Witaj na polskim forum poświęconym sadze Heroes
of Might and Magic. Zarejestruj lub zaloguj się:

Pamiętaj:
0 Użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.
Strony: [1]    Do dołu Wyślij ten wątek Drukuj
Trzynasta Inkarnacja (Czytany 2752 razy)
Ptakuba
Sołtys Anduiny

*

Punkty uznania(?): 0
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 1 533


Multikonto Martina

Zobacz profil WWW
« : 15 Stycznia 2015, 22:59:23 »
   Martwe ciało leżało na skraju jezdni drogi krajowej, okrutnie okaleczone uderzeniem ciężarowego molocha. Wokół roztaczał się las oświetlony tylko blaskiem księżyca, gwiazd i lamp pojazdu. Nad zwłokami stała zszokowana dziewczyna. Nastolatka, czarnowłosa i zdecydowanie urocza. Stała tak, nie dowierzając strasznemu widokowi, gdy poczuła niespodziewany, mocny chwyt dłoni na swym ramieniu. Obróciła się szybko, by ujrzeć nieco starszego chłopaka z kapturem czarnej bluzy na głowie. Zmierzyła go wzrokiem. Miał młodą twarz, wyglądającą tak, jakby miała być wiecznie nieco zakłopotana i w przyjazny, miły sposób nieporadna. Spod materiału zakrywającego fryzurę wystawała garstka rozczochranych, ciemnych włosów. Na wysokości klatki piersiowej uwagę przykuwał duży, biały napis "NASA". Spojrzał na dziewczynę, przechylając głowę z bezradnym uśmiechem sympatii. Następnie skierował wzrok na jej szczątki leżące parę kroków dalej.
   - Czy ty jesteś...? - zaczęła pytać, jednak bała się skończyć. Ledwo rozchylała usta w ogromnym strachu.
   - Tak - odparł młodzieniec, nie potrzebując ostatniego słowa. Zdejmując dłoń z jej barku, wypowiedział je za nią: - Śmierć. Miło cię znów widzieć, Ann.
   Wyciągnął do dziewczyny rękę na powitanie. Z drgającym podbródkiem i łzami wzbierającymi w oczach, Ann powoli odwzajemniła gest i uścisnęła prawicę kostuchy. Świat wokół spoczywał w bezruchu. Liście drzew, wcześniej szumiące na delikatnym wietrze, teraz jakoby zamarzły. Czas istotnie przestał płynąć.
   - Znów widzieć...? - wymówiła spokojniej, akceptując powoli swój los. Uniosła wzrok, patrząc rozmówcy w oczy, zdziwiona tą frazą.
   - Właśnie zakończyłaś swe dwunaste życie. Czas na ponowne narodziny - wyjaśnił optymistycznym tonem chłopak. - Nie martw się, będziesz znów zdrowym i dorastającym szczęśliwie, równie ślicznym dziewczęciem.
   - To chyba nie tak źle - Ann uśmiechnęła się, przecierając łzy. Praktycznie natychmiast zaakceptowała los, wolna od doczesnych zmartwień czyniących kostuchę znacznie mniej sympatyczną niż w rzeczywistości. Zresztą czas nie grał roli. - Biedny Rob, co on teraz zrobi...
   - Tak, to przykre, wiem... - Śmierć zasmucił się. - W tym życiu był twoją jedyną bratnią duszą, a ty jego. Ale nie martw się. Nie zdąży się nawet dowiedzieć o twoim końcu.
   - Nie... zdąży...? - Dziewczyna otwierała oczy coraz szerzej w przerażeniu.
   - Za minutę czy dwie ten świat czeka straszny los... - Chłopak odwrócił się od dziewczyny, patrząc daleko w głąb ulicy. - Ta ciężarówka spotkała cię tylko po to, żebym mógł chwilę z tobą porozmawiać teraz, zanim będę musiał zająć się... całą resztą.
   - O czym do cholery mówisz? - Ann drżała zszokowana.
   - Ludzkość zostanie zmieciona z całej planety - wypowiedział ponuro mroczny żniwiarz. Nie zamierzał patrzeć na strach śmiertelniczki. Wiedział, że nie może się teraz zawahać. - Przyłożyłem do tego rękę. Wzmocniłem ładunek, żeby ci biedacy nie zdążyli poczuć bólu. Bez tego większość umierałaby długo w cierpieniach od dramatycznych poparzeń. Wybacz mi, ale to konieczność, której nie mogłem powstrzymać. - Spojrzał z boku na dziewczynę, która wyglądała, jakby miała zacząć wrzeszczeć w szale. - Nie ma sensu, żebyśmy dłużej rozmawiali. Zaraz czeka mnie dużo pracy. Odrodzisz się w innym świecie. Z biegiem lat zaczniesz przypominać sobie poprzednie inkarnacje i nasze rozmowy, łącznie z tą. Spotkamy się, gdy uznam cię za dorosłą. Nie zamartwiaj się, nie będzie chodziło wówczas o twój koniec. Do zobaczenia, Ann. Szczęśliwego życia.
   Śmierć zakończył monolog. Dusza dziewczyny usnęła i upadła bezwładnie, jednak nim uderzyła o ziemię, zaczęła unosić się niczym liść na wietrze. Chłopak uśmiechnął się z powrotem, zachwycony jej niewinnym urokiem. Ujął jej dłoń i naznaczył do nowej inkarnacji, po czym zaczął szykować się na fajerwerki.

