mikołaja?
   – Próbowałem zdobyć trochę darmowych słodyczy, ale chyba nie posiadam odpowiedniego uroku osobistego.
   – ***, stary! Ty masz dwadzieścia lat, a biegasz w stroju Świętego Mikołaja w Noc Koszmarów, zamiast napierdalać biochemię?! Masz ty w ogóle rozum i godność kucyka?!
   Ogier doskonale wiedział, że zakładając ten głupi kostium stracił całą resztkę godności, ale nie mógł przecież powiedzieć koledze, że jest właścicielem książki mordercy. Musiał wymyślić jakieś wiarygodne kłamstewko, które ocaliłoby jego honor.
   – Padł mi Internet.
   Odpowiedziały mu cisza i tępe spojrzenie Cure White’a.
   – Czy ty piłeś alko z formaliną?
   – Tak – odpowiedział szybko Gifted Hoof. – Tak, piłem. Zawsze mnie ciekawiło jak smakuje taki drink.
   – Chyba nie chcę znać szczegółów. Ani wiedzieć co poszło na zagryzkę. Muszę lecieć, cześć!
   Czerwony jednorożec odetchnął z ulgą. Lepiej być nie mogło, bo kiedy rozniosą się wieści, że pił formalinę, to zostanie prawdziwym bohaterem imprez w akademiku. Może nawet miałby wówczas szansę na wyrwanie jakiejś urodziwej klaczy.
   Spalił resztę dowodów, kiedy tylko dotarł do domu. Podobnie uczynił ze swoim kostiumem, który nie dość, że był szkaradny, to jeszcze walił trupem. Zastanawiał się czy nie zniszczyć też Horspera, ale przypomniał sobie o kolokwium. Westchnął i kolejny raz tej nocy podjął próbę nauczenia się biosyntezy zasad purynowych i pirymidynowych.
5  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / Kromlech : 06 Września 2015, 22:35:12
Znowu kuce i znowu tematyka śmierci. W sumie mam jeszcze parę tekstów na dysku, pewnie niedługo je poprawię i gdzieś wstawię. Życzę miłej lektury.

https://docs.google.com/document/d/1xr4qWNm0xb1HNqtTLbxdrLAMqp9KcwWJ4mDpL2ZjNBc/edit

Kromlech
[sad][dark][fantasy]
Autor: Cahan
Korekta: Gandzia


   Czas płynął nieubłaganie, zarówno dla Isleen, jak i otaczającego ją świata. Z dawnej urody kapłanki nie pozostało już nic, podobnie jak z jej życia, zaś góra Blathen już na zawsze miała pozostać martwa. Nowe drzewa wyrastały na miejsce starych, spalonych w pożarze, który miał miejsce dziesiątki lat temu. Jednak nikt ani nic nie było w stanie ożywić kamiennego kręgu, znajdującego się na szczycie wzniesienia.
   Z kromlechem wiązało się wiele wspomnień kapłanki. To tu uczestniczyła w licznych obchodach świąt, najpierw jako obserwatorka, potem jako ich przewodnicząca. Tu poznawała tajniki magii i tu poznała swoją pierwszą i jedyną miłość. I to w tym miejscu się znajdowała, kiedy jej świat się skończył, a jej odmówiono prawa odejścia wraz z nim. Musiała błąkać się sama, pozbawiona wszystkiego, co najdroższe. Bogini zleciła jej misję, a Isleen już ją wykonała. Wszystko było oczywiste. Wszystko poza jednym – dlaczego wezwano ją właśnie tu?
   Stara klacz nosiła szary płaszcz z kapturem, narzucony na długą, białą suknię. Nic sobie nie robiła z tego, że materiał brudził się i rozrywał, chciwie chwytany przez gałęzie i leśną ściółkę. Bez większego wysiłku przedzierała się przez gęste krzaki, zaś strome podejście nie stanowiło dla niej najmniejszego problemu. Coś ją wołało, a ona czuła, że już nadszedł czas, by ostatni jednorożec starego świata wrócił do domu. Nie mogła ani nie chciała pozostać obojętną na tę prośbę. Starała się iść szybko, by jak najprędzej dotrzeć do celu.
   Czekał na nią nikt i czekał na nią każdy. Śpiewały ptaki i bzyczały owady, ale i tak panowała cisza. Wiedziała że nie było tu żadnego kucyka poza nią, a mimo wszystko miała towarzystwo. Byli tu, martwi od dziesiątek lat, pozbawieni życia śmiercią gwałtowną i przedwczesną, czekali na jej powrót. Zaś ona pragnęła ponownego spotkania najmocniej na świecie.
Szybko natknęła się na pierwszego kościotrupa. Zmurszały szkielet pegaza intensywnie wpatrywał się w nią czernią oczodołów. Obdarzona Wiedzą skinęła łbem w geście pozdrowienia. Kimkolwiek był za życia, to niemal na pewno go znała albo chociaż on znał ją. Kościół Harmonii pogrzebałby swoich zmarłych, ten kuc musiał być jednym z nich, wyznawców Dawnych Bogów. Zwolniła kroku. Nie wróciła tu po tamtej nocy. Nie miała odwagi stawić czoła pamiątkom po swym największym koszmarze.
Nie było już współwyznawców kapłanki. Została tylko ona i jej uczniowie, rozsiani po całym świecie. Wielu z nich pewnie już nie żyło, a inni niechybnie zdążyli przekazać wiedzę dalej. Ukryci w cieniu, czekający, aż świat zapomni o mordowaniu każdego przejawu buntu wobec bóstwa zwanego Ładem, by w końcu wyjść z mroku, zrzucić okrycia i powiedzieć wszystkim, kim są. Ponownie czcić chwałę Dawnych Bogów w blasku ich umiłowanej gwiazdy – słońca. Jednak to już nie mogło być tym samym co kiedyś, minione dni nigdy nie wrócą, a wiele rzeczy zostanie zapomnianych.
Po pierwszym trupie szybko znalazła kolejne. Klacze, ogiery i źrebięta wszystkich trzech ras. Na poły zwęglone kości, często połamane. Porozrzucane niczym śmieci. Nowa wiara nie oszczędzała nikogo, kto nie chciał ugiąć przed nią karku. Zaś świeckie władze sprzyjały Kościołowi, opierając na nim swe panowanie. Kucyki postanowiły zdeptać swoje dziedzictwo oraz własną naturę i udało się im. Wolały uważać się za władców świata, a nie za jego część. A tamtego dnia pogrzebały stary świat stalą i ogniem, od których nie dało się uciec. Śmierć przyszła na skrzydłach pegaza i na kopytach ziemskiego kuca. Zadała ją zwykła, bezmyślna nienawiść, cecha tak bliska wszystkim koniowatym.
Morze. Morze umarłych wśród krzewów, traw i paproci. Wystający z ziemi niby kamienie, zapomnieni przez wszystkich poza nią. Wciąż związani z tym miejscem, wciąż szepczący na wietrze. Budzili się wraz z nadchodzącą burzą. W taki zwyczajny dzień jak ten nie mogli bliżej dotknąć tego świata. Czekali tuż za zasłoną ciemności. Kryli się w czerni oczodołów, w cieniu pomiędzy drzewami i w najmroczniejszych zakątkach jej umysłu. Wspierali ją w podróży. Nie rozumiała wypowiadanych słów, ale to nie było ważne. Dziś wszystko miało się zapętlić, koniec spotkać się z początkiem, a pewien rozdział raz na zawsze zostać zamkniętym.
Gdzieś w oddali błysnęła błyskawica. Chwilę później rozległ się donośny grzmot, zapowiadający rychłe nadejście nawałnicy. Jednorożec uniosła głowę ku niebu i uśmiechnęła się do ołowianych chmur. Ich masy zbliżały się coraz szybciej do wzniesienia. Na nosie poczuła pierwsze krople deszczu. Wiało coraz mocniej, a kołyszące się pożółkłe trawy odsłoniły jej prostą drogę na szczyt. Była już bardzo blisko. Dość, by dostrzec kromlech z dziewięciu megalitów – cel wędrówki kapłanki. Szarobrązowe głazy pozostały niezmienione, wciąż przypominając o wszystkim, co utraciła oraz o tym, co osiągnęła.
Ostatnie kroki przebyła bardzo powoli. Wicher niósł wycie. Krzyki mordujących. Krzyki mordowanych. Świst zwalnianej z cięciwy strzały. Tępy dźwięk podkutego stalą kopyta, roztrzaskującego czaszkę młodej klaczy. Łoskot walących się drzew i skwierczenie płonącego lasu.
Weszła w kamienny krąg i odrzuciła kaptur, odsłaniając starą, pomarszczoną i poparzoną twarz. Granatowa grzywa straciła swój blask, podobnie jak jasnożółta sierść. Tylko oczy były takie jak dawniej – młode i srebrzyste. Co ciekawe, i je utraciła, tyle zdołała odzyskać. Udało jej się oczyścić z żalu, nienawiści oraz ignorancji, nauczyć wszystkich zadanych lekcji i tylko dlatego mogła wrócić. Kiedyś cierpiała, dziś czuła jedynie spokój i miłość Bogini.
W środku kromlechu niegdyś płonęło ognisko, z którego ostały się pojedyncze kamienie, na dodatek porozrzucane po całym kręgu. Jednak nie to było ważne, lecz to, co leżało na miejscu paleniska. Isleen aż westchnęła ze zdumienia i przy pomocy swej magii natychmiast podniosła owe przedmioty. Aż za dobrze je znała, bo dawno temu należały do niej. Wisior, triquetra i czarna opaska wysadzana kamieniami księżycowymi. Zgubiła je podczas szaleńczej ucieczki przez płonący las. Zawsze sądziła, że zostały zniszczone.
Ktoś musiał znaleźć je w popiołach puszczy i tutaj przynieść – tak podpowiadał zdrowy rozsądek. Nikt tego nie zrobił, bo nie było komu. Magia? Wątpliwe. To było Jej dzieło i Isleen czuła to. Ostatnia próba, ostatnia decyzja, ostatnia konfrontacja z samą sobą. Przedmioty zawierające w sobie tyle wspomnień, całą przeszłość kapłanki, część jej jestestwa.  Nie wiedziała, czy podoła, ale skoro dano jej taką możliwość, to raczej nie bez powodu.
Triquetra, symbol pojednania z naturą. Pamiętała, jak jeszcze jako mała klaczka przysięgała żyć z nią w zgodzie i zawsze spełniać swoją Wolę. Pamiętała również, jak jako nieco większa klaczka, a właściwie już klacz, pojęła w końcu, co to tak naprawdę znaczyło. Wtedy też zaczęła bardziej przykładać się do pewnych nauk. Jednak całą istotę równowagi poznawała przez całe swe życie.
Czarna opaska wysadzana kamieniami księżycowymi, znak godności przewodniczącej Kręgu. Funkcji polegającej na służeniu nauką, radą i inną pomocą oraz w obdarowywaniu prostych kuców łaskami Bogów.
Zdecydowała i po chwili wahania wisior ponownie zawisł na chudej szyi, zaś opaska znów leżała na grzywie, tuż za długim rogiem jednorożca. Odrzuciła płaszcz, w końcu przestał już być potrzebny. Czas nie miał znaczenia. Nic poza Nią nie miało znaczenia.
– Witaj ponownie, Isleen Srebronooka – rozległ się melodyjny, żeński głos.
Jak zawsze pojawiła się nie wiadomo skąd i nie wiadomo jak. Niezmienna w swej istocie. Wysoka, biała klacz alikorna o złotych oczach smoczycy. Odziana w nocne niebo, z sierpem księżyca na czole. Była życiem i śmiercią, panią wszystkiego. Miała wiele imion i jeszcze więcej twarzy.
– Witaj, Pani – odpowiedziała żółta jednorożec. – Przybyłam na wyzwanie.
– Oczywiście, że przybyłaś. – Bogini uśmiechnęła się łagodnie.
– Już czas, prawda? – zapytała kapłanka.
Biała alikorn skinęła głową, po czym rzekła:
– Wypełniłaś swe zadanie. Doszłaś do końca swej drogi. Wiedz, że jestem z ciebie dumna i zawsze byłam. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość w końcu spotkały się w jednym punkcie.
Zrozumiała. Zakończyła wszystkie etapy swojego życia. Najpierw była małą klaczką, dopiero poznającą, kim jest i niepewną niczego. Uczyła się tak długo, że w końcu sama przewodziła zgromadzeniu podczas święta Letniego Przesilenia. To wtedy znalazła swój kwiat paproci. I wtedy po raz pierwszy nosiła triquetrę oraz opaskę. Później zgubiła je, wchodząc w przyszłość pełną cieni. Aż w końcu pojęła ich istotę.
– Dziewica, matka i starucha? Jesteśmy każdą z nich?
Bogini przytaknęła i kopytem wskazała coś w dole. Jednorożec wychyliła się i nie dostrzegła niczego. Po chwili uzmysłowiła sobie, że właśnie to chciała pokazać jej biała klacz. Wsie Agresty, Porzeczki i Snopki przestały istnieć. Zniknęły ze świata, podobnie jak otaczające je pola. Za to tam, gdzie niegdyś znajdowały się Jarząbki, wyrosło miasto.
– Co się stało? – zapytała Isleen.
– Las nie pozwolił im zająć wsi, ale tam dalej zdołali go odeprzeć. I zdobędą, nasz czas się skończył.
– Odchodzisz, Pani? – zdziwiła się kapłanka.
– I tak, i nie. Nie chcą mnie tu, nie chcą siebie samych. Ale po każdym dniu nadchodzi noc, a po nocy dzień. Przetrwamy noc i wrócimy, gdy nadejdzie czas. Kucyki muszą się jeszcze wiele nauczyć.
– Tak jak ja?
– Owszem. – Biała klacz skinęła łbem. – Kucyki są jak ogier, który nadużywa alkoholu i zapija się na śmierć. Walczą z naturą, bo ta przeszkadza im w ich destrukcyjnych zapędach. Ale koniec końców zabiją się sami, gdyż tak naprawdę nie wojują ze mną, lecz ze sobą.
– I wtedy powrócisz?
– Wyschną rzeki, zaleją ich morza, góry obrócą się w proch, a z nieba spadnie ogień. Przyroda stanie do walki przeciwko nim, a wtedy pojawią się godni. Tak, powrócę.
Isleen przemyślała słowa Bogini i doszła do wniosku, że ta ma rację, jak zawsze. Wszystko było cyklem, a kucyki nie mogły uciec od swej natury, ponieważ i ona jest ich częścią. Jednak pewna rzecz wciąż nie dawała jej spokoju.
– Dlaczego dopiero kiedy nauczyłam się wszystkiego, co ważne, to muszę odejść, zamiast się tym cieszyć? I czemu tylu umiera, choć nie zdążyło znaleźć celu u kresu drogi?
Bogini uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Rozłożyła skrzydła i wzniosła się ku niebu czarnemu od deszczowych chmur. Padało coraz mocniej. Z rogu białej alikorn wystrzelił słup magii i uderzył w sklepienie nieboskłonu, skąd rozlał się niby woda z fontanny, otaczając cały kromlech jak kokon.
– Nie ma celu samego w sobie, tak naprawdę jest nim cała droga, jaką musimy przebyć.
Isleen poczuła, że się unosi, tak samo jak wtedy, kiedy Ona przejmowała jej ciało podczas gdy kapłanka reprezentowała ją w kręgu. W tym samym,  w którym spotkały się tym razem.
– Twoja służba dobiegła już końca – oznajmiła biała klacz. – Jesteś gotowa?
Nie było to takie proste i przyjemne, jak zakładała od dnia, w którym ocalała z rzezi. Całe życie marzyła o śmierci jako o uldze w doczesności, a kiedy wreszcie miała nadejść, to Isleen zdała sobie sprawę, że byłaby w stanie żyć dalej bez bólu i wiecznej goryczy. Ale z drugiej strony wciąż tęskniła i wiedziała, że na tym świecie nie ma już miejsca dla takich jak ona, po prostu przyszła pora, by usunąć się w ciemność. Zresztą, alikorn wcale nie pytała.
– Mój czas już nadszedł – zdecydowała.
Bogini skinęła głową w geście, który zapewne miał oznaczać pożegnanie. Z jej oczu nie dało się odczytać żadnej emocji, jednak kapłankę cieszyła sama obecność istoty, którą uważała nie tylko za swą Panią, ale i za mentorkę oraz matkę.
Magia coraz bardziej wnikała w jej ciało, które odzyskiwało wszystko co utracone. Znikały blizny po oparzeniach, piętno lat minionych ustąpiło, zastąpione przez drugą młodość. Sierść i włosy odzyskały blask, w mięśnie wstąpiły nowe siły. Czuła radość, szczęście i miłość wszechrzeczy, wszystko to, z czym łączyła się podczas różnorakich rytuałów. Białe światło przybierało na intensywności. Stara klacz zamknęła oczy.
Uderzył piorun. I to była ostatnia rzecz, jaką słyszała.

***

Otworzyła oczy. Wciąż znajdowała się w kamiennym kręgu. Na niebie świeciło słońce, łagodnie ogrzewając ciało kapłanki. Bogini gdzieś zniknęła i Isleen wątpiła, by miała ją jeszcze kiedykolwiek zobaczyć. Klacz wyszła spomiędzy megalitów i spojrzała w dół. Zaraz za linią lasu rozciągały się pola, a wśród nich skryły się wsie. Z kominów leciał dym. Czuła intensywną woń kwiatów i żywicy drzew.
Jednak jednorożec nie skierowała się w stronę żadnej z osad, lecz w głąb lasu, tam, gdzie stał jej dom i tam, gdzie ktoś niechybnie na nią czekał.

***
   
   Burza rozpętała się na dobre. Było ciemno niczym w środku nocy. Wiatr wył i szarpał pojedyncze drzewa. Deszcz zacinał. Zaś błyskawice raz za razem uderzały w kamienny kromlech na szczycie góry.
6  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / Celestia : 15 Kwietnia 2015, 18:17:02
Co tym razem? Znowu kuce. Krótka forma.

https://docs.google.com/document/d/1eOE5MHoK-mQTSmRbxJc69_2wvhwQYvY3S2Y8cXp3QfY/edit

Celestia
[Sad] [Slice of Life]
Autor: Tryfid (Cahan)
Prereading i korekta: OneTwo, Gandzia

   Nazywano nas różnie – boginiami, księżniczkami, władczyniami, alikornami. Zapominano o jednym. Nikt nie pamiętał, że byłyśmy też kucykami. Może nasze ciała zostały lepiej wyposażone i osiągały większe rozmiary, ale to nie zmieniało niczego. Nikogo nie obchodziło, że mamy swoje własne życia i problemy. Czy ktokolwiek wie, że mam kłopoty z zasypianiem? Czy katar Luny interesował kogokolwiek?
Nie jemy. Nie śpimy. Nie brudzimy się i nie chodzimy do wychodka. Tak nas postrzegają, jako pomniki z marmuru. Zimne, piękne i potężne, puste symbole dobrobytu. Podobno wznosimy słońce i księżyc. To zabawne, że same stworzyłyśmy tę otoczkę, która stała się w końcu naszym odwiecznym więzieniem. Ciała niebieskie poruszają się swoim własnym torem, nie potrzeba im naszej pomocy. Nie wolno powiedzieć nam prawdy, to nie tylko zniszczyłoby ich zaufanie wobec nas, ale i sprowadziłoby na Equestrię klęskę. Wojna domowa? Anarchia? Chyba już lepszy jest ten utopijny sen, którym są karmieni od tysiącleci.
   Kim jestem? Urzędnikiem i zwykłą klaczą. Sędziną, która kłamie, by ratować kraj. Nieśmiertelna? Potężna? Popularna? I co z tego?! Podobno mnie kochają, więc dlaczego nie mogę zaznać wolności? Czemu stałam się niewolnikiem systemu? Chciałabym być teraz z Twilight i jej przyjaciółkami. Wygrzewać się na trawie i jeść jagodowe muffinki. Porozmawiać z innymi kucykami, tak by traktowały mnie jak kogoś równego sobie, a nie boginię. Śmiać się z nimi i powierzać im swoje małe sekrety. Robić sobie niewinne dowcipy. Ubrudzić się. Grabić liście w jesiennym sadzie i sprzątać dom przed Hearth’s Warming Eve razem ze swoją rodziną.
Ale nie mogę. Equestria wymaga mojej opieki. Podatki. Klęski żywiołowe. Chciwi głupcy i kuce, które dla zdobycia upragnionej pozycji będą piąć się po trupach. Polityka zagraniczna… Czy ktoś myśli, że ja naprawdę lubię wydawać coraz to nowsze dekrety odnośnie standardów budowlanych biurowców?
Nie myśli. Kucyki nie myślą, że ja mam marzenia i mogę czegoś chcieć. Dla nich nigdy nie choruję, ani nie jestem smutna. Uchodzę za ideał, którym nie jestem. Czy istota perfekcyjna może mieć wątpliwości? Tłumię w sobie to wszystko, w końcu Księżniczce Equestrii nie wypada płakać, tupać z bezsilności ani krzyczeć. Zawsze dobra, cierpliwa i uśmiechnięta, troszcząca się o poddanych.
 Tak było, jest i będzie. Mieszkam na zamku, śpię w pięknych komnatach i żyję w luksusach. Większość zazdrości mi takiego mieszkania. Duże rozmiary i ociekające bogactwem fasady robią swoje. To nie jest mój dom, tylko więzienie, złota klatka. Ile bym dała, by mieszkać w małym drewnianym domku w mieścinie podobnej do Ponyville.
Nie ma dla mnie nadziei. Jedynym końcem, na jaki mogę liczyć, jest śmierć. Nie chcę umierać. Kocham życie, no i moje małe kucyki mnie potrzebują. To nie jest tak, że jestem nieszczęśliwa. Cieszę się ich szczęściem, ale chciałabym żyć własnym życiem, a nie cudzym, nawet jeśli tym kimś jest cała Equestia. To wszystko bardzo boli, ale muszę cierpieć w milczeniu. Mam swoją misję i reguły. Wypełniam je z poczucia obowiązku, ponieważ...
   – Jestem alikornem. Istnieję, by służyć – wyszeptała Celestia.
7  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / 50 Twarzy Dash : 01 Kwietnia 2015, 17:01:05
Siema, Tawernowicze! Wiem że kuce to zło i w ogóle, ale cóż. Łapcie tekst z jednego konkursów literackich z forum mlp polska. Nie, nie znalazł się na podium. Punktowo 4 miejsce (jeśli liczyć remisowe pozycje jako jeden, jeśli nie to 6).

https://docs.google.com/document/d/1U4DRt-H_G8fVFFtJ-DQkVYxh0SuNS6VPxWVydJsHSak/edit