***

   W przytulnie niewielkim, lecz przestronnym pokoju na piętrze czuć było orzeźwiający, lekki wietrzyk z szeroko rozwartego okna. Rozwiewał parę znad kubka gorącej czekolady z przyprawami i rozganiał duchotę tworzoną ciężkim aromatem rozwieszonych na kremowych ścianach ziół. Liczne i kunsztowne łapacze snów podrygiwały piórami pod wpływem przelatujących wraz z bryzą delikatnych dusz nad łóżkiem okrytym zwiniętą bałaganiarsko kołdrą w powłoce z motywem kosmosu. Drewniana podłoga pokryta była licznymi kręgami i geometrycznymi wzorami oraz literami różnych alfabetów. W kącie pomieszczenia miejsce miał mały ołtarzyk z kilkoma zgaszonymi świeczkami. Drugi zakamarek zapchany był instrumentami muzycznymi - znajdowało się tam kilka fletów, fletni i harmonijek na jednej półce, altówka na drugiej, gitara basowa na stojaku, mandolina oparta obok i rozstawionych parę różnych bębenków z etnicznych tradycji. Teraz jednak wszystkie z tych przedmiotów milczały, ustępując cichemu szumowi wiatraków komputera, przed którym na obrotowym, eleganckim krześle siedział młody mężczyzna.
   Monitor pokazywał akurat pulpit, na którym użytkownik chwilowo kreślił z nudów zaznaczenia. Wśród skrótów na wierzchu był komunikator z numerami do paru fizycznych znajomych, garstki zmarłych osób i bytów astralnych, a nawet dwa oznaczone "Stwórca" oraz "Szatan". Tego ostatnio było najłatwiej złapać, bo nie miał irytującej tendencji do siedzenia w trybie niewidocznym, co było całkiem pozytywne z jego strony. Obok była garść ikonek gier, zarówno klasyków, jak i nowych dzieł, zaś na boku rozbudowane narzędzia programistyczne różnej maści. Koło monitora spoczywała sterta słowników dziwacznych języków, w tym też magii runicznej. Reszta książek tkwiła na regale w drugim końcu pokoju. W kompletnym bałaganie znaleźć tam można było zarówno wszelakie leksykony, jak i fabularne utwory, a nawet kilka nonszalancko pozostawionych na wierzchu świerszczyków.
   Głuchy łoskot za plecami wyrwał maga z rozmyślań. Jasnowłosy mężczyzna szybko odepchnął się nogą od boku biurka, obracając się na fotelu. Na samym środku pomieszczenia pojawiła się postać dziewczyny, która właśnie podnosiła się na nogi po niezdarnym wpadnięciu do środka przez okno. Skóra w odcieniu soczystej czerwieni, połyskujące bielą motyle skrzydła na plecach i groteskowo mały rozmiar zdradzały na pierwszy rzut oka, że to jakiś rodzaj wróżki.
   - Cześć, maleńka - blondyn odezwał się nośnym, lekko zachrypniętym w męski i charyzmatyczny sposób głosem. - Nie przypominam sobie, żebym zamawiał na dziś panienkę, ale nie mam nic przeciwko.
   - Jesteś Nathan? - dziewczyna wysapała nerwowo, poprawiając swą skromną sukienkę. Gospodarz skinął głową, przymykając ciemne oczy. - Masz minutę na zebranie najważniejszych drobnostek, za chwilę powierzchnia planety zostanie starta na pył. Nie zajmuj się codziennymi koniecznościami, mamy je na statku. Weź to, co osobiście dla ciebie ważne - ostatnie słowa już ledwo wydusiła, mówiąc wszystko pośpiesznie na jednym oddechu.
   Mag nie miał w planach żadnych armageddonów ani innych pierdół zmiatających ludzkość z powierzchni ziemi, jednak rzeczowy, bardzo wręcz konkretny ton wróżki spodobał mu się i udzielił. Po wzięciu pożegnalnego łyka pysznej czekolady z cynamonem, spokojnie i bez zbędnych pytań Nathan wstał z krzesła, wziął do ręki najmniejszy łapacz snów, przeszedł przez pokój, zabrał jeszcze harmoszkę, małą świeczkę, torebkę z suszem i miniaturowe wydanie "Rozmówek ziemsko-demonicznych". Zapakował się w kieszenie spodni i odwrócił do przybyłego dziewczęcia, które stojąc teraz dziarsko wyprostowane mierzyło niewiele ponad półtora metra i wyglądało istotnie filigranowo przy wysokim mężczyźnie. Skinął do niej głową lekko na skos i rozłożył ręce, wskazując, że to wszystko. Wróżka złapała jego dłoń i wymamrotała pierwszych parę słówek inkantacji ochronnej. Następnie odezwała się głośno do człowieka:
   - Będzie trzeba wsparcia. Ile masz siły?
   - Dziewięć godzin smacznego snu, jajecznica na boczku plus kawusia zbożowa.
   - Nada się. Jak cię klasyfikują?
   - A z czterema gwiazdami.
   - To można mieć cztery w ogóle? - zdziwiła się istotka. Jej skrzydełka zatrzepotały lekko.
   - Od dziecka miałem talent do tych rymowanek. - Gospodarz uśmiechnął się.
   Trzymali się mocno prawymi dłońmi na wysokości ramion. Była to gwarancja, że czarodziejska osłona obejmie oboje. Mag na początku był zdumiony, jak wiele mocy nimfa wkłada w zaklęcie, po chwili jednak przypomniał sobie, że mowa o zgładzeniu cywilizacji, co mogło kreować dość ciężkie warunki. Zmarszczył czoło i przymrużył oczy, by móc przyjrzeć się apokalipsie. Wróżka zamknęła powieki i skupiła się na zaklęciu, by fala uderzeniowa nie zdmuchnęła połyskującego szkarłatnymi błyskawicami pola siłowego tworzącego sferę wokół nich.

***

   Podróżnik zatrzymał się w końcu, siadając pod samotnym drzewem w środku trawiastej równiny i podziwiając zachód słońca ponad górami w oddali. Przeczesał dłonią rudawe włosy, po czym z plecaka wyjął spory pojemnik z jedzeniem. Podniósł wieko, uwalniając niezwykle apetyczną woń domowego posiłku rodem z jego stron. Delikatny zefirek dawał przyjemne odświeżenie po wielu godzinach drogi. Mężczyzna złapał widelec z turystycznego niezbędnika i zaczął pałaszować pysznego, gorącego kurczaka w cieście z intensywnymi przyprawami. Niebo mieniło się coraz liczniejszymi barwami, a powietrze wyczuwalnie ochładzało się z każdą chwilą. Gdy ostatni kęs spoczął w ustach wędrowca, ten schował pojemnik do plecaka i czekał, aż otworzy się przejście. Nie zdążył jeszcze przełknąć, gdy dostrzegł otwierający się niczym powieki czasoprzestrzeni portal. Niewielkie wyładowania błyskały na granicy między światami, po chwili jednak ustały. Rudy wstał ospale, spoglądając na wybrzeże jeziora ukazujące się za wrotami. Czekał jeszcze moment, wiedział bowiem, że nie chodzi tym razem tylko o jego podróż. W końcu w bramie wymiarów ukazała się wielka postać przewyższająca podróżnika w każdym wymiarze trzy razy albo i więcej, nadzwyczaj potężnie zbudowana. Przypominała bardziej niewielki budynek, niż istotę. Golem pokryty skorupą z nieznanego, jasnego tworzywa przeszedł przez portal, a jego wielka noga zagłębiła się na kilka centymetrów w twardą ziemię. Stanął w miejscu i zamarł. Mężczyzna trzymał się z dala od niego, obawiając się, czy nie naruszy ochronnej warstwy najdrobniejszym choćby dotykiem. Zasalutował światu na pożegnanie.
   - Żegnaj, piękny świecie. Miło było cię zwiedzić - rzekł spokojnie i opuścił dłoń. Wystawił nos i wciągnął w nozdrza przyjemny, wieczorny wietrzyk. - Zaraz zacznie wiać mocniej... - Uśmiechnął się ponuro. Przeszedł przez wrota, nie patrząc już za siebie. Przejście zamknęło się szybko. Po paru sekundach delikatny odgłos pękającej nagle skorupy przerwał ciszę, która zapanowała po ostatnich słowach wędrowca. Całe równiny ogarnął blask. Kula ognia rozgrzewającego wszelkie istnienie do stanu plazmy sięgnęła daleko poza pasmo gór. Fala uderzeniowa w mgnieniu oka okrążyła całą planetę. Największe płyty tektoniczne zostały przeszyte głębokimi rysami. Po chwili błyszczenia niczym drugie słońce, płonąca powierzchnia świata zaczęła przypominać umierającą gwiazdę.
   Śmierć patrzył na zagładę. Duszy Ann nie było już przy nim, unosił się w powietrzu sam. Wszystko poszło jak miało pójść. Wszelkie życie zgasło, nim zdążyło poczuć cierpienie. Jego dzieło się dokonało, bomba była dość potężna, by nie był zmuszony ubolewać nad losem ludzi. Wyjął skręta z kieszeni i zapalił go korzystając z otaczającego wszystko ognia. Zaciągnął się słodkim dymem. Jeden człowiek uciekł z planety, drugi wraz z astralną istotą lewitował bezpiecznie w ochronnej sferze - zgodnie z planem. Burza barwnych dusz latała po pozostałościach swego świata i uwalniała się powoli ku wiecznej podróży, nie potrzebując ingerencji kostuchy, który zajmował się tylko specjalnymi przypadkami. Pozostało tylko zebrać plon.
   Nathan nie miał czym się napawać. Jasność, płomienie, podmuch, a później praktycznie nic. Żałował, że nie spytał wcześniej wróżki o imię. Teraz zdawała się być zbyt zajęta, musząc po całej robocie z ogniem i falą uderzeniową postarać się jeszcze o zabezpieczenie człowieka przed uduszeniem. Wyglądało na to, że oboje wznoszą się dzięki jej mocy, lecąc wprost w bezkres kosmosu.
   Rudy wędrowiec przeciągnął się, patrząc na słońce zachodzące nad wodą.
   - Cała planeta jednym ładunkiem... - mruknął pod nosem. - Chora sprawa.

***

   Nad jeziorem górowała wspaniała budowla o murach pokrytych piaskowcem, przypominającym złoto wśród barwnego zachodu słońca. Szafirowa tafla krystalicznie czystej wody kontrastowała z rubinowym pasmem nieba tuż nad horyzontem, oddzielona od niego górskimi zboczami. Domostwo wspinało się od poziomu dna jeziora, piwnicznymi oknami pozwalając z wnętrza obserwować ryby i wodorosty. Iglica majestatycznej wieży sięgała zaś aż do pułapu pobliskich skalnych szczytów, delikatnie drapiąc chmury. W pozostałych wymiarach pałac nie był jednak tak imponujący. Na frontowej ścianie mieściło się zaledwie kilka okien i drzwi wejściowe, wychodzące na drewnianą platformę. Wzdłuż niej właśnie stała większa część lica na tym poziomie - stanowiła coś pomiędzy molo, a tarasem. Nim przybysz zdążył zadzwonić, skromne, pojedyncze wrota uchyliły się, a w progu stanął gospodarz. Rudy wyciągnął dłoń na powitanie, ten jednak podszedł o krok i uścisnął gościa bratersko. Podróżnik odwzajemnił gest, klepiąc przyjaciela po plecach.
   - Cześć, stary. Dobrze cię widzieć - rzekł ciepło właściciel wspaniałej wieży, wpuszczając zmęczonego drogą mężczyznę do środka. - Kawy? Herbaty?
   - Whiskey - odparł bezceremonialnie wędrowiec. - Co najmniej dziesięcioletniej. Dużo.
   - Aż tak źle? - Gospodarz poszedł w głąb domostwa, oglądając się na zdejmującego buty przybysza.
   - Źle? - powtórzył Rudy. - Ależ nie, jedynie stworzyliśmy z użyciem twoich mocy wielkiego golema z antymaterii i poprosiliśmy nikogo innego jak Śmierć osobiście o zmieszczenie w nim pięć tysięcy razy tego antyołowiu niż normalna gęstość, żeby zmieść ludzkość z całej planety. - Rudy gwałtownymi ruchami rozwiązywał sznurowadło, unosząc wzrok z wyrzutem podczas streszczania sytuacji. - Nie ma w tym ni ch­uja nic złego.
   Właściciel wspaniałego domu usiadł w fotelu przy okrągłym stoliku. Był niskim i kiepsko zbudowanym młodzieńcem o dość przystojnym licu zdobionym ciemną, kręconą czupryną. Na imię było mu Reamald, jednak rzadko z Jake'm zwracali się do siebie po imieniu. "Rudy" i "Młody" zupełnie wystarczyło. Wdzięcznie skinął głową do glinianego golema, który postawił przed nim tackę z dużym dzbankiem herbaty i dwiema filiżankami. Konstrukt natychmiast zinterpretował poprawnie odbyty przed momentem dialogi udał się w stronę półki z alkoholami. Rudy przysiadł się do przyjaciela.
   - Co robimy dalej? - zapytał.
   - Trzymamy się planu. - Reamald wyciągnął rękę na wysokość ramienia, by odebrać od swego magicznego sługi butelkę Jasia Wędrowniczka. Cały czas patrzył jednak na Jake'a, mając już dobrze wyrobiony ruch przyjmowania wszystkiego od swych golemów. A zwłaszcza butelek.
   - Do wypełnienia planu potrzeba nam Rikki. I Nathana. Bez wróżek i porządnej magii nic nie zdziałamy - Rudy gorzkim tonem opisywał trud sytuacji, patrząc jak gospodarz polewa whiskey do przyozdobionych już kostkami lodu szklanek.
   - Nie obrazisz się, jak po pierwszej szklance jednak zdecyduję się na herbatę, a potem możemy zacząć chlać? - Młody zdawał się nie zwracać uwagi na słowa przyjaciela, jednak ten zdawał sobie sprawę, że człowiek ten jest znakomitym słuchaczem i nie można się nabrać na jego chwilowe zmiany tematu. - Chodziła za mną cały dzień, myślałem, że będziesz chętny po długiej podróży.
   - Chętnie też się napiję - gość oznajmił cieplejszym tonem, rozglądając się i licząc, ile ścian zmieniło swą pozycję pod jego krótką tym razem nieobecność.
   - Wszystko idzie jak należy. Miałem jeszcze chwilę temu łączność z wróżkami, podczas gdy obchodziłeś jezioro. Mają tam Nathana.
   - Dotrą...? Kiedy dokładnie?
   - Jutro późnym popołudniem.
   - Jak późnym? - Jake z niecierpliwością przewrócił oczami.
   - Ruszasz jak odchorujemy kaca. Wiesz, jak ciężko dostać konkrety od Rikki i jej zielonej siostry. Powiedziała mi, że późnym popołudniem, gdy cienie będą dłuższe i smutniejsze, niż są. To wszystko.
   - No to za zwycięstwo. - Rudy wzniósł szklankę whiskey ku Młodemu. Na jego twarzy malował się niepewny uśmiech.
   - Za zwycięstwo, bracie. - Gospodarz stuknął się z przyjacielem i z pełną afirmacją zaczął sączyć szlachetny trunek.