50 Twarzy Dash
[oneshot] [comedy] [random]
Autor: Cahan
Prereading i korekta: Zodiak, Gandzia


   Rainbow wygodnie rozsiadła się w swoim fotelu i z wypiekami na twarzy oglądała jeden ze swoich ulubionych kanałów telewizyjnych. Nie po raz pierwszy dała się wciągnąć w świat przedstawiony na kolorowym, szklanym ekranie.
   – Dalej, dalej! Mocniej, mocniej! – szeptała, podjadając batony Pegasumo Light.
   Miała nadzieję, że nikt jej nie zobaczy w tym stanie. Ona, najbardziej męska z pegazów, najszybszy lotnik w Equestrii leży sobie na kanapie, podjada dietetyczne przekąski i ślini się do… No właśnie. Żaden kuc nie powinien znać tego małego sekretu.To zupełnie zepsułoby jej opinię, na którą pracowała tak długo, wylegując się na chmurkach i udając, że ciężko trenuje. Nie chodziło tu nawet o to, że Dash trzymała dietę i malowała kopyta bezbarwnym lakierem. Po prostu nie wypadało oglądać pewnych kanałów na swoim telewizorze.
   – No chwyciłbyś ją mocniej, a nie… Jak ostatnia pipa, a nie prawdziwy ogier! Sama zrobiłabym to lepiej! – złorzeczyła pegaz.
   Oczywiście, nie była to do końca prawda – tęczowogrzywa od dawna nie miała szansy sprawdzić się w takiej konkurencji. Wręcz dokuczała jej samotność, od kiedy opuściła Cloudsdale. Ponyville posiadało swój urok, ale to zazadzie nie mogło się równać dużemu miastu pod względem dostępności rozrywek i możliwości zachowania prywatności. Na wsi każdy o każdym wszystko wiedział, a Rainbow zależało na dyskrecji.
   Jej zainteresowanie tematem zaczęło się zupełnie niewinnie – przeglądała sobie Kundelka, chcąc poznać najnowsze plotki o wybrykach Celestii, kiedy natknęła się na nagłówek artykułu “Gorący uścisk Blueblooda”. Nie mogła przegapić takiej sensacji i odważnie kliknęła link. To był błąd. Od tamtej pory miała obsesję i chciała spróbować tego, co tak bardzo kręciło niesławnego księcia. Spocone ciała, zarumienione od wysiłku ganasze, seksownie przyspieszony oddech. Musiała skosztować tego uczucia.
   Na początku było ciężko. Nigdy tego nie robiła, nawet w gimnazjum. A teraz miała spróbować i to od razu z przytupem! Ogłoszenie znalazła w “Equestria Times”, zaraz obok jakichś bzdur o literaturze i sprzedaży przypinek. Pełna obaw i skrępowania poszła na spotkanie grupy Szpicruta. Zarazem żałowała i nie żałowała. Nowe doświadczenie nie tylko odmieniło jej poglądy na pewne sprawy, ale i całe dotychczasowe życie. Ta czynność stała się dla niej narkotykiem silniejszym niż latanie, marihuana i babeczki sojowe w sosie śledziowym razem wzięte.
   Nie wiedział nikt, nawet najbliższa rodzina i przyjaciele klaczy. Dla nich była najnormalniejszym pegazem pod słonkiem na zadku Celestii. Lubiła zapierdalać, jeść cytrynowe ciasteczka i nosić stylowe ubrania. Któż podejrzewałby, że Rainbow ma takie skłonności i dziwne preferencje w doborze partnerów?
   – No pociągnij go! To kuc, a nie motylek! Co za brak ekspresji – westchnęła.
   Mówienie do siebie stanowiło kolejny brzydki nawyk błękitnej pegaz. Nabrała go, kiedy zdechł jej żółw, ponieważ przez miesiąc zapomniała, by go nakarmić. To oczywiście nie była jej wina, tylko tej leniwej Applejack, której to Dash miała rozwalić wielką skałę na jednym z krańcowych pól, a jakoś tak się złożyło, że założyła się z Pinkie, iż zadanie wykona przy pomocy swojego czerepu. W każdym razie – o ile wcześniej gadała do Tanka, to teraz kwalifikowała się do szpitala psychiatrycznego. W zasadzie to pasowała tam od lat, w końcu te gady są niemal głuche, więc wychodziło na to samo.
   Radosne oglądanie wygibasów pary jednorożców przerwał jej donośny trzask drzwi wyrywanych z futryny. Ktoś właśnie wdarł się do jej domu i otworzył sobie wrota kopniakiem. Rainbow nie mogła tego tak zostawić. Gwałtownie zerwała się z kanapy i już miała biec do kuchni po nóż do krojenia marchewki, kiedy do jej uszu dobiegł znajomy głos.
   – Rymbuł Desz! Co drzwi nie otwierasz, jak pukam, cholerna damulko! – wrzasnęła Fluttershy.
   Klacz aż podskoczyła. Jasnożółta pegaz miała naprawdę donośny głos. Rainbow Dash spojrzała na muskularne, naszpikowane sterydami ciało różowogrzywej pegaz i przypomniała sobie, iż obiecała przyjaciółce, że dziś razem będą robić rzeźbę. Zupełnie wyleciało jej to z głowy. Nie zmieniało to jednak faktu, że ktoś będzie musiał zapłacić za nowe drzwi i to dużo bitów.
   – Mogłaś zapukać – mruknęła z wyrzutem.
   – Pukałam – ochrypnięty bas napakowanej klaczy sprawił, że pod sierścią Rainbow Dash pojawiła się gęsia skórka. – Nie otwierałaś. Myślę tak se, że li stało ci się co? To żem wbiłam na ratunek.
   Cały gniew na maślaną pegaz uleciał jak młotem odjął. W końcu martwiła się o jej bezpieczeństwo. To nie tylko ją usprawiedliwiało, ale było też zwyczajnie urocze. Flutter zawsze miała miękkie serce i troszczyła się o innych. Dashie rzuciła się na jej muskularny kark i objęła go z entuzjazmem.
   – Cieszę się, że się o mnie martwiłaś. Zupełnie niepotrzebnie, po prostu nic nie słyszałam przy włączonym telewizorze.
   Dopiero teraz tęczowogrzywa uświadomiła sobie, co się właśnie stało. Wszyscy poznają jej mały sekret. Stanie się pośmiewiskiem. Wielkim pośmiewiskiem. Kiedy tylko Fluttershy popatrzy na ekran…
   – Rymbuł, cymbale! Nie dość, że mnie nie wpuszczasz, to oglądasz jakieś pedalskie wygibasy. Co to ma niby być, do sojowego białka?!
   – Taniec towarzyski. Nowy sezon “Pląsów z Karłami”. Może obejrzysz razem ze mną?
   Przyjaciółka spojrzała na nią jak na ostatnią idiotkę i pokręciła łbem z dezaprobatą.
   – Wy baby… Wszystkie to samo. A gali MMA to oglądać nie chciała. Ani porządnego porno z minotaurami. Wyłącz to pedalstwo i idziemy robić klatę oraz bicki. Weźmiesz to na klatę, Rymbuło i nawet nie próbuj się migać.
   Rainbow jęknęła i posłusznie wyłączyła telewizor. Z lewym prostym wkurzonej Fluttershy nie należało dyskutować. Chyba że z ubezpieczycielem, po pobycie w szpitalu.
   – Rymbuło?
   – Tak?
   – Batoniki light? Ile razy mam powtarzać?! Najpierw masa, a potem rzeźba!
   Z kim ja się zadaję? Przecież z takimi mięśniami żaden książę mnie nie zechce?
8  Hyde Park / Zaginione Zwoje - konkurs literacki / Płomienie : 16 Stycznia 2015, 00:52:00
Płomienie
[fantasy][sad][dark]
autor: Cahan

Niebo nad łysym szczytem góry Blathen skrzyło się milionami gwiazd. Księżyc stał w pełni i rozświetlał ciemność nocy. Wiał lekki wiatr, niosąc ożywczą woń lasu i zapach palonego drewna. Przyjemnie chłodził po upalnym dniu i sprawiał, że nie panowała duchota. A jeśli ktoś umiał patrzyć, słyszeć i czuć, to wiedział, że magia również została pobudzona. Drżała i wibrowała, wisząc w powietrzu. Może nie aż tak jak podczas Yule, Samhain bądź Beltaine, ale o wiele bardziej wyczuwalnie niż zazwyczaj.
Najstarsi kapłani mówili, że kiedyś nawet prości ludzie mogli tego doświadczyć, a sama rzeka boskiej mocy miała dawniej o wiele większą siłę. Z czasem coraz mniej osób wierzyło i szukało. Pradawne moce umierały, tłamszone trybem narzucanym przez nową wiarę, Kościół Harmonii. Bo i dla kogo miałyby żyć?
Mieszkańcy Agrestów, Porzeczek, Jarząbków i Snopków przybyli by wspólnie świętować. Niektórzy z nich pojawiali się każdego miesiąca, podczas pełni, a najgorliwsi również podczas nowiu. Jednak dzisiejszej nocy przyszli wszyscy. Pokonali las i wspięli się na łagodne zbocze góry. Bowiem Lammas było czasem niezwykłym dla wszystkich.
Wsi wierne Harmonii paradoksalnie również świętowały. Można było zmienić wiarę ludzi, ale nie tak łatwo wykorzenić zwyczaje. Może i ich mieszkańcy nie chowali się w lasach i nie wspinali na łyse góry, jednak wciąż żyła w nich sama idea wspólnego ucztowania przy ogniu z okazji zbliżających się żniw.
Kościół Harmonii walczył ze starą tradycją. Tak właśnie Lammas zamieniło się w Świętego Błażeja i zamiast dziękować Bogini ludzie składali wyrazy uznania Harmonii za to, że wsparła owego świętego w walce ze smokiem palącym ludzkie osady gdzieś na Wyspach Foczych. Isleen nie do końca rozumiała co to miało wspólnego z plonami, którymi obdarowała ich natura. I uznała, że się tego raczej nie dowie. W końcu to nie miało żadnego głębszego sensu poza zapewnienia prostaczkom jakiegoś substytutu dawnego życia. Zdecydowanie ta strategia należała do opłacalnych i skutecznych. W końcu świętowano wszędzie, a wierzyli nieliczni.
Kapłanka wiedziała jedno – nowa wiara nigdy nie wygra. Choćby niewiadomo jak walczyli z naturą rzeczy, to nie pokonają prawdziwych Bogów. Mogą przeinaczyć stare, udawać, że nie istnieje. Ale nigdy nie osiągną głównego celu. Bo nawet jeśli stłamszą pamięć o korzeniach, to nie zabiją zwykłego ludzkiego uporu i przywiązania do tradycji oraz nie zmienią rocznego cyklu.
Wierzyła, że wyznawcy Harmonii pewnego dnia się zbuntują i odrzucą swoje fałszywe bóstwo. Wystarczy, że zaczną zadawać pytania, podniosą głowy wyżej i uznają, że to wszystko nie ma sensu. Wiedząca marzyła tylko o jednym – by ci ludzie odkryli kim byli ich przodkowie. By dotarli do źródeł i zrekonstruowali swoje dziedzictwo.
Kobieta rozumiała, że zbliża się koniec tego wszystkiego co dotychczas znała. Może i nie nastąpi za życia jej ani bezpośredniego następcy Wysokiej Kapłanki. Krąg i las jakimś cudem mogą się uchować. Ale pewnej nocy wyznawcy nie przyjdą na górę, porzucą nawet myśl o tym, że kiedyś w coś takiego wierzyli. Zapomną, bo tak będzie im wygodniej.
Jęknęła z goryczą. Mimo wszystko nie zamierzała się poddawać. Będzie wierna do końca. Bogini była matką jej i całego istnienia. Nie zdradza się swojej matki. Postara się walczyć i zachować jak najwięcej z czasów chwały. Za każdą cenę – swojego życia, szczęścia, marzeń i innych ideałów.
Czarownica weszła pomiędzy pradawne megality, tak stare, że wiatr i deszcz zdołały już odcisnąć na nich swoje piętno. Spojrzała przelotnie na stos drewna zlokalizowany pośrodku kamiennego kręgu. Rzuciła na niego rozpaloną pochodnię. Suche gałęzie błyskawicznie się zajęły. Stała na samym szczycie Blathen i doskonale widziała twarze wieśniaków oświetlone ciepłym blaskiem ognia. Ich rozmowy ucichły, oni również wpatrywali się w kapłankę.
Dała znak odzianym na biało akolitom, by zaczęli uderzać i dmuchać w swoje instrumenty, których prawdziwe nazwy były dla niej wciąż nieodgadnięte. Dla uproszczenia nazywała je uderzaczami, gliniakami i trzciniakami. Wydawały różne dźwięki, w odpowiednich rękach niezwykle miłe dla ucha.
Zanim zaczęła zerknęła jeszcze szybko na postać stojącą blisko kręgu. Uśmiechnęła się, a mężczyzna odwzajemnił ten uśmiech. Wiedziała, że po rozpoczęciu celebracji i odprawieniu wszystkich chcących jej pomocy, będzie mogła liczyć na jego towarzystwo. A to zawsze uważała za sobie miłe. W końcu nikt nie chce być sam, nawet wysoka kapłanka.
Rozłożyła szeroko ręce i podniosła wzrok ku niebu. Czuła jak jej ciemne włosy powiewają nienaturalne pod wpływem wzbierającej się w niej magii. Przywołała w pamięci całą swoją miłość do Bogini. Wdzięczność do niej, matki i nauczycieli. Stworzycielki. Tej która pozwala przyjść na świat i z niego odejść. Nie zapomniała też o Bogu. W końcu dzień był jego domeną, a Słońce podlegającą mu gwiazdą. Bez niego istnienie nie miało racji bytu. Nierozerwalna boska para. Zawsze napędzająca działanie świata i koła roku.
– Przybyliśmy tu tej nocy by się radować! Bowiem radość z powodu darów jakimi nas obdarzono jest słuszna, dobra i miła Bogom. Tako rzecze Bogini, tako rzekę ja! – krzyknęła.
Tłum zawtórował, akolici zagrali żywiej i szybciej. Czuła rytmiczne dźwięki uderzaczy jak przyspieszają, jak gliniaki i trzciniaki grają wyżej i wyżej. Wiatr wiał coraz mocniej, choć drzewa wciąż pozostawały niemal nieruchome. Długa, biała suknia noszona przez kapłankę powiewała, a sama kobieta zaczęła unosić się nad ziemię.
– Radujcie się! Cieszcie się, bo wasze szczęście jest dobre i słuszne! Pozostańcie wolni! – dziwna, niepokojąca myśl błysnęła w umyśle kapłanki – Przyroda dojrzała! Bawcie się, bo jest mi to miłe! Ucztujcie, bo zasłużyliście na owoce swej pracy! Odpoczywajcie, bo przyszedł na to czas! – dokończyła Bogini.
Do jej ciała wlewało się ciepło, w końcu poczuła, że nie ma już nad nim żadnej kontroli i jedynie słyszała słowa wychodzące z jej ust.
– Wspólnie spędźcie ten czas! Zakończcie dawne spory! Wszyscy jesteście moimi dziećmi i jesteście mi drodzy!
Isleen opadła na ziemię. Była zaskoczona, zazwyczaj wszystko trwało o wiele dłużej, a słowa jej pani brzmiały jakoś inaczej. Miała wrażenie, że czai się w nich jakaś groza. Niewypowiedziana, przerażająca i nieuchronna.
Jeśli nawet… Skoro Bogini nie chciała tego wyjaśnić, to znak, że nie warto się tym przejmować – pomyślała.
Wyznawcy zeszli poniżej ku własnym ogniskom. Przywlekli stoły aż ze swoich wsi byle tylko móc wspólnie świętować w świętym miejscu. Przynieśli jadło i pojedyncze snopki tegorocznego zboża. Dojrzałego do zbioru i złocącego się na polach pod górą. W nocy nie można było stąd dostrzec małych, żółtych prostokącików, ale za dnia kapłanka dość często podziwiała ten widok.
Chętnie spróbowałaby chrupiących jabłek, czerwonej porzeczki, słodkich brzoskwiń, placków i zup już teraz. Ale wiedziała, że musi cierpliwie czekać, aż każda wieś przyśle swojego przedstawiciela z podarkiem dla niej. Bardzo smacznym podarkiem.
– Isleen, jak zwykle głodna, co? – młody mężczyzna przerwał jej rozmyślania.
Opierał się o jeden z megalitów wewnątrz kręgu. Nosił proste odzienie – ciemnozieloną pelerynę, lnianą koszulę i spodnie z barwionej na brązowo wełny. Gdyby nie to, że brakło na nim łat i brudu to mógłby uchodzić za wieśniaka.
– Jak zawsze się grzebią. Ile ja mam czekać? – kobieta odwróciła się w kierunku rozmówcy – A i pamiętaj by przy ludziach nie zwracaj się do mnie po imieniu. To co się zdarzyło miesiąc temu…
Wysoka kapłanka zarumieniła się, kiedy przypomniała sobie jak podczas słuchania paplaniny młynarza o jego chorej nodze, którą Bogowie mogliby uzdrowić rozległo się głośne „Isleen, kochana! To ciasto jest pyszne, chcesz trochę, kotku?”.
– Nie może się powtórzyć, wiem. Ale ono zaiste było wyborne – Eoin zachichotał radośnie.
Westchnęła i czule spojrzała na jego wiecznie radosną twarz okoloną brązowymi włosami. Jej towarzysz regularnie popełniał jakieś gafy. Nie mogła mieć o to do niego pretensji. W końcu gdyby siedem lat temu nie przyszedł do niej i nie zagadał jak do zwyczajnej dziewczyny to dalej byłaby samotna. No i Bogini z jakiegoś powodu go lubiła.
– Owszem, było. Ale rozumiesz, że muszę dbać o swoją pozycję. Funkcja Wysokiej Kapłanki wymaga pewnej otoczki. A twoje zachowanie w tym nie pomaga.
Eoin przysunął się bliżej. Isleen czuła jego oddech na swoim policzku.
– Idź sobie – szepnęła.
– Rozumiem, wracam z powrotem do rodzinnego domu w Snopkach. Skoro moja obecność nie jest ci już miła – jęknął z przesadnym dramatyzmem.
Przewróciła oczami. Wiecznie to samo. Wiedziała, że nudziło mu się tu jeszcze bardziej niż jej. Chłopi nie byli odpowiednimi kompanami dla czarownika, choć mężczyzna miał z nimi dość często do czynienia. W czasie, w którym kapłani słuchali błagań wyznawców, bądź spełniali inne swoje obowiązki, jak chociażby pilnowanie Wysokiej Kapłanki czy zabawa z mieszkańcami ich rodzimych wsi, on nie miał nic do roboty. A z niewiadomych przyczyn samotne ucztowanie go nudziło.
– Wracaj. Proszę cię bardzo.
Zaśmiał się cicho. Doskonale wiedział, że Isleen żartuje. W końcu przerabiali to wiele razy.
– Już dobrze, moja ukochana. Wrócę kiedy spełnisz swoje obowiązki i zacznę ci być ponownie potrzebny.
Isleen Srebrnooka skinęła głową. Eoin zszedł w dół. By choć spróbować zająć sobie czymś czas. Kobieta miała nadzieję, że rychło będzie mogła ponownie usłyszeć jego głos i opowieści o okolicznym życiu, pomyśle na nowy czar i miksturę leczącą czyraki.
Już zaczęła się zastanawiać, czy aby nie odprawiła go za wcześnie, kiedy w końcu pojawili się przed nią przedstawiciele Agrestów.
Wyglądali jak typowi chłopi i zresztą nimi byli. Nosili stroje z niebarwionych wełny i lnu. Włosów nie czesali nigdy, a w brodach zapewne udałoby się znaleźć parę martwych myszy i półżywego robactwa. Twarze spaliło im Słońce, a praca na roli zaowocowała zgarbionymi plecami i szerokimi ramionami. Postawili przed nią wiklinowy kosz wypełniony różnorakimi pysznościami. Modliła się do Bogini by nie zaczęło burczeć jej w brzuchu na zapach jałowcowej kiełbasy i miodowych ciastek.
– Bądź pozdrowiona, Obdarzona Wiedzą – jeden z wieśniaków powtórzył wyuczoną formułę.
Kapłanka wdzięcznie skinęła głową, dając im znak by mówili dalej. I tak nie zamierzała tego słuchać, ale wypadało przynajmniej stwarzać jakieś pozory.
– Przynieśliśmy wam dary jako cała wieś – wymamrotał posiadacz wyjątkowo skołtunionej brody barwy rozwodnionego piwa.
– Co nam łonego roku na polach urosło, tośmy przynieśli wszystkiego po trochu – odezwał się właściciel najbardziej czerwonego nosa na świecie.
– Dzięki niech wam będą dobrzy ludzie, a przygoda błogosławi. Niechaj z roku na rok coraz lepsze plony się udadzą.
Przedstawiciele Agrestów spróbowali się skłonić. Wyszło kiepsko, ale Isleen się tym nie przejęła. Poczekała tylko aż ich sylwetki znikną w ciemnościach i zachłannie sięgnęła do jedzenia.
Wszystko co najlepsze – pomyślała podczas przeżuwania wiśniowego placka. – I jak tu się nie cieszyć w taką noc jak ta?
Snopki i Jarząbki wciąż zwlekały. Isleen nie wiedziała na co. W końcu zdążyła już się najeść, więc większość zawartości kolejnych koszy i tak przyjdzie jej rozdać innym. Wbrew temu co myśleli wieśniacy nie była w stanie zjeść dziesięciu udek kurczęcia.
Usiadła na ziemi i oparła się plecami o jeden z głazów. Zamknęła oczy. Akolici powinni ją uprzedzić o przybyciu kolejnych delegacji.
Chyba jej się nawet przysnęło, gdyż na pierwszy z krzyków zerwała się gwałtownie na równe nogi. Przez chwilę nie rozumiała dlaczego, dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że to nie był radosny okrzyk. Zanim zdążyła się rozejrzeć, stanęła przed nią młoda akolita. Z jej przerażonych, bławatkowych oczu lały się strumienie łez.
– Obdarzona Wiedzą, uciekajcie… Atakują, zabiją nas…
Kobieta poczuła na plecach przeraźliwe zimno. Dziwne zachowanie Bogini nagle stało się dla niej jasne. Świadomość końca uderzyła z siłą kowalskiego młota.
– Uciekaj! Wszyscy się ratujcie! – wrzasnęła.
Spojrzała w dół. Zaatakowano ich od łagodniejszej strony zbocza. Ciężka piechota i lekka konnica bezlitośnie siekły bezbronnych. Mężczyzn, kobiety i dzieci. Słyszała ich agonalne krzyki. Widziała jak upadali i umierali. Nie byli anonimowi. Znała ich wszystkich. Szczególnie, że wśród nich musiała być jej rodzina, Dallas, stara kapłanka, która była jej nauczycielką. I Eoin. Szczególnie on. Przez chwilę chciała tam pobiec, ale rozumiała, że to głupota. Ogniska zdeptały okute kopyta, stoły staranowano.
Zerknęła w drugim kierunku. Las płonął, byli otoczeni. A ona musiała wybierać.
Zdecydowała się na walkę z żywiołem. Zakasała suknię i zbiegła w dół. Akolici już się rozbiegli, nie wiedziała jaką drogę ucieczki obrali. Liczyła, że skuteczną.
Gałęzie i kamienie kaleczyły jej bose stopy, ale Isleen tego nie czuła. Bała się, nie chciała umierać, nie chciała odejść, nie wypełniwszy swojej misji. Starała się wytężyć wszystkie mięśnie, choć stromizna groziła upadkiem i połamaniem się. Jednak nie myślała o tym za bardzo. Jeśli nie pokona trasy dość szybko, to płomień będzie zbyt potężny by przez niego przejść bądź dopadną ją jeźdźcy.
Nie wiedziała czyi to byli ludzie, zapewne księcia Cundina, bo niby czyi inni. Choć prędzej działali na rozkaz Kościoła Harmonii. Książę sam z siebie nie pozbywałby się tak chętnie siły roboczej. Ktoś zdradził. Ktoś o wszystkim doniósł. I zapewne nigdy nie dowie się kto, nawet jeśli przeżyje. Jednak obiecała sobie, że jeśli jej się uda, to się zemści.
Dopisywało jej póki co szczęście w nieszczęściu – pokonała już niemal całą długość łysej części góry i dobiegła do granicy lasu. Przywitała ją wśród nich niemal absolutna ciemność. Mogłaby przywołać światło, jednak tym razem mrok był jej sojusznikiem. Nawet gdyby ktoś odważył się ją gonić pomiędzy drzewami, to szybko zgubi trop. W lesie przed ludźmi była bezpieczna.  Ale pozostawała kwestia płomieni.
Gałęzie darły jej suknię, wyrywały włosy i zdawały rany. Wielokrotnie potykała się i upadała. Ale biegła, choć brakło jej tchu, a płuca i nogi odmawiały posłuszeństwa.
Zanim ciemność zamieniła się w jasność poczuła gryzącą woń dymu. Schyliła się, starając się biec tak, by jej głowa znajdowała się jak najniżej. Dodatkowo zasłoniła nos oderwanym kawałkiem rękawa. Czuła ciepło, a raczej gorąco.
Płomienie szalały. Ich pomarańczowożółta ściana wyrosła przed kapłanką jak spod ziemi. Nie wahała się ani chwili i przekroczyła bramę z poczerniałych pni i języków ognia. Nie było odwrotu, jeśli się cofnie, to zginie.
Zagryzła język, wargi i policzki, by nie krzyczeć, kiedy czuła jak jej skóra poddawana jest torturom. Wszystko ją piekło i bolało, a robiło się coraz bardziej gorąco. Coraz mniej miejsca na uniki i lawirowanie.
Aż w końcu przyszedł czas na ostateczną próbę. Nie była w stanie tego zrobić, nie była w stanie wejść w płomienie.
– Bogini, pomóż… Błagam… Ja nie dam rady – krzyknęła zachrypniętym głosem.
Ogień nie zgasł ani się nie rozstąpił. Zamiast tego straciła władzę nad ciałem, które skoczyło naprzód niczym ryś na swoją ofiarę. Ból był przeraźliwy. Płonęła. Chciała krzyczeć, ale nie mogła. Oczy miała zamknięte, a mimo to nie potykała się o nic. Piekący ból, bez końca.
Zimno, pieczenie, ból… Kojący chłód, powietrze… I koniec. Koniec wszystkiego.

9  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / Everyday a Little Death [znowu kuce] : 15 Listopada 2014, 00:57:52
I znowu pogańskie kuce. Tym razem obchodzą Samhain.

https://docs.google.com/document/d/1QsZsMKUud9Pqt-YQ9XH5TtrwXIAHn-kUw47fko7v2oU/edit


Everyday a Little Death

[Dark] [Sad] [Fantasy]

autor: Cahan

prereading i korekta: Mab, Alberich, Gandzia





Umarli powrócili do świata. W ten jeden dzień roku krążyli wśród żywych, choć ci, za wyjątkiem wybranych, nie mogli ich zobaczyć. Niczym srebrzyste cienie przemykali wśród drzew w poszukiwaniu ciepła i tych, którzy jeszcze nie odeszli do Krainy Wiecznego Lata. Nie weszli między chaty, nie tym razem. Od lat mało kto chętnie by ich ugościł. Teraz ci, którzy pamiętali, przyszli do nich.

Dwie klacze jednorożca, młoda i stara, wędrowały przez las. W mroku, pomiędzy wiekowymi bukami, krążyły w poszukiwaniu odpowiedzi. Spod szarych derek wystawały długie, zwiewne, białe szaty. Wiedźmy lewitowały przed sobą płonące pochodnie, których blask rozświetlał ostatnią noc października.

O tej porze roku buczyna nie wyglądała najpiękniej. Na drzewach ostały się jedynie nieliczne liście, a szare drewno przypominało kości. Przyroda umierała wraz z Bogiem, mężem Bogini. Będzie snuł się pośród cieni, które przybyły na ziemię, by towarzyszyć mu podczas podróży w Ciemność. Pan Dnia odchodził, ustępując nocy swej ukochanej. Odrodzi się na Imbolc, ponownie sprowadzając na świat życie.