***

   Nathan spacerował po pokładzie statku. Czerwona nimfa przedstawiła mu się jako Rikka tuż po tym, gdy bezpiecznie wylądowali na trapie, jeszcze wewnątrz śluzy. Teraz jednak mag pozostał chwilowo sam, dziewczyna bowiem miała do załatwienia kilka niecierpiących zwłoki spraw. Zachwycał się więc wspaniałym parkietem z nieznanego mu typu drewna, ścianami z jakiegoś innego drzewa i zdobionymi gotyckimi łukami wspierającymi sufit z jeszcze kolejnego.
   - Rikka, do cholery - zwrócił się do wróżki, gdy ta wreszcie przybiegła, by go oprowadzić i przedstawić sytuację. - Przecież to jest statek kosmiczny z drewna.
   - Owszem - potwierdziła naiwnie dziewczyna.
   - Jak to do cholery ma działać?
   - Skoro działa, to nie pytaj jak. Statek kosmiczny z drewna jest o wiele lepszym pomysłem, niż kwestionowanie inteligencji sylfid - zauważyła istotka. - Zaraz poznasz moją siostrę. Nazywa się Absinthe, bo jest zieloną wróżką. Zresztą, jako że jestem młodsza, to niektórzy nazywają mnie Rudą, mając na myśli whiskey... W każdym razie moja siostra wyjaśni ci wszystko, co się dzieje.
   Wokół krzątało się kilka innych skrzydlatych dziewcząt, zajmując się poważnymi problemami astronautyki, jak na przykład złamany paznokieć, rozdwojone końcówki, czy fakt, że wszyscy faceci są tacy sami. Nathan podążał za Rikką, patrząc w poruszający się niedorzecznie szybko bezkres kosmicznej przestrzeni przez okna z materiału przypominającego owadzie skrzydła. Co jakiś czas oglądał się za jakąś driadą, jednak już nastawił się trochę na poderwanie swojej czerwonej towarzyszki. W końcu zielona wróżka stanęła im naprzeciw, opuszczając mostek dowodzenia.
   - Absinthe - przedstawiła się, wyciągając dziarsko dłoń i kłaniając lekko.
   - Nathan. - Mag ukłonił się dość głęboko i schwycił dłoń komandorki, by złożyć na jej wierzchu delikatny, grzeczny pocałunek. Mundur sylfidy zdradzał jej pozycję.
   - Oszczędźmy sobie już tej elegancji. - Absinthe uśmiechnęła się. - Na pewno chcesz wiedzieć, co ta cała apokalipsa ma znaczyć. Czyż nie?
   - W istocie - uprzejmym głosem potwierdził mężczyzna.
   Zielona wróżka poprowadziła młodszą siostrę i swego zacnego gościa do niewielkiego pokoju z kanapą, trzema fotelami i stolikiem. Wygłodniali przez całe to czarowanie Rikka i Nathan byli lekko zawiedzeni, że mają rozmawiać w jakiejś godnej izbie dowodzenia, zamiast w porządnej kantynie, jednak szybko doznali ulgi, gdy niemal na zawołanie przyniesiono wielki talerz pełen ciastek. Cała trójka usiadła wygodnie.
   - Jesteśmy na krążowniku znanym jako OFN Kasjopeja - oznajmiła Absinthe. - Współpracuje z nami korweta OFN Andromeda oraz wszystkie pobliskie oddziały plejad. Jak być może zauważyłeś, nasz okręt to wielki drzewiec stworzony z syntezy cech wielu roślin i istot. Jest to jedno z najdoskonalszych dzieł armii Federacji Nimf.
   Mężczyzna rozejrzał się po pokoju. To istotnie miało sens. Nimfy żyły w ścisłej symbiozie z drzewcami, nic więc dziwnego, że we wszystkich dziedzinach polegały właśnie na tej zależności.
   - Ma się rozumieć, że postać Króla Jeremiasza jest dla ciebie rozpoznawalna, prawda? - spytała dziewczyna, kontynuując.
   - Wydawało mi się, że od jakichś dwustu lat posługuje się mianem "Jeremy". Ale owszem, przecież żyłem w granicach Królestwa - potwierdził mężczyzna.
   - Federacja poparła ruch oporu przeciwko jego panowaniu. Najważniejszym punktem planu było zniszczenie planety Shalanii, stanowiącej ważne źródło jego siły militarnej oraz zindoktrynowanych obywateli.
   - I mój dom - zauważył Nathan.
   - I twój dom - przytaknęła beznamiętnie zielona wróżka. - Ale gdyby nie nasze poparcie, po prostu zostałbyś zmieciony razem z nim.
   - Doskonale rozumiem - stwierdził mag. - Nie byłem bardzo przywiązany do miejsca zamieszkania. Zdaje się, że ci wszyscy ludzie zginęli bez cierpienia, więc naturalnym tokiem włączą się w dalszy cykl życia. Dlatego nie mam wam nic za złe, a jestem wdzięczny za ratunek. Gdybym zginął, nie mógłbym teraz walczyć przeciw władzy, której nienawidzę.
   - A więc wesprzesz naszą sprawę? - spytała nimfa. Młodsza siostra uśmiechnęła się z radością.
   - Byłoby mi łatwiej, gdyby ktoś ostrzegł mnie choć dzień wcześniej. Zresztą nie wiem, na bazie czego zamierzacie mi ufać. Mam prawo mieć wam sporo za złe. - Ciekawość jednak była w mężczyźnie silniejsza. - Jak to wszystko w sumie działało?
   - Widzisz... To historia, która brzmi jak mit, ale jest czymś dokładnie odwrotnym. Mało kto ją zna, nie jest popularna. Lecz za to jest prawdą. Setki, tysiące lat temu w naszym multiwersum przeznaczenie zrodziło cztery postacie. Losem pisanym pierwszej była wieczna podróż. Szczęście i wieczna młodość sprzyjają jej, gdy wędruje i pozwala poruszać się między wymiarami, jednak śmierć patrzy jej w oczy, gdy osiądzie. Druga postać to jej przeciwieństwo. Otrzymała ziarno magicznego domu, który można zmieniać wedle woli i w którym zachowuje nieśmiertelność, do dyspozycji mając wspaniałe konstrukty. Ruszenie na dłuższą wycieczkę wiąże się jednak ze starzeniem i ryzykiem. Nadążasz? - Pani komandor wzięła sobie ciastko, czekając, aż mag skinie głową. Następnie mówiła dalej: - Pozostałe dwie też stoją do siebie w opozycji. Trzeciej bowiem pisane było życie zwyczajne, a szczęśliwe. Bez nieśmiertelności, ale z dwunastoma życiami w otoczeniu wiecznie tych samych przyjaznych dusz. Bez wielkich dokonań, ale też bez bólu i rozpaczy, zawsze z nadzieją i spełnieniem. Czwarta znów z możliwością nieśmiertelności, a pisane jej było przeprowadzenie ludzkości przez mroczne dzieje, które nastąpiły w owej dawnej epoce. Przeznaczeniem jej były legendarne, bohaterskie czyny i wieczna władza, dopóki będzie władcą sprawiedliwym i dobrym. Widzisz... Pierwsza postać nosi imię Jake. Druga Reamald. Trzecia to Ann. Czwarta... Chyba wiesz, co?
   - Jasne. - Mężczyzna odsunął od ust ciastko. - Jeremy.
   - Współpracujemy z pierwszymi dwoma i mamy baczenie na trzecią. Jednak Król Jeremiasz już dawno przestał być szlachetnym bohaterem, jakim był, gdy dochodził do władzy prawymi i godnymi ścieżkami. Moc i nieśmiertelność daje mu poparcie, ale zaczął zdobywać je przez indoktrynację. Zamiast być dobrym dla swego ludu, napoił go wiarą, że wspaniałym jest umierać dla swego boga. Żyją w kłamstwie.
   - Skoro są szczęśliwi, to powód by ich zabijać? - spytał Nathan.
   - Według Jake'a i Reamalda owszem. - Absinthe skinęła głową. - Jeśli liczy się tylko szczęście, a nie prawdziwe życie, to chyba dobrze dla nich, że zginęli, zanim poczuli jakiekolwiek realne cierpienie, czyż nie?
   - Niech będzie. A co robimy dalej?
   - Zmierzamy przez wymiary na planetę, gdzie stacjonują Rudy i Młody. W sensie ci dwaj. Założyciele ruchu oporu. Potrzebujemy cię, by dać Jake'owi godną broń - z zapałem mówiła wróżka.
   - Doskonale, znam runy. Czego potrzebujecie? Miecza? Łuku? Spluwy?
   - Bomba atomowa będzie w sam raz. - Absinthe uśmiechnęła się szczerze.
   - Macie rozmach, co? - Nathan uniósł brwi i zamrugał.
   - Ta bomba, która zmiotła planetę, to był golem stworzony przez domostwo Reamalda. Golem z wielu tysięcy ton antymaterii. Podobno do jego stworzenia potrzebna była pomoc kostuchy. Śmierć rzekomo nas wspiera.
   - Dobrze wiedzieć - stwierdził mag. - Lubię być po stronie zwycięzcy. Dajcie mi w miarę mocny komputer i solidną walizkę. A, i herbatę. Z prądem.
   - Jeśli miałbyś ochotę na whiskey, to najwyraźniej moja siostra jest do twojej dyspozycji - stwierdziła Absinthe, odwracając się do Nathana w wyjściu.
   Mag spojrzał w oczy Rikki, delikatnie opierającej się o jego ramię i figlarnie uśmiechniętej.
   - Z wielką chęcią - stwierdził mężczyzna.

***

   Nad ranem Młody był zachwycony, że jego nietykalny i ogromny dom nadal stał. W ustach czuł jakiś paskudny, suchy twór, który z pewnością nie mógł być jego językiem, a jednak po chwili się nim okazał. Zachwycony był również niezwykle głośnym szumem świecącego słońca. Wydawało się równie donośne, co nocne śpiewy dwóch przyjaciół głównie kręcące się wokół "ŁYSKI MOJA ŻONO".
   - Pijałem na szczęście gorsze rzeczy - stwierdził Rudy, z głupawym uśmiechem na twarzy podnosząc się z kanapy.
   - Nie krzycz - mruknął błagalnie gospodarz. Potem znalazł wzrokiem najbliższego z konstruktów. - Jajecznicę bez niczego, raz raz.
   - Po śniadaniu trochę jeszcze odpocznę i będę jechać - oznajmił Jake. - Trzeba sklepać maskę temu gnojowi. Raz, a porządnie.
   - Zaraz każę sprowadzić ci wierzchowca. Szabla i spluwa są w skrytce. Ładunek zostanie ci zrzucony na spadochronie.
   - Wierzchowca w sensie Sleipnira? On serio ma osiem kopyt? - zaciekawił się gość, biorąc łyk zimnej herbaty z wieczora.
   - Nie, osiem kopyt to akurat bujda - Młody lekko zaśmiał się zachrypłym głosem. - Ale niezwykła szybkość i zdolność do lotu są faktem. Szabla z runami i paroma kręgami demonicznymi, gwiezdna stal, wykonana przez krasnoludy na specjalne zamówienie trzy lata temu, ma smoczą kość w rękojeści. A spluwa do Deagle. Mam nadzieję, że wystarczy.
   Rudy wyszczerzył zęby, nie mogąc się doczekać, jak skopie zad królowi.
   - Więcej niż wystarczy.
   Golem po jakimś czasie przyniósł jadło wraz z nowym dzbankiem herbaty. Na śniadaniu i odpoczynku zeszło trochę ponad godzinę. Jake wyszykował się do trudnej drogi, Reamald ubrał buty, by odprowadzić go kawałek.
   Na skraju plaży otaczającej jezioro stał wspaniały rumak o srebrzystym umaszczeniu i czarnej niczym nocne niebo grzywie mieniącej się iskrami gwiazd i barwnymi kształtami mgławic. Jego siodło było wykonane z czarnej skóry.
   - Jeśli polegnę, przywróć mnie do życia - poprosił Rudy, nie odwracając się do przyjaciela, lecz gładząc grzywę konia. U pasa wędrowca przymocowana była pochwa z krótką, szeroką szablą o kunsztownie wykonanym, białym ostrzu. Tuż obok spoczywała kabura z połyskującą metalicznie spluwą.
   - Nie polegniesz - zapewnił gospodarz.
   - Zrób to jak ostatnio - mówił podróżnik, dosiadając wierzchowca. - Mam nadzieję, że ulepszyłeś technologię, może potrwa to krócej.
   - Nie polegniesz.
   - Do zobaczenia - uśmiechnął się jeździec, unosząc na pożegnanie dłoń z rozpostartymi palcami, jednocześnie spinając konia do drogi.
   - Do zobaczenia - odpowiedział Młody. - Do zobaczenia, stary - powtórzył, gdy po kilku sekundach Jake był już daleko za wzgórzami.