Starsza klacz pamiętała czasy swej młodości, kiedy Samhain obchodziły wszystkie kucyki w okolicy. Już wówczas Dawna Wiara miała daleko za sobą swój złoty wiek, a wyznawcy musieli się ukrywać. Jej rodzina przebierała się w łachmany i nie wychodziła nigdzie po zmroku. Na progu rodzice Isleen stawiali miski z kaszą, miodem i warzywami, by duchy posiliły się, i zostawiły ich w spokoju. Lecz kiedy została wybrana, wszystko się zmieniło.

Kapłani podlegali bezpośrednio Bogom, stanowiąc przedłużenie ich woli. Wędrowali pośród żywych i umarłych, nie musząc lękać się tych ostatnich. Niegdysiejsze rodziny często odcinały się od Obdarzonych Wiedzą.

Żywoty Wiedzących były odmienne od tych, które wiodły zwyczajne kucyki. Traktowano ich z szacunkiem, ale też i pewną dozą strachu, biorącego się z niezrozumienia. Dlatego kapłani oraz inni obdarowani talentem magicznym mieszkali najczęściej samotnie, nawet jeśli wokół nich znajdowało się dużo innych kucy. Często troszczyli się o swych nieświadomych sąsiadów, pomagali im, wspierając czynami i radami. Tak bowiem było właściwie.

Ich ścieżka biegła inaczej – ani gorzej, ani lepiej. Isleen nie wiedziała, czy kiedykolwiek dowie się dokąd jej droga ją zaprowadzi. Lata temu czuła jednak pewną wspólnotę z innymi wyznawcami Dawnej Wiary. Wierzyli w tych samych Bogów. Hołdowali tym samym tradycjom…

Teraz nie ostał się już prawie nikt. Wyparli się swojej tożsamości albo ich wybito. Ona sama cudem uciekła.

Całe ciało starszej klaczy pokrywały paskudne blizny po oparzeniach, pamiątka po najkoszmarniejszej nocy świata kapłanki. Kucyki odwracały wzrok na jej widok i milkły, kiedy się zbliżała. Wygląd Isleen Srebrnookiej budził przerażenie, obrzydzenie i litość. Obdarzona Wiedzą nienawidziła litości pozbawionej zrozumienia, pełnej obłudy.

Z dawnej urody pozostały jej jedynie szare oczy i smukła sylwetka. Granatowe loki wciąż opadały na szyję i pysk. Ale kapłanka nie przejmowała się, że stała się brzydka. Ten nowy wygląd napawał ją wręcz swoistą dumą.

Tylko ją Bogini przeprowadziła przez płonący las i zostawiła przy życiu. Resztę wymordowano lub sami wybrali śmierć w płomieniach, chcąc uniknąć rozsiekania przez topory sługusów Kościoła Harmonii.

Isleen nie czuła żalu do swej Pani, że ta nie pomogła jej bliskim. Żółta jednorożec rozumiała swoje przeznaczenie. Była narzędziem. Miała zadanie i zawsze starała się wykonać je godnie.

Kapłanka spojrzała ciepło na kłusującą u jej boku klaczkę, swoją następczynię. Lasair z trudem dotrzymywała jej kroku, liczyła w końcu dopiero dziesięć wiosen. Była dziesiątą uczennicą Wiedzącej. Nadzieją na przetrwanie.

– Pani Isleen? – pisnęła klaczka.

– Coś się stało? – zapytała granatowogrzywa.

– Tu nic nie ma. A przynajmniej ja nic tutaj nie widzę. Chodzimy z pochodniami, niesiemy światło drzewom.

Uśmiechnęła się do wspomnień. Ten dar nie przyszedł do niej od razu. Niegdyś i ona nie mogła zobaczyć zjaw. Była już dorosłą klaczą, kiedy zaczęła rozmawiać z umarłymi. Stało się to wiele lat po nocy, która okaleczyła ją na zawsze, kiedy już w pełni pogodziła się z losem, a jej nienawiść do oprawców wygasła. Nie chciała tego daru, przerażał ją. Ich szepty i spojrzenia – smutne i pełne wiary. Przestrogi, słowa przypominające minione dni.

Doświadczenie to określiłaby jako koszmarne. Przerażało, a im bardziej próbowała od tego uciec, tym było gorzej. Magia zawsze tak działała. Nie była dobra ani zła, należało ją po prostu przyjąć i zaakceptować.

W końcu zrozumiała, co Bogini chciała jej w ten sposób przekazać, jakie zadanie czekało teraz przed Wysoką Kapłanką. Zachować pamięć i tożsamość. Wiara musiała przetrwać, nie mogła dać się stłamsić przez Kościół Harmonii, by w przyszłości odrodzić się niczym rośliny na wiosnę. Isleen kiedyś umrze, ale jej uczniowie pozostaną, by dalej podtrzymywać tradycję.

– Zobaczysz, Lasair. Kiedy nadejdzie twój czas ku temu. Najpewniej i ja będę pośród nich.

Biała klaczka parsknęła poirytowana. Niecierpliwiła się. Kapłanka w ogóle się tym nie przejęła. Sama kiedyś była źrebięciem. Do niektórych rzeczy trzeba było po prostu dojrzeć, a moralizatorskie wywody jedynie pogarszały sytuację. Poczochrała uczennicę po rudej grzywie i rzekła:

– Nie jesteś na to gotowa, uwierz mi. Bogowie wiedzą lepiej.

– Ja po prostu tego nie rozumiem, Pani Isleen – Lasair prychnęła ze złością. – Błądzimy po lesie, bo czegoś szukasz i nie chcesz mi nawet powiedzieć co to jest.

Klaczka małej wiary – pomyślała żółta jednorożec. – Ja, kiedy byłam w jej wieku, o wiele lepiej akceptowałam moje przeznaczenie. Jeśli wybrali cię Bogowie, to nie ma ucieczki. Można próbować, ale los jest już przesądzony. Czasami denerwowało mnie, kiedy Bogini przychodziła, a z jej pyszczka padały jakieś enigmatyczne słowa, podczas gdy ja pragnęłam jasnego wyjaśnienia. Dopiero później zrozumiałam, że do pewnych wniosków powinniśmy dochodzić sami.

– Czego szukam? Sama nie wiem – odpowiedziała szczerze. – Duchy przybyły do tego świata, by coś nam przekazać. Jesteś Wiedzącą, tak samo jak i ja. Zwyczajne kucyki starały się nakarmić zmarłych; chowały się w ciemnościach, bo światło ich przyciąga. Ze strachu przebierali się w łachmany, by ci nie zamieszkali w ich ciałach – zaśmiała się. – Ale my postępujemy inaczej. My wędrujemy wśród cieni, nie lękamy się ich, Bogowie nas chronią i chcą, byśmy kontynuowały naszą podróż. W ciemności kryją się odpowiedzi.

Lasair milczała. Najwyraźniej myślała nad czymś. Zapewne nad słowami kapłanki, ale Isleen nie była pewna. Równie dobrze mogło być to jedzenie.

Rudogrzywa ledwo nadążała. Ciało ograniczało młodą klacz. Isleen nie czuła zmęczenia. Nierzadko sama odnosiła wrażenie, że żyła samą wiarą. Nie musiała przejmować się niczym, Pani zawsze nad nią czuwała. A kiedy ją zawoła, to chętnie pójdzie ku ciemności.

Bo czym była śmierć? Końcem? Początkiem? Etapem w kręgu życia? Nikt z żyjących nie znał odpowiedzi na to pytanie, a Bogowie nigdy nie raczyli na nie odpowiedzieć. Isleen wątpiła, by próbowali coś zataić, cel musiał być zgoła inny, a oni – małe, marne i głupiutkie istotki – i tak nie byliby w stanie go pojąć. Nauczyła się już, że woleli, by sama znajdywała odpowiedzi, jedynie małą pomocą naprowadzana na właściwy tor.

Las dookoła nich umierał. Wciąż się odradzał, ale już nie był dokładnie tym samym lasem. Żył. Śmierć nie była dla niego końcem ani początkiem. Nawet puszcza wokół szczytu Blathen kiedyś się odrodzi, jeśli tylko kucyki jej na to pozwolą.

Wyłamaliśmy się? Niszczymy, zaburzamy cykl czy wręcz przeciwnie, jesteśmy jego częścią?

Przyjrzała się bliżej poszarzałej korze jednego z buków. Zastanawiała się, jak długo drzewo już tu stoi. Ile razy oglądało śmierć i narodziny? Czy było świadome czekającego je losu?

Machnęła łbem, dając Lasair znak do podjęcia marszu.

Jaki jest cel życia? Co jest po śmierci? Czy celem jest samo życie? Poszukiwanie prawdy? Bycie szczęśliwym, a może uszczęśliwianie innych? – myślała gorączkowo.

Zastanawiała się, czy nie spytać o to duchów, ale one pewnie też tego nie wiedziały. Być może wiedzy nie było albo dostęp do niej mieli jedynie Bogowie. Jaki był prawdziwy cel zstępowania zmarłych na ziemię ostatniego dnia października?

Śmierć jest zimna i ciemna. Cicha, nie licząc krakania gawronów i pohukiwania sów. Ale jej zapach, woń rozkładu, oznacza również zaczątek życia…





Krążyły już długo, a starsza klacz czuła, że zbliżają się ku celowi. Srebrzyste sylwetki zlewały się w jedno. Zwykłe kuce, jakich po świecie kłusują tysiące. Szukała wśród nich znajomych pysków, ale nie mogła ich dostrzec w falującym morzu umarłych.

Nigdy nie były te same, niektórych spotykała częściej, innych rzadziej, ale nigdy wcześniej nie musiała czekać tak długo na ich pojawienie się. Niemal zawsze odwiedzali ją Benen i Dallas, jej dawni nauczyciele. Kuce, które kiedyś zwróciły się do niej z jakąś prośbą, spełnioną bądź nie. Podczas jej życia przewinęło się tyle pysków, a większość już nie żyła, zostawiwszy ją samą.

Młodsza Wiedząca drżała z zimna. Isleen już dawno przestała zwracać uwagę na takie drobnostki jak deszcz czy niekorzystna temperatura. Bogowie nie pozwoliliby jej skrzywdzić. Zawsze nad nią czuwali. Nad Lasair zresztą też, jednak ona jeszcze nie przyjęła ich do końca.

Srebrnooka znalazła ją na trakcie. Wygłodniałą, zziębniętą i przerażoną, nie tyle sytuacją, co nowoodkrytą magią. Nigdy nie pytała co z jej rodziną, a rudogrzywa sama nie poruszała tego tematu. To nie było ważne. Biała klaczka została wybrana, musiała wypełnić swoje przeznaczenie. Zaopiekowała się Lasair, starając się być dla niej jak najlepszą przewodniczką.

Wiedziała, że to wszystko może być dla niej trudne – zimno, wilgoć i niezrozumiałe zachowania kapłanki. Źrebakom wmawia się strach przed ciemnością i nienaturalnością.

Coś się działo, większość widm zwiększyła odległość od obu klaczy, jakby coś je przestraszyło. Isleen miała złe przeczucia.

Duch postawnego ogiera zagrodził jej drogę. Wiedziała, że przybysz z zaświatów nie ma dobrych zamiarów. Położyła kopyto na kłębie Lasair, zatrzymując w ten sposób klaczkę. Biała jednorożec spojrzała na nią pytająco, nie mogąc zobaczyć zjawy i nie rozumiejąc całej sytuacji.

– Znam cię. Pamiętam. Nie nosisz już opaski z księżycowymi kamieniami. Na szyi próżno szukać wisiora. Ale pamiętam. Postarzałaś się i zbrzydłaś, ale wyszłaś z tego żywa. To przez ciebie nas zabili. To twoja wina! – oskarżycielsko wysyczał duch.

Triquetra i opaska… Niemal zapomniała, że kiedyś je nosiła. A przecież stanowiły wówczas symbole jej władzy i pozycji. W pewnym sensie opisywały kim była. Zgubiły się podczas ucieczki przez płomienie. Straciła wtedy niemal wszystko – szaty, większość sierści i co najważniejsze, wszystkie znane jej kuce. O większości zdążyła już zapomnieć – chociażby o tym ogierze.

– Precz – rozkazała.

– To twoja wina i zapłacisz za to! – Widmo zbliżało się coraz bardziej.

Srebrzyste nogi wolno odrywały się od ziemi, sierść na szyi jeżyła się, jakby martwy ogier szykował się do ataku.

– Precz!

Umarły skoczył ku niej. Róg klaczy zajaśniał, a srebrzysty promień uderzył w ducha. Rozpłynął się. Inne zjawy cofnęły się jeszcze bardziej. Nie chciały być odesłane w zaświaty.

– Pani Isleen, co się stało?

– Nie wszyscy umarli są przyjaźnie nastawieni. Tego musiałam przegnać – wyjaśniła.

W zasadzie to nie wiedziała jakie było zagrożenie i czy w ogóle było. Ale wolała się nie przekonywać.

– Czego chciał?

Zamarła. Wolałaby nie odpowiadać na to pytanie. Nie chciała przestraszyć Lasair. Ale nie mogła zataić przed nią prawdy. Nawet najbrutalniejsza z prawd jest lepsza od kłamstwa.

Spojrzała głęboko w złociste oczy klaczki. Długo trwało, zanim przemogła się i zaczęła opowiadać o mordzie, jaki zgotowali im wyznawcy Harmonii. O zakutych w zbrojach rycerzach, których okute kopyta roztrzaskiwały czaszki młodych i starych, o płonącym lesie, który odmienił ją na zawsze – fizycznie i psychicznie.

Biała jednorożec zadrżała. Isleen nie wiedziała, czy z zimna, czy ze strachu.

– Chodźmy dalej – wyszeptała kapłanka.

Podjęły dalszy marsz przez buczynę. Obdarzona Wiedzą stawiała krok za krokiem, szła na sztywnych nogach, czując, że to Samhain może być bardziej nieprzyjemne od poprzednich, a odpowiedzi bardziej bolesne.

Jakie prawdy chcą przekazać mi Bogowie?

Gałęzie drzew zatrzeszczały, poruszone nagłym podmuchem wiatru. Parę czerwonych liści spadło na ziemię. Zrobiło się też jakby chłodniej. Do jej uszu dobiegł stukot drżących zębów Lasair. Zbliżały się.

Coś w niej drgnęło. Coś ukrytego w głębi duszy, zepchniętego w jej najciemniejszy zakamarek. Zapomnianego i zabitego.

– Witaj, Isleen – usłyszała.

Znała ten głos bardzo dobrze. W swoim poprzednim życiu lubiła jego brzmienie. Często siadała pod rozłożystym jesionem i go słuchała. Uśmiechała się do jego marzeń i naiwnej, idealistycznej wizji świata. Ale potem umilkł na zawsze, a ona pozostała w ciszy, w zimnej, smutnej pustce. Sama. Martwa.

Gorączkowo szukała go wzrokiem, ale nie udało jej się nigdzie dostrzec znajomej sylwetki. Nie było go w srebrzystym tłumie, nie snuł się pośród drzew. On po prostu był – na zawsze przy niej.

– Pamiętaj, nie zapomnij ponownie – wyszeptało coś, co niegdyś było błękitnym jednorożcem.

– Nie zapomnę, nigdy – obiecała.

Poczuła w sobie ciepło, jakby odzyskała coś ważnego, swoje jestestwo. Wiedziała, że to na nowo odkryte uczucie już nigdy jej nie opuści, bo ona mu na to nie pozwoli. Zrozumiała.

– Pani Isleen, czego nie zapomnisz?

– Tego, co było mi drogie, Lasair. Możemy wracać.

Zawróciły ku wsi Pszenżyto. Jeszcze przed wejściem w obręb pól, łysych o tej porze roku, zgaszą pochodnie i postarają się niezauważone wślizgnąć do obejścia kapłanki. Od rana będą udawać normalne kucyki – samotną klacz ze źrebięciem.

– Pani Isleen? Jeśli wieśniacy odkryją, co robimy, to nas zabiją, prawda? – piskliwy głosik rudogrzywej zakłócił ciszę.

Zastanowiła się przez chwilę nad jak najbardziej łagodną wersją odpowiedzi, a jednocześnie nie mijającą się z prawdą.

– Tak, spalą nas, utopią albo zadźgają – odpowiedziała szczerze.

– To dlaczego to robimy? Bogowie chyba nie chcieliby naszej śmierci.

– Bo jeśli tego nie zrobimy, to zabijemy się sami. Każdego dnia będziemy umierać po trochu, aż nie zostanie z nas już nic.


10  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / Rosiczki Atakują : 24 Września 2014, 20:22:59
Myślałeś, że rośliny są niegroźne? Sądziłeś, iż fotosyntezują sobie spokojnie i nie knują planów przejęcia władzy nad światem? Myliłeś się, naiwniaku.
 Moi mili, przedstawiam wam najnowsze dzieło marki Cahan Szalona, pisane na konkurs literacki na mlp polska, które nie zajęło nic. "Rosiczki Atakują" to fanfik inspirowany horrorami klasy Ź, które są tak durne, że aż śmieszne. Tak, to swoista parodia, wzbogacona moją ponysoną i dawką botaniki.

https://docs.google....dit?usp=sharing

 
Czytajcie i nie zapomnijcie skomentować, bo Drosera regia nie śpi.


Rosiczki Atakują
[oneshot][comedy][random][biologia]
Autor: Cahan


„Myślisz, że rośliny są niegroźne? Uważasz, iż nie biorą udziału w grze o tron? Nie wierzyłeś, że one potrafią myśleć, a nawet się poruszać? A może śmiałeś sądzić, iż nie mają uczuć?
Ja też tak myślałam. Zanim rzuciłam pewne zaklęcie na stokrotki. Miało je powiększyć by starczyło na więcej kanapek, ale coś poszło nie tak. Wręcz bardzo nie tak. Moje niedoszłe śniadanie co prawda urosło do gigantycznych rozmiarów, ale zaczęło się przy tym ruszać i powarkiwać coś w nieznanym mi języku.
Przysięgam na Equestrię, że chciały mnie przerobić na nawóz! Gdyby nie Spike, to nie wiem jak by się to skończyło. Całe szczęście, mój mały smoczek był wtedy przy mnie i spalił te bestie. Ponyville uratowane, a Księżniczka Celestia nie dowiedziała się o tym przykrym incydencie. Miło.”
Pamiętnik Twilight Sparkle

Z rozkoszą przyjmowała poranne promienie Słońca, które ogrzewały jej oślizgłe ciało. Czuła słodki błogostan, kiedy w błonach tylakoidów rozpoczął się proces fotosyntezy. Energia dotarła do fotoukładów i ruszyła faza jasna. Drgnęła, gdy coś zaczęło się dziać w stromie chloroplastów. Tak, kochała przeprowadzać cykl Calvina-Bensona. Wówczas czuła się szczęśliwa i spełniona, szczególnie, kiedy miała pod dostatkiem czystej wody deszczowej.
Wchłonęła kolejną dawkę azotu, pobraną z dorodnego okazu muchy końskiej i z tej radości aż pobudziły się jej merystemy wierzchołkowe korzenia. Czapeczka niczym kret przebijała się przez kolejne warstwy torfu kwaśnego o pH równym trzy i pół. W strefie włośnikowej chłonęła monotlenek diwodoru, najbardziej życiodajny płyn ma świecie. Rozwinęła kolejny liść.
Uśmiechnęłaby się gdyby mogła. Przez całą noc tylko marzyła o tej chwili, kiedy zostanie dotknięta przez światło i obudzi się ze swoistego letargu. W zasadzie tak wyglądało całe jej życie. Ciemna pora doby była zdecydowanie za długa. Niestety zły los sprawił, że mieszkała obecnie na półkuli północnej i została skazana na okresy, kiedy dzień trwa ledwie parę godzin, a ona świat wyczuwała jedynie przez okienną szybę.
Wyciągała swoje mackowate liście ku światłu, by lśniły niczym diamenty. Inne rosiczki mogły jej tylko zazdrościć soczystości i wielkości. Regia czerpała z tego powodu niemałą satysfakcję. W końcu była Królową, Panią rosiczek i dumą Krwawego Ogrodu. Rosła w wysokiej doniczce, by jej długie korzenie nie stały w wodzie, a inni przedstawiciele rodzaju Drosera mogli podziwiać jej piękne ciało.
Pod nią rozpościerał się bajkowy krajobraz – setki donic wypełnionych krewniakami Regii. O tej porze roku wszyscy prezentowali się nadzwyczaj pięknie i dorodnie. Królowa ze smutkiem pomyślała, że lada dzień niektórzy powrócą do cieplutkich i jasnych terrariów. A przecież tęczowe petiolarisy i pigmejki wyglądały tak cudownie… Co gorsza, rosiczki tropikalne, do których ona sama należała, wrócą do domostwa niewiele później. Tylko zimnolubne odmieńce pozostaną tutaj przez cały rok.
Może nie była tak kolorowa jak rosiczki pigmejskie i grupy petiolaris, nie wypuszczała tak pięknych kwiatów jak trzy siostry, ale miała coś czego nie miała żadna inna przedstawicielka tego rodzaju – ona po prostu była zajebista i owady o tym wiedziały, wybierając właśnie ją. W końcu ich chitynowe pancerze gęsto pokrywały jej liście.
Nie kłamała, twierdząc, że jest najlepszą łowczynią w swoim rodzaju. Żadna inna roślina nie polowała na tak duże ofiary jak Regia, choć kapturnice i dzbaneczniki mówiły co innego. Jednak ta konkretna Drosera regia była sporo większa od normalnych przedstawicielek swojego gatunku.
Nie musiała bać się burzy, gradobicia i wichury. Szkodniki również jej unikały. Słońce nie mogło przypiec Królowej za mocno. W Zebrice, jej ojczyźnie była nietykalna, niezniszczalna i niepokonana. Tutaj martwił ją jedynie zbliżający się koniec lata, kiedy to niebo zakryją chmury, a dzień zacznie ustępować nocy, które przynoszą zimno, koniec fotosyntezy i brak ofiar.
Zdelegalizować noc! – pomyślała Drosera regia.
Przez chwilę zastanawiała się nad tym pomysłem i doszła do wniosku, iż jest zdecydowanie niegłupi. W końcu cały rok mógłby być cieplejszy i bardziej słoneczny. Zaś zimę należało zdecydowanie usunąć z kalendarza. Wówczas przez całą wieczność mogłaby cieszyć się życiem na świeżym powietrzu, a nie być zabieraną do pomieszczenia i wegetować na parapecie.
Zresztą na tym skorzystaliby prawie wszyscy – kucyki nie musiałyby marznąć i zbierałyby plony nawet cztery razy w ciągu roku, rosiczki przez cały czas mogłyby sobie pozwolić na wysokie nasycenie tkanek chromoplastami i nie przeżywałyby tortur nadmiernego wzrostu elongacyjnego spowodowanego niedostateczną ilością światła. Natomiast zwierzęta będą mogły zapomnieć o męczącym śnie zimowym.
Na dodatek marzenie Królowej dało się zrealizować. Szybko ułożyła w merystemie wierzchołkowym pędu plan, który zapewni dobrobyt całemu jej rodzajowi.
W sumie, gdyby udało się wyeliminować Lunę, Boginię Nocy… Co prawda nasza ukochana Pani Dnia również jest zdolna sprowadzić na nas ciemności, niemniej jednak zdecydowanie nie oprze się pokusie wydłużenia czasu, przez który Słońce wisi na nieboskłonie. Szczególnie, kiedy ją poprosimy… Może i to herezja, może nie powinniśmy buntować się przeciwko Bogom, ale to sprawa światła, i ciepła! A przecież w życiu rosiczki nie ma nic ważniejszego!
Królowa podjęła decyzję.
Skupiła się najmocniej jak tylko potrafiła i uwolniła w powietrze setki tysięcy związków chemicznych, które szyfrowały pradawną pieśń wojenną jej rodzaju.

Przybądźcie rosiczki do swej wielkiej Królowej!
Ave Regnum Plantae, ave Familia Droseraceae!
Ku potędze rodzaju, rodziny i mojej!
Ave magna Type Drosera, ave Clade Angiospermae!

Niech z torfu wyjdą wasze korzenie,
Gdy młode nasiona pokryją ziemię,
Liście ku Słońca promieniom wyciągnij
I trawiennym kwasem żrącym ocieknij!

Me kwiaty są różowe, a włoski czerwone,
Ecce ego ad te, regina, audire voluntas magnum!
Pokryto świeżą rosą me liście zielone,
Potens simul et malum vincere tenebris Lunae Regnum!

Rozwińcie kwiaty, niczym barwne chorągwie,
Pomóżcie w wielkiej armii budowie!
Strawimy wroga oraz zabijemy,
Jesteśmy rosiczkami, tego chcemy!