***

   Nathan siedział na kanapie, wstukując kod runiczny do komputera przyniesionego krótko po wyjściu Absinthe. Obok niego wylegiwała się Rikka, przykrywając nagie ciało jego błękitną koszulą. Mag nalał sobie herbaty i wziął łyk, jednak nie był zachwycony temperaturą. Zniesmaczony wyrecytował krótką improwizację:
   - Niczym opary prosto z dna piekła, niech ta herbata znów będzie ciepła. - Ponownie napił się napoju, tym razem idealnie gorącego i smacznego. - Rymowanki są dobre na wszystko.
   Wróżka uśmiechnęła się.
   - Jak ci idzie?
   - Powoli kończę - odrzekł z zadowoleniem mężczyzna. - Jeśli dobrze zrozumiałem wszystkie polecenia z notatki, to powinno wszystko grać.
   - To dobrze. Za niecałą godzinę prawdopodobnie będziemy już wchodzić do atmosfery. Trzeba będzie zrzucić ładunek w dobre miejsce, żeby Rudy go przejął i zaniósł do pałacu. Nasi futrzakowi sojusznicy załatwią dywersję.
   - Zwierzoludzie? - spytał Nathan, nie odwracając wzroku od monitora.
   - Tak, mieszkańcy rubieży. Od paru dni maszerowali ku stolicy. Jake jest świetny w infiltracji i walce, ale nawet on nie podołałby samotnie wszystkim snajperom i arcyliszom straży.
   - Znasz go osobiście?
   - Owszem. Normalnie tylko co sto lat może przemieszczać się pomiędzy wymiarami, tym razem to my przeniosłyśmy go w Kasjopei z dominium Reamalda na Shalanii. Swoją drogą, to była też moja ojczyzna. Raz, że się tam urodziłam, a dwa, że przez wiele lat miałam tam stanowisko zwierzchniczki smoczych magów. Nawet kiedyś umiałam trochę z częściowej polimorfii, ale już chyba bym nie dała rady.
   - Nie żal ci tego wszystkiego? - Mężczyzna odwrócił wzrok ku Ricce.
   - I tak od dawna moim celem było zniszczenie Jeremiasza. Jako istoty astralne nie odbieramy śmierci tak drastycznie, jak wy.
   Nathan pokiwał głową ze zrozumieniem. Złapał za charakterystyczny specyficzny przewód i jedną końcówkę wetknął do gniazda w komputerze, a drugą uformował jak plastelinę i wsunął w niedomkniętą szczelinę walizki. Następnie poklikał jeszcze trochę w klawiaturę, zadowolony z zaskakującej mocy obliczeniowej opartego głównie na czarodziejskim pyle peceta. Po kilku minutach runiczne zaklęcie było skompilowane i aktywne. Minęło jeszcze jakieś pół godziny rozmowy, nim oboje usłyszeli głośny komunikat o gotowości do wejścia w atmosferę. Gdy dostali się w pobliże śluzy, Kasjopeja była już tylko kilkaset metrów nad powierzchnią planety. Na trapie jedna z nimf odebrała od maga bombę, poczekała chwilę na odpowiedni moment i zanurkowała w dół, dopiero w połowie lotu rozkładając motyle skrzydła.
   Jake na chwilę zatrzymał Sleipnira na ziemi, wysoko w przestworzach widząc kolosalny krążownik. Dostrzegł, że ku niemu zmierza również ostatni potrzebny przedmiot w planie.
   - Miał być spadochron - stwierdził, odbierając od wróżki walizkę, gdy ta w końcu zatrzymała się na jego wysokości. - Nie ryzykujcie niepotrzebnie życia żołnierzy.
   - Zależało nam na precyzji - stwierdziła błękitna nimfa. - Powodzenia, towarzyszu.
   Pomknęła z powrotem w górę. Rudy dobył szabli i pogalopował ku malującym się na horyzoncie murom stolicy. Po paru sekundach bez problemu przeskoczył przez gruzy pozostałe z głównej bramy i zwolnił nieco, by nie rozbić się o nic. Na ulicach szaleli zwierzoludzie wszelkich ras, począwszy od licznych psów i kotów z karabinami, skończywszy na nosorożcach walczących w pierwszym szeregu i orłach stosujących dywersję. Również krążownik powoli dołączał do bitwy przeciw tysiącom żołnierzy straży. Magiczne promienie burzyły wieże i dziesiątkowały wartowników. Sleipnir ponad głowami przeciwników zdążał do centrum metropolii. W końcu Jake zatrzymał go krótko przed wrotami pałacu, które były już wyważone, jednak teraz z powrotem stały w nich straże.
   - Żyję od trzech tysięcy lat, z których setki spędziłem na walce wszelkimi sposobami - ostrzegł, zsiadając z konia. - Mam tu bardzo ważny dar dla króla i nie polecam wam przeszkadzać mi.
   Maszerował spokojnie na czwórkę elitarnych żołnierzy. Wiedział, że gdy wejdzie do środka, będzie to sygnał dla reszty do odwrotu. Był wdzięczny, że żadna kula snajpera ani śmiertelna chmura nie dosięgła go przez cały ten czas. Teraz jednak musiał polegać tylko na sobie.
   Gwardia nie ustąpiła. Rudy skokiem wparował pomiędzy nich, szybko wykluczając z walki cały kwartet błyskawicznymi ciosami w krytyczne miejsca. Przestąpił próg pałacu. Szybko dostrzegł kolejnych przeciwników uzbrojonych w klingi, lufy i zaklęcia. Podrzucił runiczną szablę wysoko pod sufit i dobył pistoletu. Jeden strzał pustynnego orła oznaczał jednego trupa w szeregach wroga, a padły cztery strzały. Podrzucił spluwę, złapał szablę. Odparł szarżę kolejnych mieczników i w momentalnie ich poszatkował. Ujął klingę w palce lewej dłoni, cały czas trzymającej walizkę. Schwycił Deagle'a. Wyeliminował resztę.
   - Czemu wysłałeś ich na śmierć, szmaciarzu? - krzyknął, słysząc kroki pojedynczej osoby w korytarzu, do którego prowadziły kunsztowne schody z obu stron wejściowej sali.
   - Czemu zgładziłeś ludzkość Shalanii? - odpowiedział głos z góry.
   - Żeby cię zniszczyć.
   - Masz swą odpowiedź - odparł król, wychodząc z wąskiego holu i opierając się o balustradę metr ponad głową Rudego. Wielki Jeremy był wysokim i muskularnym mężczyzną o młodym ciele, lecz wzroku dojrzałego mentora i białych jak śnieg długich włosach. - Atomowa walizeczka, ta?
   - Masz wybór - oznajmił Jake. - Giniemy tu obaj, razem z twoją stolicą, albo obaj żyjemy i tracisz tylko miasto.
   - Wybór jest oczywisty. - Król dobył wielkiego, majestatycznego claymore'a i przeskoczył nad barierką.
   Jake odstawił szybko walizkę, by być uzbrojonym w oba swe oręże. Rozgorzał pojedynek.
   Detonacja nastąpiła zgodnie z planem - kiedy ostatni żołnierz rubieży opuścił strefę rażenia. Również wierzchowiec i krążownik na czas wydostały się z terenu zagrożonego. Kula ognia objęła cały pałac, a fala uderzeniowa zmiotła większość budynków w stolicy.
   Niewielki, lekko zbudowany golem zwiedzał dymiące ruiny, kierując się ku centrum. Złapał za podróżniczy plecak, który spoczywał wśród gruzów nienaruszony. Wziął go wraz z osmaloną szablą i udał się do domu.
   Reamald po kilku dniach odebrał od sługi magiczną torbę co tydzień generującą najpotrzebniejsze odpowiednio do terenu wyposażenie. Z niego wyjął podobnie zaczarowany pojemnik na jedzenie, zawsze karmiący właściciela wspaniałym smakiem domu oraz portfel z niezmiennie przydatną walutą zawsze w należytych ilościach. Żaden z przedmiotów nie nosił śladów promieniowania. W końcu Młody wyciągnął z dna plecaka bijące serce.
   - Mimo wszystko poprawiłem technologię, stary - powiedział do oślizgłego mięśnia. - Piętnaście lat i będziesz znowu jak należy.