Z rosnącym zadowoleniem obserwowała jak jej wojownicy budzą się do życia i rosną, wzbudzeni mocą prastarej magii. Z drobnych, często niemal niezauważalnych roślinek, zamieniali się w stopniowo w istne maszyny do zabijania. Nawet najmniejsza z rosiczek pigmejskich zyskała rozmiary kucyka. Wszystkie również zyskały niesamowitą ruchliwość.
Ją także objęło zaklęcie i teraz jej mackowate liście były długie na cztery metry. Mogła machać nimi do woli z ogromną prędkością i morderczą precyzją. Trzepnęła kilka razy na próbę jednym ze starszych mezofili. Efekt ją zadowolił.
Tego dnia w Krwawym Ogrodzie poległy dwa miliony trzydzieści pięć tysięcy sto dwadzieścia cztery stawonogi. Owady, wije i pająki. Zginęło również dziesięć myszy, pięć szczurów, jeden biały królik oraz kilkanaście ptaków.
Przedstawiciele rodzaju Drosera czekali niecierpliwie aż Królowa przemówi. Wiercili się i krzyczeli radośnie:
– Ave Regnum Plantae! Ave Type Drosera! Ave Regina Drosera regia!
Regia uśmiechnęła się pod młodym liściem. Objawiło się to jedynie większą ilością tlenu oddanego do atmosfery. Postanowiła zadowolić swoje małe rosiczki.
– Moi poddani! Mocą nadaną mi przez bogów, rosiczki i samą siebie, ogłaszam wam dobrą nowinę! Postanowiłam w końcu zakończyć terror Lunarnej Bogini, która sprawia, że nasz rodzaj nie może zasiedlać torfowisk tego kraju! Owadożery Caballusi, łączcie się, bowiem dzisiaj ruszamy na wojnę!
Krwawy Ogród ogarnął aplauz tysięcy gatunków, podgatunków i kultywarów. Najgłośniej cieszyły się petiolarisy, pigmejki i rośliny tropikalne. Tylko Filiformis, Binata, Obovata, Intermedia, Anglica i Rotundifoila wyglądały na niezadowolone i już chciały zaprotestować, ale Regia zauważyła co się święci i dodała:
– Dla was zrobimy specjalną strefę klimatu umiarkowanego.
Stężenie tlenku węgla cztery wzrosło o pół promila – gatunki zimnolubne musiały odetchnąć z ulgą.
– Jaki mamy plan, Pani? – zapytał mały Scorpioides.
Spojrzała na pokrytą gemmae pigmejkę i odpowiedziała spokojnie:
– Musimy jakoś dotrzeć do Canterlot i zabić Lunarną Ciemiężycielkę, a następnie poprosić Solarną Dobrodziejkę o parę zmian na świecie. Jeśli nie będzie chciała współpracować, to użyjemy siły.
– Ave Regina Drosera regia! – ponownie wydarły się rosiczki.
– Strawić Złą Boginię! Strawić! Wchłonąć!
– Equestria wreszcie stanie się naszym domem! – skandowały Spatulaty.
Regia wstała, wychodząc sobie z doniczki, jak gdyby nigdy nic. Inni podążyli za jej przykładem. Zajęło im to dużo czasu, ponieważ po przemianie ich korzenie stały się ogromne i porozsadzały te kawałki maretońskiego plastiku, a przecież żadna szanująca się rosiczka nie będzie podbijać equestriańskiej stolicy z jakimiś śmieciami dyndającymi z ciała.
– Żołnierze! Kim jesteście?! – krzyknęła.
– Rosiczkami! – odpowiedziały chórem.
– Gdzie idziemy?! – Regia jeszcze bardziej podniosła swój donośny, chemiczny głos.
– Na wojnę! – rosiczki darły się coraz intensywniej.
– Po co idziemy?!
– Po azot!
To najpiękniejsza chwila w moim życiu… Zaraz po tej jak złapałam młodą ryjówkę. Trawiłam ją przez dwa tygodnie, ale było warto.
Omiotła spojrzeniem swoją armię i uznała, że potrzeba jej jakiegoś sprzętu oblężniczego, ponieważ o ile mogły mordować kucyki przy pomocy wydzieliny z trawiennych włosków gruczołowych, o tyle sforsowanie jakichś drzwi wymagało już profesjonalnych narzędzi.
Wypatrzyła grabie oparte o ścianę domostwa Bogini Cahany. Drosera regia uznała, że Matka Rosiczek nie obrazi się za pożyczenie tego sprzętu. W końcu zawsze zależało Jej na dobru swych dzieci.
– Ej, ty! Tak, do ciebie mówię, Adelae! Weź te grabie, przydadzą nam się podczas oblężenia drzwi od sypialni! – zwróciła się do cienkolistnej, czerwonawej rosiczki.
Siostra z Queensland chwyciła przedmiot przy pomocy spodniej strony liścia. Miała na tyle rozsądku, by nie narażać całej akcji na niepowodzenie spowodowane rozpuszczeniem drewnianego kija przez soki trawienne. Co prawda Regia nie wiedziała czy wydzielina gigantycznej rosiczki jest w stanie strawić ligninę, ale wolała nie próbować.
– Generale Capensis Albino!
– Tak?
Stawiła się przed nią dorodna roślina z białymi włoskami i liśćmi osadzonymi na długich ogonkach, tworzących rozetę.
– Jak stan naszej amunicji? – zapytała się.
– Torebki nasienne są niemal dojrzałe, kiedy dojdziemy powinny być już gotowe.
– Doskonale, doskonale.
Tysiące nasion… Pod takim ostrzałem nic się nie uchowa. Szczególnie, że już ja zadbam by wykiełkowały błyskawicznie. Dziś Canterlot, a jutro cały świat!
– Mwahahaha! – zachichotała Drosera regia. – Rosiczki! Formować szyki! Wyruszamy!
Z dumą spoglądała na swoje oddziały, które ułożyły się w idące jeden za drugim roślinne kwadraty. Na przedzie szło komando Tropical Tigers, następnie Petiolaris Death, Pygmy Sword, Queensland CKM, Tuberous Tornado i Temperate Sundews. Maszerowały równo, w szyku i w takt mrocznej muzyki idącej tak: tam tam tam tam ta tam tam ta tam tam ta tam tamta tam tamta tam.
Efekt ją zadowalał. Wyglądali dumnie i groźnie, przebierali miarowo swoimi korzeniami i potrząsali długimi na kilkanaście metrów pędami kwiatowymi. W razie potrzeby mogli używać ich jako korbaczy. Zaś silne liście bez problemu mogły owinąć się wokół kucyka i strawić go żywcem.
Czy mogło istnieć coś piękniejszego od szlachetnych żołnierzy, którzy idą walczyć o słuszną sprawę, a ich oślizgłe liście kołyszą się w rytm kroków? Tak, może. Ich Królowa.
Zastanowiła się, czy iść na czele, czy na tyłach, by obserwować poczynania swoich dzielnych wojowników. Po chwili namysłu zdecydowała się na tę drugą opcję, ponieważ wciąż nie była pewna lojalności rosiczek zimnolubnych, dla których klimat Equestrii stanowił w końcu ideał. Współczuła im nawet, jednak jako Królowa musiała dbać przede wszystkim o dobro ogółu i swoje własne.
– Wasza Oślizgłość, jak my właściwie dotrzemy do Canterlot? – Capensis Albino wyrwał ją z marazmu, spowodowanego taktycznymi planami o obiedzie z kucyka.
– A to jest dobre pytanie, generale! Ale znam rozwiązanie tego problemu.

***

Obudziło ją donośne pukanie do drzwi. Podniosła łeb z poduszki i parokrotnie zamrugała zielonymi oczyma, by ponownie je zamknąć, i z powrotem klapnąć na posłanie. Przewróciła się na drugi bok, po czym zatkała ucho kopytem. Miała nadzieję, że przyjaciel się znudzi i sobie pójdzie. W końcu kto inny ośmieliłby się ją budzić przed południem?
PUK! PUK! ŁUP!
Okropny rumor oznaczał, że ktoś próbuje wyważyć jej drzwi i raczej nie przestanie, jeśli jednorożec nie zareaguje. Tego było już za wiele. Klacz poczuła wielką wściekłość. Zerwała się na równe kopyta i z głową zajętą mroczną wizją prania zadków oraz wyrywania kończyn pogalopowała ku wejściu.
Już ja pokażę tym kretynom, co sobie myślę o porankach z przyjaciółmi! O tej porze ja nie jestem niczyją przyjaciółką, mogliby to sobie w końcu zapamiętać! – pomyślała.
Objęła klamkę magią i pociągnęła do siebie, szykując się do powitania z kopa nieproszonych gości.
Szczęka jej opadła. Widziała w życiu wiele rzeczy, ale nie zmutowane rosiczki giganty. Na dodatek wszystko wskazywało na to, że te rośliny należały do niej. Przyznała w myślach, że wyglądały przepięknie. Duże, dorodne, zdrowe, wybarwione.
– Umarłam i jestem w Krainie Wiecznego Lata, tak? – jęknęła.
– Bogini Cahan, my, twoje dzieci mamy do ciebie prośbę – usłyszała głos w swoim umyśle.
Gadająca rosiczka? I jeszcze zostałam Boginią. Miło, że coś mi się w życiu udało. O! I mam armię własnych roślinnych mutantów. Cudownie! Teraz mogę podbić świat i mogę zapomnieć o studiach, i pracy.
Roślina, która przed nią stała niegdyś musiała być Droserą regią. Świadczyły o tym nie tylko ogromne rozmiary i ociekające sokami macki, ale również sam charakterystyczny pokrój rosiczki królewskiej.
– Regio… Jak ty wyrosłaś – szepnęła ze łzami w oczach. – Mów czego chcesz, maleńka!
– Matko… Potrzebujemy Cię, ponieważ nie wiemy jak dostać się do Canterlot, by obalić tyranię Bogini Luny.
Klacz zwana Cahan zamyśliła się i podrapała tylnym kopytem po ganaszu. Nie miała żadnego pomysłu na przemycenie do Canterlot armii krwiożerczych roślin. Nie musiała by się przejmować odcinkiem Ponyville-stacja kolejowa, gdyby nie jedna mała rzecz.
Księżniczka Twilight Sparkle i jej Elementy Głupoty. Magia. Rolnictwo. Tchórzostwo. Lenistwo. Narcyzm. ADHD. Tak, codziennie widywała je w miasteczku i była pewna, że te cholery wszystko zepsują. Dlatego należało wywabić je z miasteczka, zaś resztę mieszkańców zająć czymś absorbującym. Celestia i Luna nie mogły zostać ostrzeżone.
Granatowa klacz podjęła decyzję.
– Dworzec kolejowy znajduje się na południe od tego miejsca. Ukryjecie się w wagonach towarowych w pociągu do Canterlot. Nikt nie może was zobaczyć, nikt. Wyruszycie za godzinę. Przez ten czas… Zrobię coś. Spotkamy się, kiedy już zapewne będzie po wszystkim – mruknęła. – Powodzenia.

Tłum zaciekawionych mieszkańców Ponyville otaczał przenośną scenę, nad którą powieszono przekrzywiony szyld z napisem „Wielka i Potężna Cahan”. Swój kramik budowała przez ponad pół godziny i wykorzystała do tego celu platformę transportową kolegi, stare zasłonki mamy oraz diody LED, które normalnie zapewniały oświetlenie rosiczkom grupy petiolaris. Ich różowawe światło wyglądało niestety odrobinę kiczowato, ale niczego innego nie miała.
Wśród zgromadzonych znalazły się i Elementy Harmonii, co bardzo ucieszyło granatową jednorożec. Matka Rosiczek miała nadzieję, że to odwróci ich uwagę i pozwoli dostać się jej wojskom do stolicy.
Poprawiła swoją czarną pelerynę, normalnie używaną na terenowych grach fabularnych i konwentach jako element przebrania. Niestety nie znalazła żadnego fikuśnego nakrycia głowy, poza maską plagowego lekarza, która niestety nie nadawała się do jej kreacji uber magicznego jednorożca. I kij z tym, że jej specjalnym talentem była produkcja roślinna.
Nerwowo przeczesała zieloną grzywę, czując te wszystkie spojrzenia zawieszone na niej. Zdecydowała się w końcu przemówić.
– Mieszkańcy Ponyville! To zaszczyt dla was gościć tak utalentowanego magicznie jednorożca, jak ja! Nie ma drugiego tak silnego maga w Equestrii jak ja! Nawet alikorny nie dorównują mojej mocy!
Tłum zaczął szeptać nerwowo, niektórzy patrzyli na nią z przestrachem, zaś inni z jawną wrogością.
Połknęli przynętę jak młode pelikany – klacz ucieszyła się – i pewnie myślą, że mają przed sobą drugą Trixie. Cóż za naiwne źrebaki…
– Hej! Więc twierdzisz, że masz moc większą niż alikorny? – spytała drwiąco tęczowogrzywa klacz pegaza.
– Naturalnie – odpowiedziała, przywołując kpiący wyraz pyska.
Rainbow Dash podleciała bliżej i wylądowała zaledwie dwa metry od Cahan.
– Bo tak się składa, że moja przyjaciółka jest alikornijską księżniczką i możemy to sprawdzić, co ty na to, hę?
Jednorożec uśmiechnęła się. Wszystko szło zgodnie z planem. Element Lojalności zawsze była taka przewidywalna…
– Bardzo chętnie. Taki mały, przyjacielski pojedynek – odpowiedziała. – Teraz.
– Chodź, Twilight! Pokaż tej chwalipięcie, gdzie jest jej miejsce!
Oczy wszystkich zwróciły się w stronę Księżniczki Przyjaźni. Panna Sparkle wyglądała na poirytowaną, ale niechętną do walki.
– Nie, Rainbow Dash. Nie chcę drugiej Trixie.
O to nie musisz się martwić, Twilight Sparkle – przez chwilę Cahan zastanawiała się, czy nie powiedzieć tego na głos, ale uznała, że woli to nieco przedłużyć, by dodać sytuacji dramatyzmu oraz zyskać na czasie.
– Ojejku jej! Pokaż jej Twi! Będzie fajnie – zachęcała ją różowa klacz kucyka ziemskiego.
Pinkie Pie aż skakała z radości.
– Proszę, nie bijcie się – szepnęła Fluttershy.
– Pokaż jej, kochana. Dziwię się, że to mówię, ale Rainbow Dash ma rację, nie możesz puścić płazem takiego okropnego zachowania! Jesteś teraz Księżniczką i możesz po prostu kazać jej zwinąć interes i opuścić Ponyville – prychnęła Rarity.
– Niestety nie mogę, Rarity. Nie zrobiła nic złego, ani nielegalnego – mruknęła wyraźnie niezadowolona alikorn.
Biała jednorożec zamyśliła się przez chwilę, po czym powiedziała:
– W takim razie sądzę, że powinnaś wziąć udział w tym pojedynku. Jesteś od niej lepsza.
– Wiesz co, cukiereczku? Sądzę, że taki pojedynek to niegłupia sparawa. Teraz jesteś alikornem, więc ta klacz nie powinna dla ciebie stanowić nawet szarlotki przed obiadem – rzekła z ciężkim akcentem Applejack.
Widziała, że lawendowa klacz się waha, a ponieważ zegar na wieży ratuszowej wskazywał dopiero dziewiątą czterdzieści, to klacz nie mogła pozwolić by kucyki się porozłaziły i wszystko zepsuły. Musiała działać.
– Ależ spokojnie! Chodzi mi tylko o małe, magiczne zawody, całkowicie bezpieczne dla nas i otoczenia. Taka zabawa, a nie żadna walka. To co, Księżniczko Twilight Sparkle, sprawdzimy, która z nas jest zdolniejsza?
– Skoro tak to przedstawiasz, to zgoda – odpowiedziała niepewnie powierniczka Elementu Magii.
Cahan przesunęła się nieco, dając jej znak, że powinna wejść na scenę. Księżniczka niczego powoli pokłusowała ku podwyższeniu i lekko na nie wskoczyła.  Granatowa jednorożec z zadowoleniem stwierdziła, że jest minimalnie wyższa od klaczy alikorna. Pozostawało przedstawić zasady.
– Zasady są proste, żadna z nas nie może rzucać czarów oddziałujących na drugą albo na inne kucyki. Nie wolno nam też niczego nieodwracalnie zniszczyć. Gdyby któraś z nas to zrobiła, to automatycznie przegrywa pojedynek. Sędziować będzie publiczność.
– O co walczymy? – zapytała Księżniczka.
– O dobrą zabawę – odpowiedziała jednorożec.
Nie była to do końca prawda, ale nie mogła przecież się przyznać, że wymyśliła to bezsensowne przedsięwzięcie, jako przykrywkę do ataku inteligentnych rosiczek na Canterlot.
– Brzmi całkiem rozsądnie. Kto zaczyna?
– Ty, Księżniczko.
Alikorn z grzywą, która wyglądała, jakby do jej przycięcia użyto suwmiarki, wyraźnie się zamyśliła. Cahan uśmiechnęła się. Dobrze wiedziała, że większość widowiskowych czarów używanych przez Twilight Sparkle kłóciło się z regulaminem. W końcu róg fioletowej klaczy zajaśniał purpurowym światłem.
Usłyszała pyknięcie i zobaczyła, że jej rywalka pojawiła się parę metrów dalej. Teleportacja, nic niezwykłego, choć w gruncie rzeczy niewiele magów z niej korzystało. Wymagała wielkiego skupienia i ogromnej precyzji.
Publiczność wiwatowała. Matka Rosiczek dobrze wiedziała, że to nie ona jest faworytką tego turnieju.
Jednorożec zastanowiła się co teraz. Swój specjalny numer zostawiła na sam koniec, a musiała jeszcze trochę pociągnąć. Szukała w pamięci wszystkich sztuczek, jakie wykorzystywała przy uprawie swoich ukochanych roślin i w końcu wpadła na całkiem dobry pomysł.
Spojrzała na niebo, na którym widniało kilka chmur. Skupiła się na nich i wystrzeliła wiązkę zielonej magii. Przesunęła je w inne miejsce.
Zobaczyła niedowierzanie na pyskach wszystkich. Większość z nich zapewne nigdy nie widziała bawiącego się pogodą jednorożca, któremu udało się zrealizować swój cel. Prawda była taka, że zaklęcie należało do banalnie prostych, a było rzadko spotykane, gdyż mało komu chciało się uczyć czegoś, do czego wystarczyło jedynie poprosić dowolnego pegaza. A ona po prostu zawsze chciała mieć bezchmurne niebo nad swoimi ukochanymi rosiczkami.
Twilight Sparkle pokiwała głową z uznaniem. Najwyraźniej spodziewała się kolejnej klaczy serwującej innym fajerwerki i lewitujące sznurki, co było sztuczkami dla źrebiąt.
Księżniczka zamknęła oczy i uruchomiła przepływ magii. Tym razem pomiędzy nią, a Cahan pojawiła się ściana płomieni, unoszących się kilkadziesiąt centymetrów nad drewnianą podłogą podestu.
No! To już coś.
Nie tylko ona to zauważała. Kuce wiwatowały na cześć swojej ukochanej klaczy.
– Dalej, Twi! Pokaż jej! – skandowała Dashie.
– Yay!
– Ale superowe płomienie! Nie wiedziałam, że tak potrafisz! – pisnęła z podziwem Pinkie.
Chyba naprawdę mam dzisiaj szczęście. Albo ktoś tutaj po prostu nie zdaje sobie sprawy z moich niezwykłych umiejętności. Wojownik ze mnie żaden, mag też, ale przynajmniej pokażę im moc rolnictwa.
Skierowała swoje myśli w stronę rzeki przepływającej przez Ponyville. Woda w korycie Colt River była czysta i miękka, dlatego klacz często z niej korzystała, by oszczędzać na rachunkach.
Wytworzyła pasmo podciśnienia połączonego z rurą stworzoną z magii lewitacji. Z zadowoleniem patrzyła, jak przez ten zaimprowizowany wąż strażacki przepływa niemal czysty monotlenek diwodoru i gasi ogień stworzony przez Twilight Sparkle.
– To było coś… – mruknęła pomarańczowa klacz.
– Mweh! Nic takiego – prychnęła Cahan.
Musiała udawać, że te zaklęcia są dla niej zwykłą zabawą i w ogóle nie sprawiają jej trudności.
Jej rywalka zaczęła nerwowo rozglądać się na boki, ale nie znalazła zwierzątek do zaprezentowania swoich wysokich zdolności lewitacji. Miała do dyspozycji tylko jabłka, ogórki i cebulę. A latające warzywa były czymś, co zrobi każdy.
Czyżbym wygrała i jakimś cudem pokonałam alikornijską księżniczkę, która gdyby chciała mogłaby mnie spalić na żużel w dwie sekundy? Wpiszę sobie do Curriculum Vitae.
Cahan dostrzegła i poczuła strugi potu spływające po powierniczce Elementu Magii. Księżniczka Przyjaźni wyglądała jakby zaraz miała wpaść w panikę. Jednorożec napawała się tą chwilą. Wiedziała jedno – było warto.
– Czekam, Księżniczko Twilight – upomniała ją łagodnie.
– Ja… ja… muszę się chwilę zastanowić. Tak… tylko się chwilę zastanowić.
Powieka fioletowej klaczy zadrgała. Uszy obracały się nerwowo na wszystkie strony, nasłuchując ratunku.
– Czołem, kucyki! Co się dzieje? – rozległ się gdzieś z tyłu głos należący niechybnie do jakiegoś ogierka.
– Spike! Wielka Celestio, jak dobrze, że jesteś! Chodź tutaj! – krzyknęła Twilight.
Przez tłum przecisnął się mały, fioletowy smok z wysoce rozwiniętym grzebieniem kostnym barwy jasnej zieleni.
– Co się dzieje, Twi?
– Potem ci powiem, Spike. Na razie potrzebuję cię jako asystenta numer jeden – klacz uśmiechnęła się.
Alikorn skupiła się. Jej róg błyszczał intensywnie i coraz silniej, ale przynajmniej na razie nic się nie działo. Cahan czekała z zainteresowaniem na to co się teraz stanie.
Błysnęło oślepiające światło i świat zakryły tumany purpurowej mgły, które opadały powoli, odsłaniając niezwykle ciekawe stworzenie. Jednorożec nie udało się powstrzymać śmiechu. Zresztą nie tylko jej.
– Hahaha!
– Ej! To nieładnie śmiać się z innych! – upomniała ich Applejack.
– Hihihi! – Pinkie Pie i Rainbow Dash również nie wytrzymały.
– Yyy… Twilight? Z czego oni się tak śmieją? – zapytał Spike.
Smok wyglądał komicznie. Jego górną wargę zdobiły bujne wąsy, jakich nie powstydziłby się sam Czyngis Pony zaś po bokach wyrastały mu wielkie, motyle skrzydła w kolorze wściekłego różu.
Zaklęcie Twilight niewątpliwie było trudne technicznie oraz wymagało sporo siły, jednak jego efekt, choć bez wątpienia malowniczy, powalał na nadgarstki, ponieważ prezentował się bardzo idiotycznie.
– Wyglądasz… dobrze, Spike – mruknęła Rarity.
– Nie, wcale nie. Wyglądasz jak wąsata wróżka! – krzyknęła Dash, zwijając się spazmatycznie.
– Twilight?
Księżniczka Magii uśmiechnęła się i dodatkowe elementy szpecące zniknęły.
Kuce zaczęły tupać i skandować jej imię.
– Twilight! Twilight! Twilight!
Alikorn dumnie wypięła pierś i rozłożyła skrzydła. Wyglądała na naprawdę zadowoloną z siebie i nie dziwota. Dokonała czegoś trudnego i skompilowanego. Na dodatek myślała, że właśnie wygrała magiczny pojedynek.
– To było niesamowite, Twi! Ultra superowe! – krzyknęła powierniczka Elementu Śmiechu.
– Rządzisz, Księżniczko! – RD aż wzleciała w powietrze.
– Ihaaa!
Postanowiła dać im się nieco nacieszyć tą chwilą. Czekała cierpliwie, wyszczerzona aż po ganasze. W końcu wrzawa zaczęła cichnąć i uznała, że to dobry moment.
– Ładnie, naprawdę bardzo ładnie, Księżniczko Twilight Sparkle. Jednak właśnie przegrałaś…
– Co? Jak? – zdziwiła się klacz.
Rozległy się gwizdy i protesty. Publiczność wyglądała na równie zszokowaną jak sama Twilight. Cahan omiotła ich drwiącym spojrzeniem. Granatowa jednorożec wiedziała jak sterować tłumem. Miała w końcu osiemnastoletnie doświadczenie w sztuce trollowania i improwizacji.
– Złamałaś regulamin. Nie można było wykorzystywać innych kucyków – wyjaśniła.
– Ale Spike nie jest kucykiem, tylko smokiem. Więc wygrałam.
Skubana, ma rację. Ale cóż… Został mi jeszcze mój popisowy numer. Coś czego niemal na pewno nie zna i nie zrozumie. A tajemnice mają to do siebie, że wydają się groźniejsze i silniejsze niż są naprawdę.
– Co do pierwszego muszę przyznać ci rację, możesz walczyć dalej, Księżniczko. Zaś co do twojej wygranej… Mylisz się. Teraz moja kolej.
Odchyliła płaszcz i wyciągnęła z niego doniczkę o średnicy piętnastu centymetrów, i wysokości trzydziestu. Wypełniał ją dobrze namoczony torf kwaśny o pH równym trzy i pół. Oraz specjalna mieszanka, zawierająca wszystko co niezbędne siewce do życia. Do plastiku przyczepiono woreczek strunowy, zawierający jedno, niezbyt duże nasiono.
Klacz położyła je na torfie. Jej róg zajaśniał. Ponownie przywołała wodę z Colt River i zapewniła jej stałe połączenie z doniczką. Objęła nasiono swoją magią i zaczęła pobudzać jego wzrost.
Najpierw ukazały się dwa liścienie, które szybko zwiędły, gdy wyrosły pierwsze liście. Ale i one uschły, zastępowane coraz nowszymi i większymi. Kiedy uzyskała już takie, których długość przekraczała czterdzieści centymetrów i pęd kwiatowy, przerwała strumień magii.
– Co za paskudna roślina – usłyszała z widowni głos powierniczki Elementu Szczodrości.
Miała wielką ochotę spuścić lanie tej klaczy za znieważenie jej ukochanego gatunku oraz kiepski gust.
Podniosła wzrok na swoją rywalkę. Twilight mrugała z niedowierzaniem, spoglądając na magicznie wyhodowaną rosiczkę królewską.
– Czar Zmiany Wieku… Jak to zrobiłaś? Masz Amulet Alikorna?!
Kuce zaczęły protestować, ktoś gwizdał, a jakaś biała klacz pegaza buczała.
Zielonogrzywa odrzuciła płaszcz i pokazała publiczności, że nie używała żadnego magicznego wspomagania.
Publiczność umilkła. Wszyscy byli w wielkim szoku.
– To… niemożliwe…
Prawda, ale wy o tym nie wiecie. Nie wiecie też, że pożywka w doniczce zabiłaby siewkę, gdybym pozwoliła rozwinąć się jej w naturalny sposób. Jednak ochroniłam korzenie i dawkowałam wszystko rozsądnie. Zwykłe przyspieszenie metabolizmu. Ale kiedy ktoś nie zna się na botanice to fitohormony zmieniają się w skomplikowaną magię…
– A jednak możliwe, bo tego dokonałam, Księżniczko.
– Tego nie potrafią nawet wszystkie alikorny! A jedynym jednorożcem, któremu się to udało był…
– Star Swirl Brodaty, wiem – dokończyła. – Którego moc była tak silna, że dorównywał Księżniczkom. Twoja kolej, Księżniczko Twilight Sparkle.
Fioletowa klacz podeszła do nowopowstałego okazu Drosera regia. Zdmuchnęła z oczu granatową grzywkę z purpurowymi pasemkami i wbiła wzrok w roślinę, jak gdyby mogła coś zdziałać samym spojrzeniem.
Rosiczkę otoczyła magia Księżniczki Przyjaźni. Liście zadrgały, kiedy działało na nie zaklęcie. Twilight wysilała się coraz bardziej. Wstrzymywała powietrze i wytrzeszczała oczy. Cahan zastanawiała się, kiedy zacznie defekować, ponieważ wyglądała jakby miała zaparcie.
Trwało to dobre parę minut i efektów wciąż nie było widać. W końcu jednorożec nie wytrzymała i zapytała:
– Długo jeszcze?
– Poddaję się – wyszeptała alikorn. – Wygrałaś.
No proszę, a chciałam jedynie zyskać na czasie. Nie ma to jak zwycięstwo w konkursie talentów, wykorzystując zupełnie inny talent.
– Dziękuję za piękną walkę, Księżniczko. Jesteś naprawę zdolna – rzuciła okiem na wieżę ratusza – życzę miłego dnia.
Zeskoczyła z podestu i jednym zaklęciem zabrała swoje klamoty. Nie musiała się martwić o platformę, ponieważ jej właściciel stał nieopodal i mógł wziąć ją sobie sam.
– Noteworthy! – krzyknęła.
– Tak? – odezwał się niebieski ogier.
– Dzięki za użyczenie tego czegoś. A oto twoja własna rosiczka, dbaj o nią.
Przekazała mu roślinę, dzięki której wygrała cały pojedynek. Teraz musiała tylko odstawić do domu zasłonki, płaszcz i LEDy.
– Nie ma sprawy, polecam się na przyszłość. A tak w ogóle, to dzięki za kwiatka.
– Przesuńcie się – mruknęła do kucyków.
Tłum rozstąpił się. Nikt nie buczał, nie piszczał, ani nie drwił. Stali cicho, autentycznie zszokowani, że zwykły kucyk był w stanie pokonać w magii Księżniczkę Equestrii.
I tak oto po raz kolejny spryt, pomysłowość i biologia pokonały doświadczenie, siłę i prawdziwy talent – pomyślała.
– Poczekaj! Chciałabym z tobą porozmawiać! Jak to zrobiłaś? Księżniczka Celestia wie o twoim talencie?!
Odwróciła się i ujrzała za sobą Twilight Sparkle.
– Kiedyś chętnie z tobą porozmawiam, Księżniczko, ale teraz wybacz mi, bo się spieszę. I co Księżniczkę Celestię obchodzi mój talent? – to ostatnie naprawdę ją mocno zdziwiło.
– Masz wielki potencjał magiczny, myślę, że chciałaby o tym wiedzieć. Rzadko kiedy spotyka się jednorożce, których specjalnym talentem jest magia.
Cahan roześmiała się serdecznie i odwróciła bokiem do fioletowej klaczy, ukazując jej swój Uroczy Znaczek, którym był kwiatostan Drosera adelae, z dwoma rozwiniętymi kwiatami, na tle jasnozielonego pentaklu.
– Moim specjalnym talentem nie jest magia, tylko uprawa rosiczek. Dla kogoś kogo życiową pasją są rośliny, te czary są dziecinnie proste. A teraz naprawdę żegnam.
– Do zobaczenia… Chyba muszę zacząć interesować się fizjologią roślin – mruknęła Twilight.

***

Regia nie wierzyła, że się udało, ale jakimś cudem plan Matki Rosiczek wypalił. Udało im się dotrzeć do Canterlot. Pociąg opuścili tuż przed miastem. Ten odcinek postanowili pokonać na korzeniach. Królowa stwierdziła, że obejdą Canterlot dookoła i wejdą bezpośrednio do zamkowych ogrodów.
Tak też zrobili i teraz przemykali przez krzaki i rabaty, pożerając zwierzynę i niszcząc florę. Armia rosiczek nie patyczkowała się w delikatność. Zaklęcie rzucone przez Regię działało tylko przez dwadzieścia cztery godziny i do tego czasu musiały powrócić do Krwawego Ogrodu, do wilgotnego torfu.
Na dodatek Lunarną Boginię można było unicestwić tylko do południa, kiedy jeszcze smacznie spała. Pozostało im mało czasu, a Królowa nie wiedziała gdzie znajduje się sypialnia Bogini Luny.
Szczęście dopisywało im i nie natknęli się na nikogo. Kucyki musiały gdzieś wybyć i Regii nie obchodziło gdzie.
Przyjrzała się uważnie białej fortecy. Jej smukłe wieże kryte liliową dachówką i pozłacaną blachą wznosiły się wysoko ponad nią. Rosiczka naliczyła ich dziewięć. Na balkonie jednej z nich wypatrzyła wskazówkę – mały teleskop.
Gdybym była Boginią Nocy to chciałabym mieć pod liściem przyrząd do obserwacji gwiazd. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że to jest właśnie ta komnata
Wieża nie była też jedną z tych, które zdobiły motywy solarne, co również wyglądało całkiem obiecująco.
– Rosiczki! Wspinamy się tam! – mówiąc to wskazała im cel jedną z macek.
Przedstawiciele rodzaju Drosera nie protestowali, tylko zaczęli posłusznie pełznąć po skałach. Jeśli ma się całkiem niezły system korzeniowy, to nie sprawia to większych trudności. Szło im szybko i sprawnie. Tym razem Regia była czołową. Ktoś musiał strategicznie zorientować się w sytuacji.
Nie minęła minuta, a już stała na balkonie. Nie dało się go otworzyć od tej strony, ale Królowa to przewidziała.
– Adelae! Przepuścić ją!
Żołnierze rozstąpili się. Siostra z Queensland błyskawicznie dołączyła do swojej Pani.
– Rozwal te drzwi.
Młoda rosiczka mocniej chwyciła targane jeszcze z Krwawego Ogrodu grabie i zaczęła organizować im przejście. Mocno uderzała nimi w wejście. Drewno trzeszczało pod wpływem uderzeń i w po kilku ciosach raczyło odpuścić.
Regia weszła do środka. Miała rację i jej receptorom ukazała się sypialnia. Panowała w niej okropna ciemność, ale Regia zwalczyła naturalną chęć ucieczki ku światłu i rozejrzała się po pomieszczeniu. Regał z książkami, biurko, krzesło i szafa wyglądały podobnie jak te w pokoju Bogini Cahan. Jednak posłanie Lunarnej Ciemiężycielki było sporo większe i posiadało baldachim.
Sama Pani Nocy spała spokojnie. W uszach miała zatyczki, a na oczach opaskę. Nie mogła ich usłyszeć, ani zobaczyć, co ucieszyło Regię. Gdyby zaczęła się wydzierać, to inni Bogowie niewątpliwie by tu przybiegli i niektóre rosiczki by zapewne zginęły. Gdyby nie opadająca i podnosząca się kołdra, która przykrywała granatową alikorn, to można by pomyśleć, że nie żyje. Królowa wiedziała co należy zrobić.
– Generale Capensis Albino! Owińcie ją swoimi liśćmi i zakneblujcie. Róg ma pokrywać gruba warstwa śluzu. Kiedy zdechnie, to się poćwiartuje i podzieli po równo. Tyle azotu nie może się zmarnować.
Rosiczka przylądkowa błyskawicznie zdarła kołdrę z Lunarnej Ciemiężycielki i wykonała rozkaz Regii. Klacz co prawda obudziła się, kiedy poczuła mokry dotyk wielkiej rośliny, ale nie zdążyła nic zrobić, ponieważ Capensis nie był nowicjuszem i szybko ją unieszkodliwił.
– Trzymaj ją i za mną. Solarna Dobrodziejka powinna to zobaczyć.

***

W Sali Tronowej zamku Canterlot tłoczyło się wiele kucyków. Nie było w tym nic dziwnego, zważywszy na porę i dzień tygodnia. W poniedziałki, do południa Księżniczka Celestia wysłuchiwała co jej małe kucyki mają do powiedzenia. Siedziała sobie na tronie, a jej grzywa barwy nieba o świcie falowała łagodnie, napędzana jakąś tajemniczą magią. Uśmiechała się łagodnie i wyglądała na całkiem zadowoloną z życia.
Cahan dziwiło to, że biała alikorn to robi. Zdecydowana większość poddanych chciała tylko życzyć jej miłego dnia, podlizać się i opowiedzieć o ich nowym, genialnym przedsięwzięciu. Była też druga grupa, która przyszła pomarudzić na niską kiełkowalność marchwi w tym roku.
Granatowa jednorożec od dłuższego czasu opierała się o jedną z kolumn i ze znudzeniem obserwowała otoczenie. Prócz wymuskanej i wypindrzonej szlachty, w sali znajdowały się również pokryte brudem ziemskie kucyki, które najwyraźniej wpadły tu prosto z obory, w celu zabicia innych swoim okropnym smrodem oraz podarowania Księżniczce swojej nowej odmiany buraków.
Interesy do Celestii mieli wszyscy. Biedni i bogaci żerowali na jej życzliwości, i idealizmie, który nakazywał jej organizować takie spotkania. Istniała co prawda możliwość, że był to jedynie zabieg propagandowy, ale Matka Rosiczek uznała, że wówczas Pani Dnia zrezygnowałaby najdalej po dwóch miesiącach takich tortur.
Zaiste, fascynujące musi być takie życie… Aż się odechciewa robić przewrót. W zasadzie to nie jest konieczne. Rosiczki zdobędą co chcą i wrócą do torfu, a ja wykonam swoją małą misję i po problemie – pomyślała. – W końcu mój żywot jest niemal idealny. Śpię, jem i brakuje mi czasu na bzdury, ponieważ zajmuję się zbyt wielką ich ilością naraz.
– …ależ Księżniczko! Żadnym kłopotem dla nas, byłoby goszczenie ciebie w naszym rodzinnym pałacu w Stalliongardzie! Naprawdę powinnaś więcej odpoczywać, Wasza Wysokość.
Długo jeszcze? Regia powinna już tu być. Fakt, że miały dłuższą drogę do przebycia, ale w końcu wyruszyły ponad godzinę wcześniej!
– Wybaczcie, lordzie Richfordzie, ale niestety obowiązki nie pozwalają mi na złożenie wam wizyty. Dziękuję ci jednak za zaproszenie – odpowiedziała szaremu ogierowi Celestia.
Kuc nazwany Richfordem odszedł wyraźnie niezadowolony i naburmuszony. Było to dziwne, ponieważ Księżniczka odmawiała im wszystkim. Przynajmniej tego dnia.
Podszedł do niej kolejny interesant – różowa klacz jednorożca.
– Droga Księżniczko. Pragnę cię zaprosić na moje przyjęcie…
Nie, zdecydowanie nie chcę być nową księżniczką. O ile taka Twilight nic nie robi, za wyjątkiem opierniczania się na koszt podatników, o tyle taka Celestia ma już przerąbane. Wstawać rano i wysłuchiwać tych dyrdymałów? A jeśli się tego nie zrobi, to będzie bunt? I ta armia! Jeszcze nikt nie przyleciał tutaj donieść o ataku zmutowanych roślin… Naprawdę trzeba być mocno niekompetentnym. Ale cóż… Jaki kraj, takie wojsko.
Jedne z bocznych drzwi wyleciały z trzaskiem, zgarniając ze sobą podpartego o nie gwardzistę. Pegaz uderzył o posadzkę i albo się zabił, albo stracił przytomność. Bez wątpienia coś sobie złamał, szczególnie, kiedy przeszła po nim Drosera regia.
I na to właśnie czekałam całe dwadzieścia minut!
Salę Tronową ogarnęła panika. Kuce rzuciły się ku wyjściu, tratując siebie nawzajem. Darły się i krzyczały, jakby ujrzały co najmniej pająka giganta. Coś w tym mogło być, bo na liściach rosiczek można było różne rzeczy znaleźć, a te niesympatyczne stawonogi, zaraz po owadach stanowiły ich najliczniejszą grupę ofiar. Często znajdowała przylepione do nich chitynowe pancerze tych ośmionogich potworów.
– Bogowie pokarali Celestię za alikornizację Twilight Sparkle! – piszczała jakaś klacz.
W tym wypadku „piszczała” było dobrym określeniem, bo tak wysokiego dźwięku nie wydaje nawet ogier, którego kopnięto prosto w klejnoty.
– Ci cholerni naukowcy znów coś namieszali! – rozległ się wrzask lorda Richforda.
– Mamy w Canterlot goetę! Demon opętał nasturcje!
Nasturcje?! Nasturcje?! Co za tłumok!
– Stokrotki chcą nas pożreć!
To już kompletnie ją załamało. W końcu jak można nie rozpoznawać roślin owadożernych?
Cahan przywarła do kolumny i czekała. Wiedziała, że być może będzie potrzebna jako negocjator. W końcu to były jej rosiczki, więc odpowiedzialność za nie spoczywała właśnie na jej grzbiecie.
Drzwi wyjściowe zamieniły się w ujście wielkiego leja. Kucykowa rzeka powoli wypływała na zewnątrz. W końcu ostatni cywile zwiali gdzie pieprz rośnie, a konopie palą. W sali pozostali tylko gwardziści, Celestia, armia rosiczek i granatowa jednorożec.
Róg Celestii jaśniał intensywnie, niechybnie naładowany do ataku, zaś gwardia próbowała posiekać rosiczki na sałatkę. Całe szczęście ze skutkiem mizernym. Przedstawiciele rodzaju Drosera chwytali je w swoje liście i zwalali z kopyt uderzeniami pędów kwiatowych. Ci, którzy upadli nie mogli się podnieść pod ostrzałem nasion.
Nie po to hodowała przez lata te rośliny, by teraz ktoś wszystko zniszczył. Choć bawiła się całkiem dobrze, obserwując tę oryginalną walkę, to dobro nasiennych stało na pierwszym miejscu. Cahan wyskoczyła zza kolumny i wrzasnęła:
– Przestańcie! Dajcie im pomówić, a nikomu nie stanie się krzywda! Rosiczki! Uwolnijcie te kuce!
Jej ukochane dzieci posłuchały. Rozległ się dźwięk metalu uderzającego o kamień, kiedy kolejni wojownicy zaliczali spotkanie z posadzką. Kuce zrozumiały i wstrzymały atak.
– Kim jesteś i czego chcesz? – zapytała Księżniczka Celestia.
– Jestem Matką Rosiczek i chcę byś wysłuchała ich prośby, Najwspanialsza Pani Dnia – odpowiedziała zielonogrzywa, kłaniając się nisko.
Biała alikorn zamrugała parokrotnie, wyraźnie nie mogąc uwierzyć, że najechały ją inteligentne rośliny.
– Księżniczko Celestio, oto Drosera regia, Królowa rosiczek. To ona ma sprawę do Waszej Wysokości.
– To się nie dzieje naprawdę – szepnął jeden z gwardzistów.
Regia zbliżyła się do Pani Dnia. Uwadze Cahan nie umknął grymas przerażenia, jaki malował się przez ułamek sekundy na pysku Księżniczki.
– Bogini! Solarna Dobrodziejko! Wybacz nam tą niezapowiedzianą wizytę, ale musimy przedstawić ci naszą prośbę – podjęła gigantyczna rosiczka. – Noc jest ciemna i zimna. W drugiej połowie roku wygania nas pod dachy i nie pozwala się cieszyć twoim świętym Słońcem. Dlatego w imieniu wszystkich rosiczek tropikalnych, pigmejskich, bulwiastych, grupy petiolaris oraz trzech sióstr błagam ciebie o wykreślenie zimowej pory z kalendarza, a także o dłuższy dzień.
Celestia wpatrywała się z niedowierzaniem na rosiczkę królewską, która nie dość, że mówiła, nie posiadając strun głosowych, ani innego aparatu mowy, to jeszcze zachowywała się całkiem kulturalnie.
– Rozumiem, że to dla was ważne, ale pomyślcie o tych wszystkich roślinach i zwierzętach, które wymagają zimowego spoczynku. Chociażby ze względu na nie, nie mogę tego zrobić – odpowiedziała Władczyni Equestrii.
– Jeśli dasz nam wieczne lato to i inni Bogowie skorzystają. Będą zbierać swe plony nawet cztery razy do roku. Nie zmarzną, a zimowe choroby znikną z tego kraju.
– Nie. Nie zgodzę się poświęcić istot, które tu żyją, tylko dlatego, by uprawiać w tym klimacie bawełnę i ananasy. Przykro mi, rosiczko, ale nie dostaniesz tego czego pragniesz. Zresztą nie mogę sama decydować o takich rzeczach. Liczy się też zdanie mojej siostry, Księżniczki Luny.
Regia machnęła liściem i do sali wkroczyła zmutowana Drosera capensis ‘Albino’. Dopiero po chwili Cahan zauważyła, że jeden z jej mezofili owijał się wokół czegoś dużego z kopytami i ogonem. Kolor wskazywał na Panią Nocy.
– Wypuść moją siostrę. Teraz.
– Jeśli spełnisz moje żądania… A jeśli nie, to generał Capensis Albiono ją strawi.
Róg Celestii zajaśniał. Pani Dnia szykowała się do walki. Nie mogła na to pozwolić. Musiała chronić swoje małe rosiczki za wszelką cenę.
– Chwila! Moment! Regia, koniec zabawy! Uwolnij Księżniczkę Lunę! Zaś ciebie, Księżniczko, proszę jedynie o spełnienie prośby rosiczki królewskiej na ograniczonym obszarze! W moim ogrodzie.
Luna upadła na podłogę. Podniosła się niemrawo i próbowała otrzepać z grubej warstwy śluzu. Nie poniosła raczej żadnych obrażeń. Roślinom zwiększyły się rozmiary, zyskały zdolność mowy oraz aktywnego i dynamicznego ruchu, ale soki trawienne nie zmieniły składu i nadal nie mogły zrobić kucykowi krzywdy.
Granatowa alikorn kopytem zdarła opaskę z oczu i wyjęła stopery z uszu. Rozejrzała się dookoła i zapytała niepewnie:
– Ja śpię, prawda?
– Nie, ale to nie jest szczególnie istotne, Wasza Wysokość. A te soki trawienne się normalnie zmywa – powiedziała Matka Rosiczek, po czym odwróciła się w stronę drugiej z Królewskich Sióstr. – No więc jak, Księżniczko Celestio? Nikt nie ucierpi, a ja zapłacę jakoś za zniszczenia dokonane przez moje rośliny.
Biała klacz zamyśliła się na chwilę. Cahan czekała, ale znała odpowiedź. Choć to brzydko i nieładnie ulegać szantażowi, ale w tym wypadku przecież żądania roślinnych terrorystów były niewielkie, a w razie ich niespełnienia mogli ucierpieć niewinni.
Jednorożec wiedziała też, że nie grozi jej kara więzienia. W końcu ona ani przez chwilę prawa nie złamała. Nie zmutowała rosiczek, zrobiły to samodzielnie i mogły to potwierdzić. Nie nakłaniała ich do ataku na Canterlot, jedynie powiedziała im, że mogą się tam dostać pociągiem. A w samym zamku jedyne co robiła było zapobieganie rozlewowi krwi i soków. Przydawało się mieć znajomego prawnika.
Celestia skinęła głową.
Tego dnia rosiczki wygrały i odeszły w pokoju, by ponownie rosnąć w torfie i polować na muchy. Nikt nie zginął i tylko parę kucyków zyskało nieco siniaków. Ale żodyn nie wie, kiedy powrócą i po co tym razem. Żodyn.
Ave Type Drosera, ave Regnum Plantae!

11  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / Kwiat Paproci : 01 Lipca 2014, 20:04:34
Co to? Pseudopogańskie kuce!

Wersja na dysku google [polecana, bo tam jest formatowanie]: https://docs.google.com/document/d/1Z30kDJXgXUzSyfxZZP6ACCd-MueT3CIUuUSmMZOVUD4/edit?usp=sharing

Kwiat Paproci
[Oneshot][Fantasy][Slice of Life]
autor: Cahan


Jasnożółta klacz jednorożca, o długiej, rozwianej, lekko kręconej, granatowej grzywie, stała pośrodku kręgu obelisków. Trzy prastare głazy niby iglice wbijały się w niebo i otaczały okolony kamieniami stos gałęzi. Czekano na jej znak. Wówczas jeden z akolitów podpali drwa i zapłoną święte ognie.
Jej sięgająca ziemi, zwiewna szata była śnieżnobiała. Falowała lekko, obmywana podmuchami wiatru, chwilami odsłaniając bose kopyta kapłanki. Kształtną głowę zdobiła czarna opaska, wysadzana kamieniami księżycowymi. Z szyi zwisał wisior, triquetra.
Isleen po raz pierwszy w życiu przewodziła zgromadzeniu. Funkcję wysokiej kapłanki pełniła zaledwie od ostatniej pełni. Przejęła ją po śmierci Benena, swojego nauczyciela.
Szkoda, że odszedł do bogów… Nie jestem jeszcze gotowa, nie czuję się gotowa. Ale nie zawiodę Cię, stary pryku - pomyślała, spoglądając w aksamitnie czarne niebo, usiane milionami, jasnych punkcików gwiazd.
Spuściła wzrok i skierowała go ku radośnie płonącym ogniskom. Ta noc była niezwykła. Wieś Agresty i inne, pomniejsze osady świętowały Letnie Przesilenie.
Na szczycie góry Blathen zebrali się wszyscy mieszkańcy. Agresty, podobnie jak Jarząbki, Snopki i Porzeczki, pozostały wierne Starym Bogom, bogom Isleen. I choć Kościół Harmonii groził śmiercią za praktykowanie dawnych obyczajów, to kuce dalej robiły swoje. W końcu na Sabat przybyła ich niemal setka.
Może i nie zbierały się co każdą pełnię, jak niegdyś, za czasów, których nie pamiętała ani kapłanka, ani jej mistrz, ani jego mistrzyni. Ale pamięć pozostała. Jej ogień tlił się i palił, nie chcąc poddać się powodzi nowej wiary. I podczas ośmiu sabatów roku świętowano nadal.
A na górach o łysych szczytach płonęły ognie i rozbrzmiewała muzyka. Jednorożec wierzyła, że zawsze tak będzie, choć Benen miał inne zdanie. Według niego za kilkanaście pokoleń ich era skończy się na zawsze i nieodwołalnie.
Isleen nie mogła w to uwierzyć. Bo Isleen była klaczą niezwykłą. Dlatego zresztą podążyła ścieżką Bogów.
Miała dar. Magię. Niby to nic niezwykłego dla jednorożca, ale za tym kryło się coś więcej. Ona wędrowała we śnie. Była wiedzącą. Kiedy zamykała oczy, bogowie zsyłali jej wizje, a czasem nawet z nią rozmawiali, uczyli ją.
Chcą zakazać magii? Twierdzą, że jest zła? Jak coś co jest tak naturalne może być złe? Co jest niewłaściwego w używaniu swoich talentów do pomocy innym? Jednorożce mają udawać, że nie istnieją, a pegazy przestać latać, bo Harmonia tak sobie życzy? Nie chcę dożyć tych czasów, nie… Prowadź mnie, Pani.
Poczuła lekki powiew wiatru na policzku i uśmiechnęła się. Czuła Jej obecność. Ona zawsze wspierała klacz w trudnych chwilach. Była dla niej jak matka, jak nauczycielka i światło w ciemnościach.
Uznając to za zachętę do podjęcia działania, Isleen wykonała jeden krok w stronę zebranych i omiotła ich wzrokiem po raz kolejny tego wieczoru.
Kilkudziesięciu wieśniaków. Twarde ogiery od rana do nocy harujące na polach albo siedzące nad rzemiosłem. W ciemnościach nie widziała zmarszczek pokrywających ich brudne, wyczerpane twarze. Zmęczone pracą i ciągłymi porodami klacze, w zgrzebnych sukniach. Śmiejące się źrebięta, dla których Przesilenie było niezwykłą atrakcją w ich krótkich żywotach. Podlotki o zaplecionych w warkocze grzywach i w wiankach na głowie. Wiele z nich marzyło, że tej nocy spotkają miłości swojego życia. Młodzieńcy, wyszczerzeni, ufnie patrzący w przyszłość.
Oni wszyscy z uwagą wpatrywali się w kapłankę. Smukła, filigranowa, niezużyta ciężką, fizyczną pracą, odziana w rytualne szaty, zdawała się im być istotą niemal nie z tego świata. Zresztą Isleen o Srebrnych Oczach była po prostu klaczą piękną. Onieśmielała ich. Budziła podziw i nabożny szacunek. Zdawała się być przedwieczną i mądrą.
A przecież ja liczę dopiero piętnaście wiosen…
Otworzyła pysk. Czuła się onieśmielona tą chwilą. Wiatr ponownie owiał jej twarz, granatowy kosmyk opadł jej na twarz. Machnęła głową i odrzuciła go.
- Witajcie bracia i siostry! - donośny głos Isleen poniósł się w dal, a akolici zaczęli grać.
Piszczałki, bębny i parę innych instrumentów. Klacz nie wiedziała jakie są ich nazwy. Zresztą, czy to coś zmieniało?
- Tako rzecze Bogini - kontynuowała. - Tako rzekę ja!
Odpowiedział jej stukot kopyt i radosne krzyki wieśniaków. Poczuła też coś jeszcze, siłę i moc, przejmujące władzę nad jej ciałem i gardłem, współgrające z nią i złączone. Obecność. Jej obecność.
- Radujcie się i cieszcie się! Bo szczęście wasze jest najmilszą mi ofiarą! Łączcie się w pary i świętujcie! Niech zapłoną ognie!
- Niech zapłoną! - ryknął hucznie tłum.
Dwoje akolitów, drobna klacz pegaza i smukły ziemski kucyk, oboje odziani w szaty z niebarwionego lnu, podeszli do stosu, niosąc rozpaloną pochodnię. Rzucili ją na suche drewno, na znak, delikatne, niemal niezauważalne skinięcie łbem Isleen.
A raczej Bogini, bo do Niej teraz należało ciało kapłanki.
- Czujcie ciepło ognia i bawcie się tak długo, aż one zgasną - głos żółtej klaczy ponownie potoczył się po wzgórzu. - Lecz nie pozwólcie im dopalić się przed nastaniem świtu! I bawcie się przy nich! Świętujcie! Bo tako rzekę ja!
Kolejny lok opadł na oko klaczy. Ale jednorożec już tego nie czuła. Była w transie.
Odchyliła głowę daleko do tyłu, wspięła się i ryknęła. Nienaturalnie, jak nie-kucyk. Wysoko i przeciągle.
A w okrzyku tym była przyjemność.
Akolici, prości wieśniacy, wybrani przez kapłanów, by pomogli w obrzędach, zaczęli mocniej uderzać w bębny. Piszczałki grały dłużej i mocniej.
A zgromadzeni zaczęli formować kręgi. Dwa. Wewnętrzny i zewnętrzny.
Isleen ponownie opadła na cztery nogi. Chciała zemdleć, ale nie mogła. Coś ją trzymało. Wyczerpanie, magia i Jej obecność.
Muzyka ustała na chwilę. Akolici i pięcioro niższych rangą kapłanów musieli utworzyć trzeci krąg, bezpośrednio otaczający obeliski i stojącą po środku nich Wiedzącą.
Isleen zaczęła śpiewać, reszta podążała za nią, ciałem i głosem.