***

   Czarnowłosa postać przechadzała się po radioaktywnych zgliszczach, stąpając po popiołach i pyle. Szybko dotarł do miejsca, gdzie jeszcze parę dni wcześniej było stołeczne więzienie. Na gruzach w sporym kręgu rozrzucone były krwawoczerwone, bezkształtne masy, każda wielkości pięści. Śmierć szybko zaczął liczyć pod nosem:
   - Osiem, dziewięć, dziesięć... Chwila... Chwila, do cholery, co?!
   Regenerujących się serc był równy tuzin. Śmierć zdawał sobie sprawę, że Jeremy został już zabrany z ruin zniszczonego nuklearnym wybuchem miasta. Zresztą, nawet jeśli nie, to jego szczątki nie byłyby ułożone równo niczym na tarczy zegara wraz z jedenastoma więźniami.
   - Mojry! - ryknął w powietrze ponury żniwiarz. Nie stać go było na pomyłkę, musiał się upewnić. - Natychmiast chcę dane o wszystkich możliwych do śledzenia osobach na tym terenie w okresie po wybuchu!
   Dał swym podwładnym kilka chwil, po czym podniósł pierwszy z brzegu głaz i wyjął z niego pomiętą kartkę. Jedna osoba, przybyła z wysoce zaawansowanego garnizonu Królestwa, przez chwilę przebywała na ruinach pałacu w centrum miasta i bez żadnych uszkodzeń ciała skierowała się z powrotem do wojskowej placówki. Była to jakaś podpowiedź, a jednak Śmierć zdawał sobie sprawę, z niejednoznaczności informacji. Rozejrzał się po plamach krwi jeszcze raz. W końcu rozwarł usta w szoku, który po chwili ustąpił wściekłości, jaka natychmiast zacisnęła jego zęby aż do bólu. Jedno z serc było wyraźnie mniejsze od pozostałych. To było serce niemowlęcia.
   - Czyli jednak dwunastu - warknął chłopak. - Ty żałosna poczwaro...
   Swoją interwencją w kwestii zmiecenia Shalanii pomagał przede wszystkim sobie, ale mimo współpracy na pierwszy rzut oka z ruchem oporu, bardziej pomógł Jeremy'emu. Mieszkańcy planety nie zdążyli cierpieć i obwinić za to króla. Nie zdążyli nikogo poinformować i zacząć reakcji łańcuchowej. Śmierć pokierował swe kroki w stronę pałacu Reamalda. W jego głowie kołatały się na przemian dwie myśli. Pierwszą było "to koniec bezstronności". Drugą zaś - "jak to mu się udało?"

***

   - Co pijecie? - Reamald zwrócił się do dwójki swoich gości. Widział wcześniej Rikkę, jednak Nathan ledwo co mu się przedstawił. Oboje chwilę temu sfrunęli do pałacu z pokładu krążownika.
   - Od całego tego latania drzewcem nabrałem ochoty na jakieś ziółka - stwierdził mag, siadając na zaproponowany mu przed momentem fotel.
   - Już się bałem, że zażądasz whiskey.
   - Oh, na whiskey zawsze mam ochotę - zaśmiał się blondyn. - Ale o to nie prosiłbym ciebie.
   Ruda uśmiechnęła się z nieznacznym rumieńcem ciężkim do dostrzeżenia na jej czerwonej twarzy.
   - A teraz powiedzcie mi... Jak miał działać ten wasz plan? - zapytał Nathan. - Czemu nie zrzuciliśmy bomby z krążownika? Można to było zrobić na milion innych sposobów.
   - Byłoby ciężko - odparł gospodarz. - Potrzebowaliśmy precyzyjnego ciosu. Pewności, że król będzie w centrum wybuchu, żeby jak najdłużej zajęła mu regeneracja. Trzeba było więc wysłać pojedynczą osobę, która mogła zinfiltrować miasto i nie zginąć na marne. Zamachowiec w normalnych warunkach by nie przeszedł przez potężną obronę i doskonały kontrwywiad - wyjaśniał spokojnie Młody. - Krążownik nie wytrzymał by dość długo, by namierzyć, stolica miała za wiele przeciwlotniczych sił. Zresztą, król by uciekł zbyt łatwo. Nie uciekał, widząc zwykłe oblężenie. Poza tym trzeba było, żeby wybuch nie zabił zbyt wielu naszych. Nasi mieli uciec, król nie. Jake był w stanie związać Jeremy'ego walką. No i ostatecznie, również będzie żył. Stolica została zniszczona, król zapewne straci władzę i nadnaturalną moc jeszcze zanim się odrodzi. - Reamald zakończył monolog, po czym wziął łyk miętowej herbatki podanej na stół przez golema, której nalał sobie w międzyczasie.
   - Wiele żyć zostało straconych dla tej sprawy - stwierdził chłodno Nathan. - Przed rewolucją władza szła bezkrwawo.
   - Wiesz, czym jest prawda, młodzieńcze? - gospodarz pytaniem odpowiedział na pytanie.
   - Czym, żyjąca trzy millenia wyrocznio? - mag odparł z przekąsem.
   - Wszystkim - oznajmił Młody. - Prawda to to wszystko co nas otacza. Prawda to świat. Prawda to życie. Kto żyje w iluzji... Nie żyje. By żyć, trzeba zaznać tego, co prawdziwe. Szczerych uczuć. Realnego bólu. Prostych emocji. Pewność, że celem wszystkiego jest Wielki Jeremy, już od setek lat to wszystko zabiera ludziom, zabierając im życie. Nie mów mi, że są w ten sposób szczęśliwi.
   - Rozumiem - stwierdził gość, po czym prychnął lekko. - Czyli walczycie z SEELE i morzem LCL? Z pozbawionym Pyłu rajem Metatrona? Z perfekcyjnym światem Gavina Magnusa? Z pozbawioną człowieczeństwa utopią? Motyw stary jak świat, ale nie myślałem, że przeżyję go na własnej skórze. - Prychnął ponownie.
   - Zdradzę ci okrutną prawdę, przyjacielu. - Głos Reamalda stał się ponury. - Mi nie chodzi o ludzkość. Jestem za stary na takie ideały. Tyle tysięcy lat na karku to nie przelewki. Ja tylko z tego morza LCL, z tego Kryształowego Zwierciadła, z tego nowego Edenu chcę się wyrwać. Jake też. Chcemy móc żyć prawdziwie. My dwaj.
   - Chłodne z was sukinsyny - wtrąciła się Rikka, która cały czas z uwagą słuchała wymiany zdań. - Jesteśmy po waszej stronie, ale jednak Federacja ma ideały.
   - Szczam na ideały. Ta planeta, ta stolica, ci ludzie nigdy nie żyli. Nie mam sobie za złe, że spopieliłem ciała. - W głębi duszy Reamald gryzł się ze sobą. Gorycz po nieprzewidzianej stracie przyjaciela na kilkanaście lat robiła swoje. Mówił za dużo ponurych cynizmów, których wcale mówić nie chciał.
   - Chwila - odezwał się znów Nathan. - Mam dziwne wrażenie, że czegoś w tej opowieści mi brak... Jak wpłynie na was dwóch unicestwienie mocy króla?
   Młody zmarszczył brwi. Nim zebrał się do odpowiedzi, rozległ się dzwonek.
   - Kogo niesie...? - mruknął.
   Gdy zajrzał przez wizjer, na jego twarzy pojawiło się niemałe zdziwienie. To czarnowłosy chłopak w bluzie NASA stał na drewnianym tarasie nad wodą.
   - Cześć, Królu Rybaku - Śmierć przywitał się, gdy drzwi zostały gwałtownie otwarte. - Wygląda na to, że czas wam co nieco wyjawić.
   - I co, kogo przyniosło? - zapytał głośno Nathan.
   - Śmierć - odrzekł gospodarz.
   - Oh, świetnie. Miło będzie go poznać.
   Po powitaniu się i przedstawieniu ze wszystkimi, Śmierć zabrał głos, siadając w jednym z foteli.
   - Wszyscy znają generalnie historyjkę o naszych wspaniałych nieśmiertelnych, co? - Rozejrzał się, czy wszyscy kiwają twierdząco głowami. - Zdajecie sobie sprawę z roli Ann, czyż nie? Otóż nie, nie zdajecie. Miała dwanaście żyć. Ale nie tylko. Miała też dwunastu przyjaciół, którzy reinkarnowali się wraz z nią, choć za każdym razem o jednego mniej. Nadążacie?
   - O tym wątku nie wiedziałem. - Reamald pokiwał głową w lekkim zdziwieniu.
   - Wiedzieliście o dwunastu życiach, więc źle zinterpretowaliście przesłanki, że gdy umrze jedyna śmiertelna osoba z czworga, kolejne też przestaną być wieczne i będzie można złamać przeznaczenie. Choć fakt faktem, złamanie przeznaczenia oznacza wyeliminowanie jedynego z was, którego nieśmiertelność zależy od długofalowych czynników. Tylko ta może być złamana trwale. Bo przeznaczenie Jeremy'ego, bohatera, który przeprowadził ludzkość przez mroczne dzieje, to istotnie przeznaczenie wszystkich was.
   - Do czego w końcu zmierzasz? - niecierpliwie spytał gospodarz.
   - Jest pewien szczegół. Ann nie odradzała się tuż po śmierci, dlatego dwanaście inkarnacji zajęło tyle wieków. I widzicie, los króla ujmował dwanaście śmiertelnych wrogów dzielących jego nieśmiertelność. Zaczynał bez żadnego. Ale co kilkaset lat pojawiali się jeden po drugim.
   - Więc teraz, z dwunastą śmiercią Ann, pojawił się ostatni? Ale... Co trzeba z nim zrobić? No bo... - Reamald nie miał pojęcia, do czego Śmierć dąży. - Bo generalnie rola Ann się mimo wszystko zakończyła?
   - Otóż nie. - Usta kostuchy uśmiechnęły się, jednak oczy patrzyły ponuro. - Dopiero się rozpoczęła.