Płoną ognie w ciemną noc!
Ku chwale naszej Pani!
Skrzydeł Bogini czarny koc,
Unosi się nad nami!

Radujmy się, tańczmy,
Bo świt nam wnet nastanie,
Kwiat paproci uschnie,
Codzienność pozostanie!

Kwietne na głowach wianki,
Rumieńce na ganaszach!
Splotą się dziś kochanki
W bardzo trudnych czasach!

Radujmy się, tańczmy,
Bo świt nam wnet nastanie,
Kwiat paproci uschnie,
Codzienność pozostanie!

Cieszmy się swoją obecnością,
Do władzy sercu dojść pozwólmy!
Wyraźmy śmiechem i miłością.
Przywołajmy uśmiech potulny!

Radujmy się, tańczmy,
Bo świt nam wnet nastanie,
Kwiat paproci uschnie,
Codzienność pozostanie!

Kręgi tańczących kręciły się. Obrały naprzemienny kierunek ruchu, wirowały coraz szybciej i szybciej. Isleen nie widziała hipnotyzującego wirowania. Śpiewała.
Po tej pieśni przyszedł czas na kolejną i kolejną. Było tego dużo. Znała je doskonale, słuchała ich od źrebaka i zdążyły wejść jej w krew.
Nie czuła jak kopyta odrywają się od ziemi, jak róg zaczyna świecić srebrzystym światłem, które otacza obeliski.
Słyszała swój głos, zdający wydobywać się nie z jej gardła, a gdzieś z oddali. Tańczyła, lekko, zwiewnie. Kopyta, ledwo widoczne spod białej szaty, zdawały się nie dotykać podłoża. A jednak doskonale czuła trawę i płynące w niej życie.
Życie… Było wszędzie.
W kucykach, w roślinach, w zwierzętach. Na niebie i w Zaświatach. A nawet w niej samej.
Ogień zapłonął żywiej. Gdzieś w sercu granatowogrzywej klaczy.
Kochała i sama była kochaną.
Westchnęła. Zawsze czuła się wspaniale podczas transu, kiedy jej umysł łączył się z bogami.
Otworzyła oczy i poczuła, że powoli odzyskuje władzę nad ciałem. Nie wiedziała na jak długo odpłynęła. Ale kucyki zdążyły rozejść się do swoich, mniejszych ognisk. Wiedziała, że zaraz zaczną po kolei przychodzić do niej po radę, po uzdrowienie i po przepitą cnotę.
Zastrzygła uszami. Znowu zaczęto grać. Do tego doszły inne, zwyczajne wiejskie piosenki i rozmowy. Tupano i tańczono. Było głośno, a ona czuła zmęczenie.
Wyczuła wonie pieczonych warzyw i owoców. Wieśniacy nie wiadomo kiedy wyciągnęli jadło i napitek. Dużo jadła i napitku.
Nad wieloma ogniskami zawitały ciężkie kotły. Gotowano.
Isleen nie dołączyła do innych. Była wysoką kapłanką. Miała obowiązki. I samotność.
Skorzystała z chwili wytchnienia i oparła się o jeden z głazów. Dostrzegła misterne wyżłobienia, jakie ktoś wyciosał na nich dłutem setki, jeśli nie tysiące lat temu.
Musiał być utalentowanym kucykiem. Ciekawe co robił poza tymi kamieniami. Jaki był? Czego dokonał? O czym myślał i czego pragnął? - zastanawiała się.
Czuła się samotna, choć przecież otaczało ją tyle roześmianych kucy. Jako wysoka kapłanka nie żyła z nimi, lecz w samotnej chałupie w lesie, na zboczu góry Blathen. Niedaleko Kręgu, który codziennie odwiedzała. Ale to nie on był najważniejszy lecz las. Święty gaj.
Wcześniej miała towarzystwo Benena, nauczyciela. Teraz była sama.
Inni, zwyczajni kapłani, żyli w okolicznych wsiach. Prowadzili normalne życie. Wysocy kapłani wiedli odmienny los. Byli strażnikami. Tradycji, Kręgu i lasu na zboczach Blathen.
Czekała. Niezbyt długo.
Pierwszego zainteresowanego rozmową z Wiedzącą przedstawił jej Aidan, ryży kapłan z Porzeczek. Prowadził wyrostka, niewiele starszego od Isleen.
- Obdarzona Wiedzą, ten młody ogier błaga o spotkanie z wami - rzekł stary jednorożec.
Nie odpowiedziała. Nie było to potrzebne. Po prostu skinęła głową. Granatowe loki znowu opadły jej na czoło.
Gestem wskazała młodemu ziemskiemu kucykowi miejsce przy swoim ogniu. Chciała by stał naprzeciwko, tak by dzieliły ich płomienie.
- Chwała niech będzie bogom - wyjąkał nieśmiało.
- Niech prowadzą nas podczas podróży - odpowiedziała. - Czego od nas chcesz?
- Moja matula chora, umierająca jest. Z nozdrzy krew jej leci. Wnet zejść jej z tego padołu przyjdzie. Poratujcie Pani, poratujcie.
- Obdarzona Wiedzą, nie Pani - przypomniała Isleen.
- Poratujcie Obdarzona Wiedzą, poratujcie - poprawił się młodzieniec.
Szare oczy wbiły swój smutny i nieubłagany zarazem wzrok w nijaką jak kupa obornika twarz wieśniaka. Było jej go żal. Natura nie jest okrutna i nieubłagana. Po prostu istnieje.
A Isleen wiedziała, że starej klaczy nic już nie pomoże.
Potrafiła leczyć i ziołami, i magią. Ale obie metody bywały zawodne. A Bogini rzadko ingerowała. Bóg i Bogini. Śmierć i Życie. Nie wchodzili sobie w drogę. Współistnieli i tworzyli krąg życia. Odwieczny, połączony ze sobą i nieubłagany. Dobry i piękny.
- Nie pomożemy ci. Taka jest wola bogów. Może ją uzdrowią…
- Poratujcie Pani… Znaczy się Obdarzona Miedzą, poratujcie - przerwał jej. - Módlcie się, błagajcie! Grosza dam, plony całe, ale poratujcie!
- Nie - głos wysokiej kapłanki był zimny i nieubłagany. - Bogów się nie da przekupić. Cóż mieli by chcieć od nas? Ustanowili Prawa światem rządzące. I śmierć jest jednym z nich. Możesz odejść.
Ogier spojrzał na nią z wyraźnym wyrzutem. Dla takich jak on, moc Wiedzącej była nieograniczona. Nie rozumieli, że żyjąca w zgodzie z naturą Isleen nie może łamać Praw. Zresztą, oni prawdopodobnie nawet nie wiedzieli czym one są. A jeśli wiedzieli, to nie rozumieli.
Po wieśniaku z Porzeczek przyszła kolej na innych. Przychodzili w różnych sprawach. Jednym nie chciały cielić się krowy, innym nie udawało się spłodzić dzieci…
Choroby.
Klacze uważające siebie za brzydkie.
Nieszczęśliwie zakochani.
Proszący o błogosławieństwo i scementowanie związków węzłem małżeńskich.
Pragnący spojrzeć w głąb przyszłości.
Wielu odesłała. Innych próśb wysłuchała. Rozumiała ich doskonale. Podzielała nadzieje, obawy. Ale nie dawała za bardzo po sobie tego poznać. Była wysoką kapłanką.
Tej nocy zawarto cztery małżeństwa. Młode pary z wdzięcznością i radością spoglądały na uśmiechnięty pyszczek wysokiej kapłanki.
Klacz z poparzoną twarzą wróciła zapłakana do rodziny.
Gospodarz z Agrestów dowiedział się jakie zioła powstrzymają sraczkę jego krów. Kiedy zrywane i jak zaplecione. Usłyszał o sposobie ich ważenia i gotowania.
Błękitny ogier, młody czarodziej ze Snopków jako jedyny został zaszczycony wieszczbą. Bogini raczyła przemówić przez usta Isleen. Wróżba uradowała go. Kapłankę też. Cieszyła się cudzym szczęściem. A ten kucyk dowiedział się, że jego miłość zostanie odwzajemniona. Kiedyś.
Nie uzdrowiła syna kowala, którego noga paskudnie się zrosła po złamaniu. Wielki pegaz klnął na czym świat stoi, ale tak by klacz tego nie słyszała. Ale do uszu Isleen dochodziło bardzo, ale to bardzo wiele.
Nie poprawiła urody brzydkiej klaczy. Oddaliła się szybko nadąsana.
Nie cofnęła czasu i nie uczyniła staruszki młódką. Ta przynajmniej pogodziła się z losem i nie odeszła zasmucona. Isleen udało pocieszyć się ją słowem.
Wnuk sołtysa Jarząbek patrzył się na żółtą twarz kapłanki jak w posąg. Z wdzięcznością i uwielbieniem. Isleen przywróciła mu wzrok. Zasłużył, Bogini okazała łaskę.
Błogosławiła dzieci i brzemienne klacze. Pokładano w niej nadzieję. A ona starała się pocieszyć ich, dodać im odwagi przed przyszłością.
Tak wielu… Prawie każdy czegoś pragnął. A ona stała i słuchała. Aż w końcu kolejka dobiegła końca.
Kuce bawiły się. Piły, jadły i tańcowały. Letnie Przesilenie było radosną nocą. Nie dla wszystkich.
Isleen została sama i czuła się z tym nieco podle. Spoglądała w dal na innych zgromadzonych. Uśmiechała się lekko, a jednak była smutna. Wcześniej nie zostawała sama. Ten czas spędzała z Benenem na rozmowach i modlitwach.
Wiedziała, że wkrótce będzie musiała wybrać źrebaka, którego będzie nauczać na swojego następcę. A raczej to źrebak będzie musiał wybrać i być wybranym.
Pamiętała czasy, kiedy sama była takim źrebakiem. Urodziła się we wsi Agresty. Najmłodsza z ośmiorga rodzeństwa. Klacz, potrzebna komu niczym kwiatek do kożucha.
Dręczyły ją sny, płynęła w niej magia. Na początku opierała się, bała się tego. A potem przyszła Ona. I wówczas mała Isleen zrozumiała. Poszła do Dallas, starej kapłanki, zamieszkującej osadę. A ona zrozumiała. I została pierwszą nauczycielką klaczki.
Później, z czasem okazało się, że żółta jednorożec jest niezwykle utalentowana, jej zdolności i wiara były wyjątkowo silne. Została kapłanką i uczennicą Benena. Wówczas, trzy lata temu, raz na zawsze opuściła rodzinną wieś.
Nie czuła się samotna. Zbierała zioła, medytowała, uczyła się magii, zwłaszcza uzdrawiającej i ochronnej. Pomagała innym kucykom. Szanowali i kochali ją. A kiedy chciała rozmawiać, zawsze mogła otworzyć pysk do swojego nauczyciela. Stary, pomarszczony, pomarańczowy jednorożec był złośliwy i zrzędliwy, ale w gruncie rzeczy też sympatyczny i dobroduszny.
Odpoczywa w Zaświatach… A kiedy zapragnie powróci w innym ciele.
Zadrżała. Noc w gruncie rzeczy nie należała do najcieplejszych. Wiał zimny, północny wiatr, mierzwiąc granatowe loki Wiedzącej. Dołożyła drew do ogniska.
Inni kapłani i akolici dołączyli do wieśniaków. Piwo, bimber i cholera wie co jeszcze lały się strumieniami w akompaniamencie śmiechów i chichotów.
Szczęśliwe parki szczebiotały ze sobą. Coraz więcej młodych kucyków odchodziło w las, szukać kwiatu paproci.
Szukają czegoś co nie istnieje czy najzwyczajniej w świecie idą oddawać się cielesnym rządzom? Coś mi się widzi, że przed świtem udzielę jeszcze paru ślubów…
- Dlaczego sądzisz, że nie istnieje? - usłyszała tuż nad swoim uchem znajomy głos.
Odwróciła się i wcale nie zdziwiło ją to co zobaczyła. Już wielokrotnie wcześniej Ją widziała. W wizjach, snach. Ale widok dalej zachwycał, budził podziw, szacunek i uwielbienie.
Wysoka, biała alikorn o długiej, białej grzywie, złotych, smoczych oczach. W sukni utkanej z nocnego nieba. Na głowie błyszczał srebrny sierp księżyca. Bogini roztaczała wokół siebie, łagodną, złocistą aurę.
Isleen wiedziała, że to tylko chwilowa forma, widziała już niejedną z twarzy Wielkiej Matki.
- Sama mi mówiłaś, Pani - odpowiedziała cicho, wpatrując się w Stworzycielkę.
Bogini zaśmiała się cicho i uśmiechnęła się. Ciepło, naturalnie. Jak matka.
- To symbol, moje dziecko. Coś więcej.
Kapłanka zamyśliła się. Wiedziała, że Ona chce jej przekazać coś głębszego, naprowadzić ją na jakiś trop. Żółta klacz nie rozumiała.
Wielka Matka zauważyła to. I nie przejęła się raczej. Złożyła dotychczas rozłożone skrzydła. Miała czas, całą wieczność.
- Smucisz się, a przecież to jest jedna z tych nocy, podczas których powinnaś się radować - podjęła Bogini. - A jednak jesteś tutaj. I czujesz się samotna. Czyń swoją wolę.
Czyń swoją wolę - jedno z Praw, jakim podlegają czarownice. Znaczące wiele, bardzo wiele. I proste do wypełniania tylko z pozoru.
- A co jeśli ja nie wiem czego chcę? - zapytała zrezygnowana.
- Czyń swoją wolę. Zawsze. Pamiętaj o tym, Isleen.
- Uważasz, że powinnam iść do nich, do kucyków? Powinnam przyłączyć się do zabawy? - w głosie granatowogrzywej pobrzmiewała nuta goryczy.
- Nie, ja uważam, iż powinnaś robić to co chcesz. Aż tyle - odrzekła Wielka Matka.
Wysoka kapłanka westchnęła zrezygnowana i spojrzała w nocne niebo. Do świtu pozostało jeszcze parę godzin. Parę długich godzin.
- Chcę zejść w dół, iść do mojej chatki i położyć się do łóżka. Jestem zmęczona i jest mi zimno.
- Nieprawda. Jesteś zmęczona i jest ci zimno. Ale chcesz czegoś zupełnie innego, prawda? - głos Bogini spoważniał.
- Prawda. Chciałabym by na chwilę zapomniano kim jestem, by kucyki nie milkły na sam mój widok. By nie patrzono się we mnie jak na wysoką kapłankę, którą jestem! - Isleen była zła, niemal krzyczała.
Biała alikorn nie przejęła się. Rozumiała, słuchała cierpliwie. I uśmiechała się coraz szerzej.
- Żałuję nie tego, jaką funkcję pełnię. Doceniam to, że dałaś mi dary magii oraz prorokowania i przyjęłaś mnie na służbę… Nie zamieniłabym tego na nic. Ale chciałabym też mieć przyjaciół, znajomych… A nie tylko podległe mi kucyki. Wolałabym być przede wszystkim Isleen.
Złote oczy przybrały smutny wyraz. Bogini wyraźnie pomyślała o czymś. Kapłanka nie wiedziała o czym. I zastanawiało ją to.
Co takiego mogło zasmucić Panią Wszechrzeczy?
- Czyń swoją wolę.
- Jak?
Bogini nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się i zniknęła. Wiatr rozwiał jej eteryczne ciało. Złoty pył przez chwilę kłębił się i migotał, po czym również zgasł.
Ostatnie słowa Wielkiej Matki wryły się głęboko w umysł klaczy. Jednorożec nie wiedziała co ma zrobić, czemu została zaszczycona wizytą i dlaczego przypomniano jej o Prawie.
Kucyk uczy się przez całe życie. Ale ja chyba nie zrozumiałam lekcji.
Podsyciła ogień. Noc była chłodna, a szata cienka.

Radujmy się, tańczmy,
Bo świt nam wnet nastanie,
Kwiat paproci uschnie,
Codzienność pozostanie!
Codzienność? Tak, chyba wolę codzienność. Zaraz! Jestem wysoką kapłanką, psia krew! Powinnam się cieszyć radować, składać te uczucia w ofierze bogom. To ich noc, ich…
Czas mijał. Nie potrafiła stwierdzić, czy wolno czy szybko. Po prostu płynął nieubłaganie. Coraz więcej parek zniknęło szukać nieistniejącego kwiatu i siebie nawzajem. Wielu już wróciło. Szczęśliwych i zmęczonych.
Sierp Księżyca świecił jasno na aksamitnie czarnym niebie. Bezchmurna noc zachwycała każdego, kto teraz spoglądał w górę. Również Isleen.
Zaczęła medytować, przymknęła powieki i złączyła się z życiodajną siłą rządzącą światami. Napawało ją to szczęściem. Samotność i wewnętrzny ból zniknęły. Ale słowa Bogini dalej drążyły tunel w umyśle klaczy.
Wzięła głęboki wdech. Chłodne, rześkie powietrze uspokajało. Wiatr omywał twarz niczym górski strumień i czochrał grzywę czule jak kopyta kochanka.
- Isleen? - usłyszała głos należący do młodego ogiera.
Odwróciła się gwałtownie, chcąc zobaczyć kto ośmielił się zakłócić jej spokój. I na dodatek zwracać się do niej po imieniu.
Jej oczom ukazał się młody ogier, czarodziej ze Snopków. Wydawał się być nieco przestraszony. Gdyby nie wypił kilku kufli jabłkowego, to bez wątpienia nie odważyłby niepokoić się wysokiej kapłanki.
Żółta jednorożec zdenerwowała się.
- Czego jeszcze ode mnie chcesz?! - zapytała się wzburzonym głosem.
Drugi jednorożec cofnął się o krok, wyraźnie przerażony furią klaczy.
- Isleen, ja… - błękitny kucy o pomarańczowej grzywie przełknął ślinę - Ja chciałem cię o coś zapytać.
- Co chcesz wiedzieć od bogów?
- Od bogów już wiem - odpowiedział, zaskakując ją. - Teraz czas na ciebie. Pójdziesz ze mną? Poszukamy kwiatu paproci?
- Paprocie nie wytwarzają kwiatów… To tylko legenda - warknęła.
- A to ma znaczenie? - westchnął  zrezygnowany.
Cisza. Musiała się zastanowić. Wiatr zawiał mocniej, niosąc zapach świerkowych szpilek.
- Nie, nie ma. Chodźmy, noc wkrótce się skończy.
Zanuciła lekko:
Radujmy się, tańczmy,
Bo świt nam wnet nastanie,
Kwiat paproci uschnie,
Codzienność pozostanie!

- Codzienność… Codzienność może być jeszcze lepsza. A kwiat? Sama mówiłaś, że nie istnieje - odparł ogier uśmiechając się szeroko.



Od autorki dla wszystkich o kosmatych myślach: Nie, nie poszli uprawiać przypadkowego seksu. Nie w tym ponywersum. Odsyłam do Wikipedii: http://pl.wikipedia.org/wiki/Noc_Kupa%C5%82y
Tekst jest co prawda jedynie inspirowany pogaństwem oraz tradycjami ludowymi, jednak uznałam, że nie zrobię opowiadania o jednej wielkiej orgii i rozpuście. Nie jest to jakiekolwiek odzwierciedlenie czegokolwiek.
Wiem, jesteście rozczarowani.
12  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / Popioły : 22 Czerwca 2014, 23:09:29
I kolejny Cahan fik. Przedstawiam wam "Popioły", fanfik w konwencji postapo.

https://docs.google.com/document/d/1EwikCxC3Ktiq437ymdnqJJQl0l30o_SPBsUHD8VWcAQ/edit?usp=sharing

Popioły
[postapo][sad][dark]
autor: Cahan


Dłużej już nie dam rady. Ta rzeczywistość chyba mnie przerasta. Piszę to wspomnienie, ponieważ czuję, że powinnam coś po sobie pozostawić. Pragnę też abyście wiedzieli dlaczego to musiało się stać. Dzisiaj umrę. Zabiję się sama, próbując zobaczyć ponownie coś co śni mi się co noc, a czego nie widziałam od dnia Zagłady. Wiem, że tego nie zrozumiecie. Wiem też, że moje odejście zrani was. Nie płaczcie po mnie, ponieważ uważam, iż TO jest tego warte.
Aż do teraz uważałam życie za najwyższą wartość. Za cudowny dar, który należy chronić za wszelką cenę. Miałam rację. Myliłam się tylko w jednej kwestii. Moje życie zakończyło się wraz z nadejściem Zagłady. To co robię teraz to tylko wegetacja, która nie jest nawet marną iluzją istnienia. A ja chcę pożyć, choćby przez chwilę. Bo czym jest nieśmiertelność w obliczu takiego losu? Jak dla mnie jedynie torturą.
Nie wiem co znajdę po drugiej stronie. Być może nic. Wówczas przynajmniej zakończę swe cierpienia. Ale nadzieja nie opuściła mnie. Jeśli Harmonia istnieje, to marzę by trafić do naszego świata, takiego jakim go zapamiętałam. Nie zaś tej nędznej imitacji, którą jest teraz.
Niegdyś wszystko było inaczej. Kwiaty kwitły, owady bzyczały, w sadach drzewka uginały się pod ciężarem owoców, a zewsząd dało się usłyszeć śpiew ptaków. Za dnia Słońce świeciło na jasnoniebieskim niebie, nocą zaś można było podziwiać Księżyc i gwiazdy. Kucyki nie przejmowały się przyszłością, która rysowała się przed nimi jasno i klarownie. W końcu Equestria była krainą szczęśliwości…
Naiwni. Nikt nie chce myśleć o tym, że nie zawsze tak będzie. W końcu myśli o śmierci, końcu i przemijaniu bolą. Paraliżują duszę i ujawniają nam, że nic nie ma sensu. Strach przed zagładą siedzi w nas tak głęboko i jest tak silny, że wolimy udawać, że tematu nie ma. W końcu trzeba jakoś żyć. A co to za życie w ciągłym strachu?
Woleli żyć pięknym snem, ułudą o ciągłości natury. Kucyki nauczyły się kontrolować pogodę, pory roku i cykl dobowy. Łudziliśmy się, że jesteśmy władcami tego świata. Jego niezwykłość nazywaliśmy zwyczajnością. A pospolite oznacza byle jakie. Nasz gatunek od tysiącleci żył chwilą, nie martwiąc się o nic. Celestia wyśniła dobrobyt całej naszej rasie, ale każdy sen w końcu zamieni się w koszmar.
Zaczęło się od trzęsienia ziemi w Manehattan. W jeden dzień wielka metropolia obróciła się w ruinę. Byłam jedną z tych, którzy przybyli tam zaraz po katastrofie. Sterta gruzów, pełno trupów, mnóstwo rannych. Żywi lamentujący i szukający zaginionych krewnych. Kucyki rozpaczające, ponieważ straciły wszystko. Nie ruszało mnie to. Podobne rzeczy widziałam wiele razy,  jeszcze jako młoda klacz. Martwiło mnie co innego, nie wiedziałam dlaczego to się stało. Pamiętam, że się bardzo bałam. Obawiałam się, iż podobny los czeka inne miasta Equestrii.
Nie wiedzieliśmy dlaczego tak się stało. Dlatego wezwaliśmy naukowców, którzy zebrali się w Canterlot i wyjaśnili nam przyczynę trzęsienia. Na wchodzie kraju znajdował się superwulkan. Pamiętam, że zaśmiałam się, kiedy usłyszałam tę teorię. Przecież tam nie było żadnego wzniesienia, więc jaki wulkan. No właśnie, jaki? Podziemny zbiornik magmy, wielkości jednej czwartej kraju. A teraz się budził.
Już wcześniej dochodziły do nas informacje o Nilfhelbergu, czyli o przyczynie tych wszystkich problemów. Ale wówczas zbagatelizowaliśmy to, łudząc się naiwnie, że nie wybuchnie w ogóle albo przynajmniej nie za naszego życia. Wizja ognistej zagłady była zbyt przerażająca, by zaprzątać sobie nią głowy. Zresztą mieliśmy bardziej doczesne problemy, chociażby politykę zagraniczną, podmieńce, Tireka… Kto by się przejmował jakimś prastarym wulkanie, który za pewne nigdy nie wybuchnie?
Nie wiedzieliśmy ile dokładnie czasu nam zostało. Nie mieliśmy gdzie uciekać. Maretonia, Królestwo Gryfów i Saddle Arabia zmagały się z tym samym problemem co my. Innych kontynentów nie obchodził nasz problem. Wybudowaliśmy sieć samowystarczalnych podziemnych bunkrów na zachodzie Equestrii. Napędzane energią z atoma, z oczyszczalniami ścieków oraz sztucznie oświetlanymi uprawami. Gromadziliśmy żywność, leki i wiedzę. Staraliśmy się uratować jak najwięcej z naszej rzeczywistości. Zarówno samo życie, jak i kulturę.
Wstrząsy zdarzały się coraz częściej i były mocniejsze. Wschód runął już na dwa lata przed Zagładą. Nie zdążyliśmy ewakuować mieszkańców Stalliongardu, Hooftown, Saddlecity oraz wielu innych miast. Może to i głupie, ale zazdroszczę im, że zginęli wtedy. Przynajmniej ominęło ich to, co stało się później.
Budowę bunkrów ukończono zaledwie kilka miesięcy przed końcem naszego świata. Od razu ewakuowaliśmy do nich wszystkie kucyki. Zasunęliśmy śluzy i obserwowaliśmy przez kamery, to co się dzieje na zewnątrz. Czekaliśmy na wybuch. Czuliśmy, że nadchodzi śmierć. Wielu płakało, wściekało się i obwiniało władze. Nie dziwię im się. W końcu na zewnątrz pozostały ich domy oraz cała natura Equestrii. Ja również płakałam, kiedy myślałam o losie, który spotka wszystkie rośliny i  zwierzęta, kiedy Nilfhelberg obudzi się na dobre.
23 października roku 1054 od wygnania Nightmare Moon nastąpiła Zagłada. Najpierw wszystko zaczęło drżeć, cały nasz kontynent, potem kamery zarejestrowały jasność, białe światło i zgasły. Dopiero po tym do naszych uszu dobiegł huk, grzmot i łomot. W tamtym momencie modliłam się do Harmonii by ściany bunkrów wytrzymały. Po paru godzinach piekła, wszystko ustało.
Wypuściliśmy nowe roboty na powierzchnię. Nie udało im się zarejestrować niczego. Prawdopodobnie było dla nich zbyt gorąco, zbyt jasno, a może po prostu uszkodziły je sypiące się z nieba popioły i bryły pumeksu? Nie wiem, nikt nie wie co się tam wówczas działo. Pozostaje nam wierzyć w teorię naukowców, pewnie mają rację. Jeśli ktoś ma sejsmograf jako Znaczek na tyłku, to musi mieć rację.
Każdego dnia próbowaliśmy dowiedzieć się, co znajduje się na zewnątrz, łudząc się, że będziemy mogli tam wrócić. Nasze przyrządy pomiarowe wytrzymały dopiero po paru tygodniach prób. Wyniki nie zaskoczyły mnie zbytnio. Nie było już Equestrii, nawet ślad nie pozostał po naszych miastach. Na wschodzie straszyło bulgoczące jezioro płynnej lawy, resztę kraju pokryła kilkumetrowa warstwa zastygłej magmy oraz popiołów wulkanicznych. Nawet niebo nam odebrano. Zza gęstej warstwy czarno szarych, brudnych chmur nie było widać nic.
Żyzna, zielona kraina zamieniła się w pustkowie. Zawsze myślałam, że gleby wulkaniczne są żyzne i że sukcesja zachodzi na nich stosunkowo szybko. Znowu się pomyliłam. To co wyleciało z Nilfhelbergu okazało się mocno toksyczne. Duża zawartość siarki, metali ciężkich i pierwiastków radioaktywnych sprawiły, iż na zewnątrz będziemy mogli powrócić dopiero za tysiąclecia!
Jestem zła. Mam dość życia w zamknięciu i rozwiązywania problemów innych kucyków, które przecież czują dokładnie to samo co ja. Złość. Gorycz. Bezsilność. Oczywiście nie rozumieją tego. Jestem władczynią, alikornem! Ja nie mam prawa się bać, ja nie mogę się smucić i płakać po nocach. Ja mam być oparciem… Jak?! Celestio, jak?! Wiem co byś mi odpowiedziała na to pytanie. To samo co wówczas. Ale ja nie potrafię, ja nie mogę…
Codziennie przemierzam korytarze z betonu i ze stali. Codziennie chodzę nad nasze podziemne pola i patrzę się na lampy, które je oświetlają. Zamykam oczy i czekam. Zawsze mam nadzieję, że kiedy je otworzę, to ponownie ujrzę nocne niebo. Ale dalej widzę tylko pszenicę w wielkim pomieszczeniu o czarnych ścianach. Marzę o pobudce, która nigdy nie nadejdzie. Każdej nocy śni mi się Zagłada. Każdej nocy z moich oczu lecą łzy. A to już przecież tyle lat.
Dlatego wychodzę na powierzchnię. Nie obchodzi mnie, że to niebezpieczne. Chcę wzlecieć po raz ostatni i zobaczyć niebo. Rozsunę ciężkie, pomarańczowe, radioaktywne chmury i wzniosę Księżyc. On mnie woła, woła nas. To już koniec Equestrii, nie odbudujemy jej nigdy. Wam też radzę się z tym pogodzić. Jeśli czasu mi wystarczy, to przebiegnę się, rozprostuję nogi i pogalopuję po popiołach. I nie przestanę aż do śmierci. Nie wiem ile będę miała czasu. Wiem tylko, że kiedy wyjdę, to nie będzie już odwrotu. Nie, już nie ma. Zdecydowałam.
Żegnaj Celestio, moja ukochana siostro. Będę za Tobą tęsknić. Nie płacz za mną. Pamiętaj, że zawsze będę przy Tobie. Jeśli naprawdę wierzysz, że przywrócisz dawną chwałę tym ziemiom, to wiedz, że życzę Ci powodzenia. Wytrzymaj. Jesteś silna, silniejsza niż ja. Ale jeśli Ty również zatęsknisz, jeśli utracisz nadzieję, to proszę Cie tylko o jedno. Opuść Księżyc i wznieś Słońce. Przywróć naturalny porządek rzecz, który zaburzyłyśmy tysiące lat temu, przejmując władzę nad niebem. I wybacz mi. Wszyscy mi wybaczcie.

Jej Wysokość Księżniczka Luna




13  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / Czarny Polak z Ponyville : 28 Maja 2014, 22:07:30
Tak, temat może wydawać się dziwny, rasistowski i kontrowersyjny. Gwoli wyjaśnienia- jest to crossover i parodia kiepskich fanfików z polskiego fandomu mlp.

UWAGA: Fanfik zawiera treści kontrowersyjne, które mogą obrażać uczucia religijne i narodowościowe, co wcale nie jest jego celem. Jest to pozycja wyśmiewająca właśnie twory, które te uczucia obrażają i tak powinno to zostać odebrane.

Pozycja zawiera dużą dozę randomu.

Nie wiem, czy kiedykolwiek będę to kontynuować, ale nie wykluczam.
Wersja na Google Docs: https://docs.google.com/document/d/1-l_vFruP0dTORtMmF3K2Y0dHeg1xoUMmJA7em55l44Q/edit?usp=sharing


Czarny Polak z Ponyville

[Z][one shot][violence][romans][random] [comedy][human][crossover][zło][nie czytajcie tego][absurd]

autor: Cahan



Przerażony anioł Michał miotał się jak Rainbow Dash na widok szczotki do grzywy. Jako Stróż Księżniczki Luny był święcie przekonany, iż jej dusza wraz z sercem należą tylko i wyłącznie do niego. Niestety doszło do sytuacji iście przerażającej. Kiedy po tygodniowej popijawie z Jezusem wrócił do Canterlot, czekała go niemiła niespodzianka.
Polacy byli wszędzie. Księżniczka Celestia wraz ze swoją wierną gwardią zabarykadowała się w zamku, aby uchronić swe królewskie, fascynujące nozdrza przed smrodem niepranych białych skarpet, noszonych do klapek Kubota. Siedziała na swym złotym tronie, szlochając cicho i zajadając się ciastem czekoladowym z bitą śmietaną, polewą truskawkową, lukrem, cukrem pudrem oraz pałeczkami nawozowymi do storczyków.
- Luna… Nie ma mojej siostry! - białoplocista zaszlochała na widok błękitnookiego Michała.
Sługa Boży zaklął tak brzydko, że na twarzach pegazich gwardzistów wykwitły rumieńce. Bynajmniej nie od zapachu piwa, jaki roztaczał anioł.
- Ona… Jeden z Polaków, Krzysztof! Zamienił ją w człowieka! I uwiódł! Uprawiali czternastogodzinny seks i mnie nie zawołali! - jojczała Celestyna.
Gdyby nie był nieśmiertelnym, to zemdlałby niechybnie. To było nie do przyjęcia. Luna?! Jego Luna?! Z jakimś Krzyśkiem?! Bez ślubu?! Zhańbiona! Michał sprawdził ukradkiem, czy nie wyrosły mu dodatkowe rogi…
- Uratuję ją, Księżniczko! - rzekł, po czym zasalutował i teleportował się do miasta.
Wylądował w samym centrum canterlockiej zawieruchy. Metamorfował do swej zwyczajnej postaci i wyciągnął baseballa zza pazuchy. Nie był to zwykły, drewniany kij, lecz legendarna broń. Święta Pała dawała duży bonus do bicia heretyków, niepraktykujących, satanistów, innowierców, wierzących… No, ogólnie do bicia wszystkich.
Dookoła, wśród uroczych budynków, delikatnych arkad i krużganków, kręcili się jego niegdysiejsi rodacy. Właściwie to nie kręcili, a zataczali. Wszyscy Polacy, osobnicy męskiej nacji, potomkowie Imperium Rzymskiego, husarze monopolowych byli pijani w sztok. Co ciekawe, ci młodzi osobnicy mieli na sobie koszulki z postaciami z serialu MLP: FiM, opcjonalnie wokalistami zespołów metalowych. Bronies, bronies wszędzie…
Nieliczne kucyki wyglądały na niezwykle wymęczone. Szczególnie klacze. Ich potargana sierść wskazywała na to, iż Polacy zastosowali na nich broń masowej zagłady wynalezioną przez Telekonisie, czyli tulenie.
Michał podszedł do jednego z nich, długowłosego bruneta, półnagiego od pasa w dół i uderzył całą mocą Świętego Kaca. Na efekt nie trzeba było długo czekać. Chłopak złapał się za głowę, ale przynajmniej wytrzeźwiał.
- Seba? To ty? - wymruczał półprzytomnym głosem.
- Nie, Michał anioł - Stróż Luny rozwinął swe pierzaste skrzydła, by pokazać broniemu, że nie takich na dzielni w Edenie już klepał. - Co ty tutaj robisz? Jak się tu znalazłeś? - zapytał uprzejmie, podnosząc lekko swój błogosławiony oręż.
- Krzysiek wbił nam na chatę, miał taką rękawicę jakąś. I nas przeniósł. Ale fajnie, nie?
- Nie.
Było dużo gorzej niż myślał. Polacy nie tylko byli wszędzie, nie tylko ukradli jego dziewczynę, ale i zdobyli Legendarną Polską Rękawicę! Artefakt, wobec którego nawet sam Michał był bezradny, ba nawet Bóg nie dałby rady… Potrzebował bohatera, jedynego, którego nawet polscy bronies się lękali. Niestety nie znał miana wybrańca. Przerażeni jego potęgą Polacy też nie.
Walnął nudystę Świętą Pałą, posyłając go w otchłanie piekielne, gdzie będzie prześladował te same diabły, które niegdyś opętały Lyrę. Jeśli Polacy byli wszędzie, to mogli by w końcu być również w Piekle, gdzie przysłużyliby się sprawie.
Teleportował się do Nieba, by poradzić się, gdzie szukać Wybrańca.

***

Dark Momentum machał swymi, czarnymi jak bezksiężycowa noc w ciemnej jaskini, skrzydłami. Bezchmurne niebo wprost prosiło się by po nim polatać. Rainbow Dash ledwo dotrzymywała mu lotu. Ziajała ciężko, a z piersi odpadały jej płaty gęstej piany. Tęczowy ślad rozwijał się po nieboskłonie obok pasa utkanego z samego mroku, jaki pozostawiał za sobą czarny pegaz.
Zaledwie wczoraj nie umiał latać i zaledwie wczoraj się nauczył. Niestety jego poziom był marny. Latał zaledwie tak szybko jak tęczowogrzywa klacz. Dzisiaj Dashie udzielała mu dalszych korepetycji. Tematem lekcji było „Jak zrobić Sonic Rainboom”. Dark Momentum nie zadowalały robione postępy. Wciąż nie mógł pobić swojego porannego rekordu: zrobienia serii sześćdziesięciu dwóch Sonic Rainboomów. Ale i tak niebo nad Ponyville jaśniało dzisiaj od wybuchów uwalnianej przez skrzydła pegaza magii.
- Stój! Przerwy! Wody! - wysapała zmęczona cyjanowa klacz.
Dark Momentum zatrzymał się. Wylądowali na schodkach podniebnego domu tęczowej pegaz. Nieśmiały i zamknięty w sobie ogier spojrzał swymi czerwonymi oczami w różowe ślepia Rainbow. Podobała mu się, ale przy Fluttershy nie istniała. Ale przecież była jej przyjaciółką, więc może, może…
- Słuchaj, Dash, chodzi o to, że ja… - zająknął się czarny pegaz.
- Tak, co? - Element Lojalności nadstawił uszu.
- Nie miałem rodziców, całe życie spędziłem w tym opuszczonym domu na obrzeżach Ponyville, a teraz chciałbym założyć rodzinę. Ale najpierw trzeba się zakochać, mogłabyś mi pomóc? - zapytał nieśmiało.
Dashie pobladła. Wyglądała jak gdyby prąd ją kopnął. Nawet zszokowany wiatr przestał wprawiać jej rozczochraną grzywę w jeszcze większy nieład.
- Że jak?!
- No, czy mogłabyś mi wyjaśnić na czym zakochanie polega i jak to zrobić?
Rainbow Dash zamyśliła się przez chwilę, po czym zeskoczyła w dół, kierując się błyskawicznie w stronę miasteczka. Dark Momentum został sam.
Czekanie dłużyło się w nieskończoność. Tęczółka nie wracała od całych pięciu minut, przez co z oczu pegaza poleciały łzy. Czuł się opuszczony i pozostawiony sam na pastwę losu. Znów. Najpierw rodzice, teraz Element Lojalności.
Coś jest ze mną nie tak, coś musi być ze mną nie tak, skoro nikt nie chce okazać mi odrobiny ciepła…
- Wróciłam!
Głośny okrzyk RD wyrwał go z marazmu. Tęczowogrzywa trzymała coś pod lewym skrzydłem. Książkę. Chwyciła ją w zęby i podała Darkowi. Czarny pegaz odgarnął resztki śliny, kurzu, sałaty oraz pajęczyn, zakrywające okładkę książki.
- „Cierpienia Młodego Ogiera”…
- Twilight powiedziała, że to najlepsza historia o miłości, jaką kiedykolwiek napisano - wypaliła Dashie, podskakując radośnie.
Momentum w mgnieniu oka przekartkował całą książkę i już znał jej treść od deski do deski. Twilight wczoraj w nocy nauczyła go czytać i pisać. Wystarczyło, że pegaz musnął okładkę i już wiedział wszystko.
Życie kucyka imieniem Dark Momentum było istną tragedią. Nie był w stanie osiągnąć perfekcji w niczym; nie dostał Znaczka ani za latanie, ani za czytanie… Wszyscy myśleli, że to przez jego mroczną przeszłość. A on po prostu był beznadziejny we wszystkim.
Ale teraz już wiedział; wiedział, co musi zrobić. Niestety Fluttershy nie miała narzeczonego, który mógłby pożyczyć mu pistolet. Była wolna jak ptak i nieśmiała niczym mysikrólik. Dlatego właśnie czarny pegaz postanowił złożyć jej małą wizytę.
Szybko pożegnał się z Dashie i już po jednej trzeciej sekundy znalazł się przed chatką maślanej klaczy. Niewielki, przywodzący na myśl skrzyżowanie domu, drzewa i pagórka domek znajdował się pod lasem Everfree. Niektóre kucyki bały się tu zapuszczać, zwłaszcza że prócz puszystych króliczków Drżypłoszka trzymała też niedźwiedzie, węże, pająki i inne ciekawe istoty. Czerwonooki ogier przez moment zawahał się. Był zbyt nieśmiały by wyznać Flutterce co do niej czuje.
- Witaj, Dark - usłyszał delikatny głos tuż za swoimi plecami.
Jego kamienne serce drgnęło i rozpłynęło się od wszechogarniającego go ciepła. Ten uśmiech, na słodkiej, żółtej niczym prawidłowy mocz, twarzyczce okolonej aureolą różowych włosów… Ten moment był najwspanialszą chwilą w całym dotychczasowym życiu Momentum. Nigdy wcześniej jego wątroba nie mówiła mu, iż żółć może być aż tak słodka.
- Dzień dobry, Fluttershy. Ślicznie dziś wyglądasz - powiedział, uśmiechając się uwodzicielsko.
Morskooka pegaz zarumieniła się ślicznie i zatrzepotała rzęsami. Tego Dark już nie wytrzymał. Czarny pegaz objął ją i zaczął całować namiętnie, ona zaś już po chwili odpowiedziała tym samym. Spletli się jak dwa glonojady przyssawkami[1], wymieniające się śliną. W końcu maślana klacz oderwała się od Dark Momentum i mruknęła, jednocześnie obdarzając go głodnym spojrzeniem:
- Weź mnie! Weź mnie tu i teraz!
- Nie, Fluttershy. To niemożliwe…
- Dlaczego? Dlaczego? Och! Och! Dark Momentum! Kocham cię!
Srebrnogrzywy zamyślił się. Przecież nic nie stało na przeszkodzie by wziął, cokolwiek to znaczy, Drżypłoszkę. Ale nie mógł. Podręcznik, który zdobyła dla niego Rainbow, nie zakładał niczego takiego. Powinna mu powiedzieć, że go nie chce, że ma innego, a tymczasem… Ale nie mógł tak po prostu nic nie zrobić. Objął ją i przytulił, szepcząc:
- Jeszcze nie czas na to maleńka, jeszcze nie czas… Nie uważasz, że miłość to coś więcej niż cielesne pożądanie? W końcu Ogier i Lotta nigdy nie skonsumowali swojego związku…
- Co?! - krzyknęła maślana pegaz.
Dark Momentum pogładził ją po różowej grzywie i pocałował leciutko. Nikt nie rozumiał go tak dobrze jak Fluttershy, ale teraz doszło między nimi do nieporozumienia, spowodowanego jego niedobrym, zbyt sporym oczytaniem.
- Po prostu, nie sądzisz, iż powinniśmy wyprawić wielkie wesele, zaprosić na nie same księżniczki oraz całą resztę Equestrii? A potem spłodzilibyśmy kopę źrebaczków? Po mnie miałyby czarną sierść, a po tobie różowe grzywy…
- Tak, tak! Idę pisać zaproszenia! Yay! Rarity na pewno się ucieszy, ona uwielbia takie rzeczy! - podniecała się Drżypłoszka.
Odleciała, wlokąc się jak żółw. Przeciwieństwa się przyciągają. Idealna Fluttershy i on, tak bardzo niedoskonały. Ona słoneczna jak letni poranek, on mroczny jak bezśnieżna zimowa noc.

Nawet domu nie miał. Dlatego mieszkał u Twilight w bibliotece. Panna Sparkle nie dała mu wydrzeć swojego łóżka, zaś koszyk Spike’a był dla ogiera za mały, tedy spał na dywaniku łazienkowym, przeniesionym do sypialni fioletowej jednorożec.
Był środek nocy, a Dark Momentum leżał i rozmyślał o wielu rzeczach; o śmierci, o Fluttershy, o swojej mrocznej przeszłości, o braku talentów, o śmierci, o Fluttershy, o swoich rodzicach, których nawet nie znał, a którzy niechybnie zostali zabici przez Maba, złego smoka, który terroryzował Equestrię tysiąc lat temu, otwierając Wrota Światów i tworząc drogę dla potworów zwanych ponyfagami.
Zasnął dopiero nad ranem. Śniły mu się rzeczy wielkie, piękne i zdolne zmienić całą Equestrię. W jednej z jego wizji Twilight sama posprzątała wnętrze swojego drzewa, którym była tak naprawdę Drżypłoszka, przemieniona przez Rarity, która była zazdrosna o to, iż on, Dark Momentum, wybrał maślaną klacz zamiast niej.
Obudził się koło południa. Był sam, w bibliotece było pusto. Już chciał zanieść się płaczem, że znowu go opuszczono, ale przypomniał sobie, iż jego gospodyni mówiła wczoraj, że jedzie do Crystal Empire, w celu spotkania się z księżniczką Pasztet, tzn. Cadance, czyli Kredens. Dlatego zszedł do kuchni, by zrobić sobie śniadanie.
Powoli przeżuwał kanapkę z pietruszką, doceniając jej bogaty bukiet i półwytrawny smak. Dodanie strychniny było naprawdę dobrym pomysłem, który wyciągnął całą esencję smaku.
Nagle na środku pomieszczenia pojawił się biały jednorożec o czarnej grzywie i błękitnych oczach, który metamorfował w dziwną, wysoką istotę. W skrzydlatego człowieka, ze skrzydłami. Nad głową anioła unosiła się złota obręcz. Czarnowłosy mężczyzna miał na sobie śnieżnobiały dres, zaś w ręku trzymał kij baseballowy.
- Witaj, Wybrańcze! Jam jest anioł Michał! Przybyłem by objawić ci, że tylko ty możesz uratować Equestrię przed wszechobecnymi Polakami - rzekł dostojny przybysz.
Dark Momentum osłupiał, przecież to było niemożliwe, nie… On, tak beznadziejny kucyk po prostu nie mógł być Wybrańcem. Ale…
- Skąd wiesz, że to właśnie ja jestem Wybrańcem? - zapytał.
Michał nie odpowiedział. Sąsiad Jana Pawła II wskazał na coś za oknem. Na jednym z parapetów siedział biały gołąb, trzymający w dziobie gametofit torfowca zwyczajnego, symbol mocy, magii i wspaniałości.
- Bóg mi wskazał - odparł w końcu anioł. - Jak masz na imię?
- Jestem Dark Momentum.
Stróż Luny spojrzał na niego swoimi mądrymi, niebieskimi oczami i rzekł:
- Dzielny Wybrańcze, musisz użyć swojej magii by dezaktywować rękawicę i odesłać Polaków, którzy porwali moją Lunę. Bez tego Królestwo Equestrii upadnie, a ja nigdy nie wykorzystam zgody od Jezusa na seks z Księżniczką Nocy…
Czarny pegaz zamyślił się. To wszystko przypominało wyjątkowo dziwny sen. Ale wczoraj wieczorem nie jadł ogórków i nie popijał ich mlekiem. Sam przed sobą musiał jednak przyznać, iż był niezwykłym osobnikiem. Po pierwsze, był czarny. Po drugie, był czerwonookim pegazem. Po trzecie, nie miał rodziców. Po czwarte, nie miał znaczka. Ale czy taka beznadzieja, która nie umie wykonać nawet stu Sonic Rainboomów na raz, może być Wybrańcem?
- O wielki Michale! Ale ja nie umiem używać magii… - powiedział Dark.
- Nie?! Jak to?! W takim razie będę musiał cię zabrać do stwórcy wszystkich kucy, który nauczy cię tak zaawansowanych czarów, o których nie śniło się nawet Celestii po obejrzeniu obrad polskiego sejmu. Wyruszamy natychmiast!
- Poczekaj, muszę zostawić jakąś notatkę dla Twilight.
Michał anioł kiwnął głową z aprobatą. W końcu znał się na kobietach jak mało kto. Wiedział co lubią, w końcu oglądał MLP:FiM. Np. ciastka, czekoladę, chipsy, ciepłą kąpiel, śniadania do łóżka.
Momentum znalazł jakąś kartkę, pióro i atrament. Pośpiesznie naskrobał kilka słów.

„Droga Twailait Sparkle!

Właśnie odwiedził mnie anioł Mihau, ktury żecze, isz jestem Wybrańcem i tylko ja mogę ocalić świat pżed najazdem Polaków, co są wszędzie. Dlatego idę na misję.

Pżekaż Flaterszaj, rze jom koham.

dark momentum”

Dark przejrzał raz jeszcze swoją notatkę, sprawdzając czy nie popełnił żadnego błędu. Zadowolony ze swojej doskonałej znajomości ortografii odwrócił się do Michała i dał mu znak, że mogą ruszać w drogę.

***

Twilight Sparkle znalazła karteczkę pozostawioną jej przez czarnego pegaza. Przerażona jednorożec natychmiast zawołała Spike’a i kazała mu wysłać list do Księżniczki Celestii. W końcu Equestria była zagrożona, więc ona, Twilight, już dawno powinna była zwołać żołnierzy, znaczy się dziewczyny i lecieć na ratunek. A tymczasem wysłano Wybrańca?! Jak to?! Przecież to ona powinna być Wybrańcem! No i dlaczego Dark Momentum kocha Fluttershy, a nie ją?!
Odpowiedź od solarnej władczyni nie przyszła, co panna Sparkle skomentowała głośnym…
- ADENOZYNO TRÓJFOSFORAN! METAGENEZA IZOMORFICZNA! DINUKLEOTYD NIKOTYAMIDOADENINOWY! CHOLERA!
Wiedziała jedno, że przed wyruszeniem w drogę, należy zebrać drużynę.

***

Srebrnogrzywy posłusznie kłusował obok anioła Michała. Niebiański posłaniec rozglądał się uważnie na boki, jak gdyby wypatrywał niebezpieczeństwa. Jak dotąd zaatakował ich tylko Discord, ale dostał Świętą Pałą i dał sobie spokój, kwicząc coś o znęcaniu się nad zwierzętami. Twierdza Sagitariusa, tak właśnie nazywał się bowiem twórca kucyków przypominała istny labirynt. Na szczęście sąsiad Jana Pawła II znał drogę. Wyjawił mu ją Draconequi po rzuceniu na niego zaklęcia Strappado.
W końcu doszli do sali tronowej. Na Żelaznym Tronie Aegona Zdobywcy, zrobionym ze stopionych mieczy pokonanych władców Westeros, zasiadał wysoki mężczyzna w wojskowym mundurze, zajęty lekturą „Pieśni Lodu i Ognia”. Długie brązowe włosy opadały mu na ramiona. Sagitarius zakończył POVa Tyriona i podniósł wzrok. Stwórca kucyków poderwał się nagle, odsłaniając naszywkę na rękawie munduru. Anioł prawie zemdlał. Przed sobą miał kolejnego Polaka.
- Co wy tu, ***, robicie?! W pizdu! - zdziwił się Sagitarius, potwierdzając swoje polskie korzenie.
- Bądź pozdrowiony, Wielki Sagitariusie! Jam jest anioł Michał, przyprowadziłem Wybrańca, abyś nauczył go magii…
Strzelec przetarł oczy, najwidoczniej zastanawiając się, czy to co wziął za mąkę na pewno nią było. Nie na co dzień widuje się czarne pegazy oraz anioły ubrane w białe dresy.
- Wybraniec?! Jaki Wybraniec? Co się dzieje?!
- Ten kuc - anioł wskazał na czerwonookiego ogiera - to jest Dark Momentum. Sam Bóg wybrał go, jako jedynego, który zdolny jest zatrzymać inwazję Polaków. Niestety, nie odblokował jeszcze swojej magii, tylko ty możesz to zrobić, Panie!
- A dlaczego miałbym wam niby pomóc?
- Bo Polak Krzysztof uprowadził księżniczkę Lunę i ją teraz bałamuci…
- Moją córkę?! Moją małą Lunę?! - wrzasnął potężnie Sagitarius. - Już ja im pokażę! Gdzie on jest?!
- Nie wiem, ale ma Legendarną Rękawicę…
- No to bez Wybrańca ani rusz - oklapł stwórca kucyków. - Ty będziesz wybrańcem, Dark Momentum. Bo dalej nie chce mi się szukać. A ciebie nikt nie lubi, więc można cię poświęcić.
Stróż Luny wykonał facepalma. Ale ucieszył się też wyraźnie, że dyskusja w końcu przyniosła jakiś efekt. W końcu przeszli do konkretów.
- No więc uczyń czarnego pegaza IMBA i lecimy z tym koksem!
- Nie mogę uczynić Dark Momentum IMBA - odparł smutno Strzelec.
- Jak?! Dlaczego?! - zdziwił się Michał.
- Ponieważ tylko Celestia może tworzyć Irracjonalnie Mroczne Boskie Alikorny. Ale mogę uwolnić magię. Jednak to stanie się tylko wtedy, jeśli Momentum przyjmie swoją mroczną przeszłość - Sagitarius przerwał swój wywód i zwrócił się do czarnego pegaza. - Czy jesteś na to gotowy, Wybrańcze?
Dark Momentum zastanowił się. Bardzo chciał odpowiedzieć sobie na fundamentalne pytania o swoim istnieniu. Nie wiedział nawet tak podstawowych rzeczy, jak to czy jego matka lubiła pierogi, ani czy jego ojciec golił brodę. Z drugiej strony bał się, że spłodził go Sombra razem z Discordem albo, co gorsza, babcia Kowal razem z Big Maciem. W końcu jednak skinął głową.
Stwórca kucyków podniósł ręce w górę i zwinął je w pięści, wokół których zaczęła zbierać się krwista, jak stek, magia. Czarodziejskie wyładowania rozrastały się, sycząc i warcząc, po czym owinęły się wokół czarnego pegaza niczym kopulujące ośmiornice.

***

Ciemność, wszędzie ciemność. I zimno. Lodowe pustkowie pełne ciszy, mrozu oraz wilczej zamieci. Białego zimna i białego światła. Nagle świat odrodził się z białego ziarna, które nie wykiełkowało, lecz wybuchło płomieniem.
Kto śpiewa?
Smoki?
Nie… To chyba co innego.
Dark Momentum otworzył oczy. I osłupiał, gdyż widok był niezwykły. Przed nim, na podłodze z brązowego kamienia, ktoś wyrysował białą kredą heksagram. Wpisano w niego różne dziwne symbole. Dookoła stały zakapturzone kucyki. Alikorny, sądząc po rogach i skrzydłach, to wszystkie czarne.

Versus Momentus, mafeerak far gran!
Vonus, ho dah, morohk vo zindro zahn!
Dark kucys hangar!

Błysnęło oślepiająco, a w środku heksagramu zmaterializowała się ciemność, która narastała coraz bardziej, a w końcu zmieniła się w źrebię czarnego pegaza. W ogierka o szkarłatnych oczach i srebrnej grzywie.

***

Obraz zmienił się. Znów zobaczył samego siebie, tym razem nieco starszego. Miał może z 10 lat. Tańczył z mieczem na zamkowym dziedzińcu, a wysoki alikorn o białej grzywie i smoczych oczach krzyczał:
- Tempo, tempo! Parada, cios, odskok!
Wiedźmin. I to nie kto inny, jak słynny Biały Timberwolf.
- Dobrze, bardzo dobrze. Możesz zdjąć opaskę z oczu, Dark Momentum.
Wychowali mnie wiedźmini? To niemożliwe! Może ja naprawdę jestem Wybrańcem?

***

Czarny pegaz leżał martwy. Selekcjonerki Poległych unosiły się nad jego zakrwawionym ciałem. Śpiewały, nuciły jakąś pieśń. Pasma złotej magii otaczały Dark Momentum, by wniknąć do jego serca i dać mu ciepło.
Teleportowano go do tego opuszczonego domu w Ponyville, w którym znalazła go Twilight.
Czerwone oko otworzyło się, a złota smoczyca Harmonia zanuciła:
- Czas wypełnić przeznaczenie! Leć, Dark Momentum, leć! Ocal Equestrię i niech zapanuje światło, z mroku zrodzone!

***

Srebrnogrzywy podniósł się z zimnej posadzki. Przetarł oczy kopytem, bo obraz mu się lekko rozjeżdżał. Czuł bolesną pustkę w sercu. Żałował, że nadal tak mało wiedział o swojej przeszłości. Nie miał rodziców, ale miał wiedźminów. Obiecał sobie, iż jak tylko ta przygoda się zakończy, to ich odszuka.
- I jak? - zapytał z troską anioł Michał.
Dark Momentum skinął łbem. Był gotów ponieść to brzemię, był gotów użyć magii. Zagłębił się w najmroczniejszą część swojej duszy i przywołał płomień. Sagitarius i Michał aż pisnęli na ten mały pokaz nowych umiejętności czarnego pegaza. Tak naprawdę żaden z nich nie wierzył, że to się uda. A jednak.
- To gdzie jest ten Krzysztof i jego rękawica? - zapytał Dark Momentum.
W jego szkarłatnych ślepiach grała rządza mordu. Wyobrażał sobie Polaka jeszcze brzydszego niż stwórca kucyków, który obejmuje jego Fluttershy. Musiał pokonać ich wszystkich.

Michał teleportował ich do samego serca koszmaru. Natężenie Polaków na metr kwadratowy było tu większe niż gdziekolwiek indziej. Miejsce to wyglądało jak jakiś zniszczony zamek i chyba kiedyś nim było, ale z powodu obecnych rezydentów, to bardziej przypominało jednak oborę.
Na samym końcu sali, na podwyższeniu znajdowały się dwa trony. Na jednym zasiadał mężczyzna w białym podkoszulku, slipkach i z dwuręcznym mieczem na plecach. Nosił również rękawicę. Na drugim tronie siedziała smukła, drobna kobieta o granatowych włosach. Uśmiechnęła się szeroko na ich widok i krzyknęła radośnie:
- Cześć, Michał! Poznaj Krzysia, mojego chłopaka! Krzysiu, to jest Michał, mój anioł stróż!
Michał wyciągnął swojego baseballa i wyglądało na to, że zaraz Krzysztof Polak dowie się, że ma jakiś problem. Sąsiad Jana Pawła II się jednak rozmyślił i tylko wysyczał zza zaciśniętych warg:
- Luno! Jak mogłaś! Bez ślubu! Z takim grzesznikiem! I jak ty wyglądasz, moja droga…
Księżniczka nocy wyglądała naprawdę ładnie. Miała lekko trójkątną twarz i biust w rozmiarze G.
- Ty idioto - Sagitarius przerwał odzianemu w biały dres aniołowi. - Coś ty narobił, Krzysztofie! Zalałeś całą Equestrię Polakami! Głupcze! Czy ty wiesz, czym to grozi!
- Nie - odpowiedział chłopak Luny.
- Ja też nie, ale musimy coś z tym zrobić - stwierdził Strzelec.
Nagle za ich plecami rozległy się radosne krzyki Polaków.
- Mane Six! Mane Six tu jest!
Przerażony Dark Momentum odwrócił się i rzeczywiście, zobaczył wszystkie Elementy Harmonii, w tym Fluttershy. Wszystkie klacze nosiły złote zbroje i trzymały w pogotowiu miecze, topory, partyzany i korbacze.
- Bić Polaków! - wrzasnęła Rainbow Dash, rzucając się na pierwszego z brzegu ze swoim labrasem.
Nieszczęsny brony straciłby głowę, gdyby Applejack w ostatnim momencie nie złapała Dashie za ogon.
- Szanowni Polacy! To jest nasza Equestria i albo wyniesiecie się z niej po dobroci, albo zaraz urządzimy wam tu krwawą tęczę Harmonii! - oznajmiła fioletowa jednorożec.
Luna wstała ze swojego tronu i rzekła:
- Twilight Sparkle! Nakazujemy wam natychmiast opuścić broń i zakazuję wam dokonać aktu jakiejkolwiek agresji w stosunku do naszych przyjaciół, Polaków. A ty - kobieta zwróciła się do Michała - nie bądź zazdrosny, tylko przynieś mi jakiegoś schaboszczaka, bom głodna.
Michał pokiwał głową i zniknął. Teraz na placu boju pozostali tylko Sagitarius razem z Dark Momentum.
- Wybacz, Wybrańcze, ale tę bitwę będziesz musiał stoczyć sam. Polacy nie mogą zniszczyć Królestwa Equestrii…
- Ale ojcze! Krzysztof i ja… Ja go kocham! - załkała Luna.
- To jest kolejny powód, dla którego jego głowę należy nabić na pikę, córeczko - odparł łagodnie. - Czyń swoją powinność, czarny pegazie.
Dark Momentum skoczył w górę i błyskawicznie otoczył Polaków. Mane Six zaczęło śpiewać[2].

Dark Momentum, Dark Momentum,
by his honor is sworn
To keep evil forever at bay!
And the fiercest foes rout
when they hear triumph's shout,
Dark Momentum, for your blessing we pray!

Hearken now, sons of snow, to an age, long ago
and the tale, boldly told, of the one!
Who was kin to both witcher
and the races of ponies
with a power to rival the sun
cut through enemies all, master of war
Savior of Equestria Time!
Krzysztof, Bane of Kings,
ancient shadow unbound,
with a hunger to swallow the world!

But a day, shall arise,
when the dark Polish lies,
will be silenced forever and then!
Fair Equestria will be free from foul Krzysztof's maw!

Dark Momentum, Dark Momentum,
by his honor is sworn
To keep evil forever at bay!
And the fiercest foes rout
when they hear triumph's shout,
Dark Momentum, for your blessing we pray!

Krzysztof również wstał. Jego rękawica zalśniła wrogim, niebieskim światłem i wystrzeliła wiązkę energii w stronę szkarłatnookiego ogiera. Dark Momentum zręcznie wykonał zwód, jednocześnie wyzwalając dwa Sonic Rainboomy i posyłając falę czarnej magii w stronę Polaka.
Dwie siły ścierały się pod sufitem Zamku Królewskich Sióstr. Grzmiało i błyskało.
- Avada Kedavra! - krzyknął Krzysio.
- Jobsa hopsa! - skontrował Dark.
Czarny pegaz przypomniał sobie o swoim trudnym dzieciństwie i pogardliwie splunął na Polaków, którzy byli wszędzie. Kilku natychmiast się od tego stopiło.
Ta chwila nieuwagi kosztowała go dużo. Chłopak Luny już leciał na niego, lewitując przed sobą butelkę wybielacza marki „Nyx”. Już odkręcił nakrętkę, już prawie ciecz poleciała na Dark Momentum…
ŁUP!
Krzysztofa aż odrzuciło. Anioł Michał teleportował się w ostatnim momencie i uderzył go Świętą Pałą. Wybielacz chlusnął na biały dres sąsiada Jana Pawła II, nie czyniąc mu najmniejszej szkody.
- Widzę twoją duszę, Krzysztofie! Jest czarna! Jako i ty, Polaku! - oznajmił anioł.
- Michał, zdejmij okulary przeciwsłoneczne, bo nic nie widzisz! - poradził Sagitarius.
HLUP!
BLURP!
ŁUP!
TRATATA!
FUS ROO YAY!
Obraz stał się zupełnie biały. Dark Momentum podniósł się z sufitu. Głowa bolała go jak po wixie u Pinkie Pie.
ŁUP!
Żebra chrupnęły. Czarny pegaz zdenerwował się nie na żarty. Odszukał wzrokiem Krzysztofa, ciskającego cegłami i zaszarżował w jego kierunku. Plótł zaklęcie.
- Magiczny Panzerfaust rozwali nawet Lauren Faust!
- Co? - mruknął Polak.
- Dalej, dalej, Dark Momentum! Dasz radę, Wybrańcze! - skandowało Mane Six. Sagitarius wtórował im.
- Krzysio! Krzysio! - darli się Polacy.
- Przestańcie! - beczała Luna.
JEBUDU!
WIUT!
Srebrnogrzywy uderzył w imigranta. Obaj zwarli się w śmiertelnym uścisku. Krzysztof miał rękawicę, a Dark 500 kg żywej masy. Polak nie mógł tego wygrać, szczególnie, że po stronie Momentum stały takie gwiazdy jak Ogier Werter i Kucdian. To od nich nauczył się jak należy walczyć.
- Michał, przywal mu baseballem! Szybko! - wrzasnął czerwonooki.
- Nie - zaprotestował Sagitarius. - To twoja walka, Dark Momentum. Niech Moc będzie z tobą.
-  I z duchem twoim - potwierdził Stróż Luny.
- Dasz radę, dasz radę! - wzdychała Drżypłoszka.
Rarity zganiła ją za takie wyznania na polu bitwy. Biała klacz miała duszę barbarzyńcy.
Dark Momentum tytanicznym wysiłkiem otworzył portal i pchnął w niego wrzeszczącego Krzyśka. W oddali zagrzmiało. Było już po wszystkim.
Anioł Michał chwycił mocniej Świętą Pałę i spojrzał na Polaków pogardliwie.
- Wracacie do Sosnowca, czy wpierdol? - mruknął.
- Ja się tym zajmę - wtrącił się czarny pegaz.
Beknął tak donośnie, że cała Caballusia[3] zadrżała.
W Crystal Empire kryształy popękały, a pod księżniczką Cadance załamał się wychodek. Doprowadziło to do najdłuższego focha w historii Equeidów[4], zwieńczonego podbitym okiem Shining Armora.
W Tartarze, niejaki Tirek zmarł na zawał jelita grubego. Cerber bardzo się ucieszył. W końcu nie musiał wysłuchiwać tych jęków oraz ballad w języku tatarskich krzeseł.
Król Sombra przypomniał sobie, że nie żyje i z tego powodu musi odwołać inwazję na łóżko Twilight Sparkle. Zamiast tego umówił się z Kozakami na popijawę. Zaproszono również wiedźminów z Pony Morhen.
A Polacy zniknęli. Tak po prostu i już. A ja zdradzę Ci czytelniku, że nie wiem co się z nimi stało. Mieli trafić do Piekła, ale Szatan powiedział, że ich nie chce, bo śmierdzą. Potem trafili do Czarnej Kompani, ale dobierali się do Pani, więc Konował ich wywalił. Śledziłam ich losy i zgubiłam trop w świecie Barbie…
Fluttershy rzuciła się na jego szyję i pocałowała go, przy wszystkich. Applejack i Rainbow Dash zaczęły klaskać.
Sagitarius i Michał przywracali Lunie dawną, kucykową postać. Anioł przytulił granatową alikorn. Jej łzy zostawiały na jego dresie czarne zacieki od tuszu do rzęs.
- Tak właściwie, to co się stało z Krzysztofem? - zapytała Twilight.
Dark Momentum oderwał się od maślanej pegaz, wydając przy tym odgłos odczepiania przepychacza do kibla.
- Cahan pisała, że potrzebuje sprzątaczki. Nawet rękawica nie da rady czarnej smoczycy, która jest OP.

Pożegnali się z Sagitariusem. Michał teleportował ich do Canterlot. Brudni, zakrwawieni i wymęczeni stanęli przed tronem Celestii. Ale solarnej władczyni tam nie było. Zamiast białoplocistej, na krześle władców Equestrii, siedziała wysoka, czarna alikorn o zielonej grzywie.
- Witam w moim zamku - powiedziała Night Shadow.
- Co zrobiłaś z księżniczką?! I kim ty jesteś?! - ryknęła Rainbow.
- Wysłałam Tarrethowi na urodziny. Niech ma. Jestem nową panią tych ziem, a jak się komuś nie podoba, to wypad do Polski.
- A dlaczego do Polski? - zdziwił się Michał.
- Bo tam Polacy są wszędzie - wyjaśniła zielonogrzywa.
Dark Momentum wiedział, że musi pokonać nowe zło. Już szykował się do wzniecenia Armageddonu, kiedy…
- Nie radzę, naprawdę nie radzę - ostrzegła go czarna klacz.
- Bo co nam zrobisz?! - warknęła Luna.
Mroczna alikorn zaśmiała się lekko. Wstała i rzekła:
- Użyję swojego najpotężniejszego zaklęcia. HUALONG RATUJ!
Gdzieś wysoko nad Canterlot zaryczał zielony smok, przypieczętowując tyranię Night Shadow.


A co z Dark Momentum i całą resztą? Dogadali się z nową władczynią i urządzili wielkie przyjęcie z okazji pokonania Polaków. Połączyli je ze ślubem Darka i Flutterki oraz ze ślubem Michała i Luny. Piwo lało się strumieniami, grill również był udany. Tylko sąsiedzi Twilight, coś mówili, że nie piecze się marchewek na balkonie…


Bibliografia:

Czarny Pegaz

Polacy Są Wszędzie

Anioł z Ponyville

Legendy Początku

Cień Nocy

Past Sins

Wiele innych fanfików



[1] Glonojady nic takiego nie robią, ale uznałam za stosowne pośmiać się z takich parek.

[2] Przeróbka piosenki Dragonborn z gry Skyrim

[3] Kontynent na którym znajduje się Equestria

[4] Wszystkie koniopodobne istoty w ponywersum


14  Hyde Park / Pogaduchy / Życiowe problemy - poradnik + dyskusja : 02 Stycznia 2014, 18:25:47
Skłoniona naszymi rozkminami z SB, zakładam ten temat, ponieważ niektórzy nie mogą znaleźć sobie kolegów i przyjaciół. Opcjonalnie dziewczyny/chłopaka- to przedyskutujemy później.

A teraz, poradnik krok, po kroku:

1.Przejrzyj się w lustrze. Powąchaj się też. Nie musisz wyglądać jak Brad Pitt, ale nie wyglądaj jak byle żul. Ma być czysto i schludnie. Tylko tyle i aż tyle.

2.Zastanów się co lubisz robić. Idź na spotkanie jakiejś grupy fanów tego czegoś- mogą to być zajęcia sportowe/imprezy masowe/ tzw. meety/ turnieje gier/ etc. Pamiętaj, że wśród ludzi o podobnych zainteresowaniach powinieneś szybko poczuć się dobrze.

3.Już jesteś i czujesz się jak ostatni idiota? Spokojnie, to normalne. Popatrz gdzie coś się dzieje/ jest jedzenie. Idź tam.

4.Zagadaj do kogoś, choćby "Czy to miejsce jest wolne?", "Gdzie jest coś tam?".

5.Uzyskałeś miłą odpowiedź. Nie było trudno, prawda? Znakomicie. Jeśli ktoś cię zagada (co jest bardzo prawdopodobne), to przegadajcie jego temat. Następnie pogadajcie o wydarzeniu, na którym jesteś. Jeśli nie zagada, to ty to zrób. Zapytaj o TĄ imprezę. Co o niej myśli, który raz na niej jest?

6.Teraz czas na tematy pokrewne. Np. na imprezie fantasy można gadać o książkach, filmach, grach.

7.Tematy bardziej odległe, ale bezpieczne. Unikaj poilityki, religii, etc. Nie gadaj na tematy typu fetysze!

8.Dobrze wam się gada? To kontynuujcie i wciągajcie do rozmowy kolejne osoby. Potem możecie wymienić się kontaktami.

9.Źle się gadało? Pożegnaj się grzecznie i spróbuj szczęścia z kim innym.

10.Zachowuj się naturalnie, cały czas. Bądź sobą. Pozerstwo irytuje ludzi.

11.Nie obrażaj innych. Bądź spokojny i miły.

Z najważniejszych rzeczy, to tyle. Zapraszam do dyskusji.
15  Hyde Park / Komputery / Komputer się nagrzewa i nie wiem dlaczego : 27 Grudnia 2013, 22:28:48
Mam problem- który był już omawiany na SB. Wszystko zaczęło się od tego, że chciałam sobie kolejny raz zagrać w Skyrima, a lagowało się okrutnie. Wszystko przeczyściłam, defragmentowałam, etc. i dalej. Okazało się przy okazji, że ładowarka do baterii mi się spsuła. Myślałam, że to przyczyna pierwotna, ale wygląda na wtórną. Bo kupiłam sobie nową, która też się bardzo nagrzewa.

Pół biedy ładowarka- nagrzewa mi się mi się cały laptop w miejscu, w którym ładowarka jest podłączona.

O co tu może chodzić?
Strony: [1] 2




© 2003 - 2024 Tawerna.biz - Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie i publikowanie jakichkolwiek elementów znajdujących się w obrębie serwisu bez zgody autorów jest zabronione!
Heroes of Might and Magic i powiązane z nimi loga są zastrzeżonymi znakami handlowymi firmy Ubisoft Entertainment.
Grafiki i inne materiały pochodzące z serii gier Might & Magic są wyłączną własnością ich twórców i zostały użyte wyłącznie w celach informacyjnych.
Powered by SMF 2.0 RC1.2 | SMF © 2006–2009, Simple Machines LLC | Theme by jareQ
Strona wygenerowana w 0.146 sekund z 16 zapytaniami.
                              Do góry