***

   Ann otworzyła oczy i uśmiechnęła się, witając nowy poranek. Zdawała sobie sprawę, że nadszedł ważny moment. Wybudziła się bowiem właśnie ze snu, który przypomniał jej ostatnie fragmenty poprzedniego życia. Śmierć obiecał, że spotkają się, gdy uzna ją za dorosłą. Zapewne nadszedł już czas. Czarnowłosa i urokliwa jak zawsze, dziewczyna odchyliła kołdrę i wstała z łóżka, przeciągając się mocno. Minęło parę dni od jej piętnastych urodzin. Czy była to dorosłość? O nie, dziewczę zdawało sobie sprawę, że piętnaście lat to jeszcze szczeniactwo. Wiedziała to doskonale z tuzina swoich żywotów.
   Rodzice nawet nie zdawali sobie sprawy, jak niezwykłą istotę chowają. Ann już od pierwszych snów o swym przeznaczeniu wiedziała doskonale, że musi to wszystko ukrywać. Jeszcze doskonalej wiedziała, jak to robić. Jej długa wycieczka była już zaplanowana. Plan uwzględniał zwiedzanie zamku królewskiego.
   Stanęła przed lustrem w łazience i spojrzała w swoje ciemne, mądre i pełne uroku oczy. Miała w sobie życiową wiedzę dwunastu godnych szacunku staruszek, pewność i świadomość dwunastu kobiet w swych najlepszych latach i pełnię zrozumienia i miłości dwunastu małych dziewczynek. Zapomnienie jej nie obowiązywało. Pamiętała każde swoje narodziny, łącznie z tymi trzynastymi. Była w stanie przywołać w umyśle dowolne słodkie lub pouczające przeżycie z setek lat swego istnienia, każde warte uwagi słowa. I co najważniejsze, mogła w każdej chwili zamknąć oczy, by ujrzeć ich wszystkich razem, szczęśliwych i gotowych, by podbijać razem świat.
   Tylko w pierwszym swym żywocie spotkała Rosalie, ale cóż to było za wspaniałe życie! Ta dziewczyna wiedziała, że to wszystko nie polega na zaprowadzeniu do grobu jak najładniejszych zwłok. Nie była zwyczajną ćpunką, lecz czerpała z życia garściami i na każdym kroku uczyła tego całą gromadkę, nieraz wszystkich pakując w kłopoty. Drugi odszedł Frank, który oba razy spotkał Ann tak samo - przez swoją ciapowatość i rozkojarzenie. Był to człowiek, który był zdolny sknocić każdą, najprostszą nawet rzecz, jednak kiedy nikt się nie spodziewał, ale wszystko co najważniejsze było na jego barkach - ratował każdą sytuację. W trzech życiach dziewczynie towarzyszyła Kate, bardzo urocza i bardzo nieśmiała. Za każdym razem grupka otaczająca Ann, z nią samą na czele, stanowiła jej jedyne grono przyjaciół. Trzeba ją było popychać do wielu niby oczywistych śmiałości, lecz to, jak wspaniale okazywała wdzięczność, zasługiwało na ozłocenie. Cztery razy czarnowłosa spotkała Marka, zawsze nieco cynicznego i twardo stąpającego po gruncie człeka, którego zawsze długo trzeba było uczyć jakiejkolwiek radości życia. Jego chłodny rozsądek mnóstwo razy wskazywał najsłuszniejsze rozwiązanie lub tworzył zupełnie nowe. W pięciu życiach Ann cieszyła się towarzystwem Toma - wrażliwego artysty, który wiele lat stracił na niespełnione miłości, ale jeszcze więcej czasu cieszył się tymi szczęśliwymi. Widział w świecie smutki i radości, które mało kto poza nim kiedykolwiek dostrzegał czy dostrzega. I większość z nich był w stanie przekuć w coś pięknego. Sześć razy skrzyżowały się drogi Ann i Lily, najuczciwszej i najwierniejszej każdej sprawie osoby świata. W każde jej słowo można było wierzyć bez cienia wątpliwości, każdego celu, jaki sobie postawiła, była gotowa dopiąć za wszelką cenę. I nigdy, nawet na chwilę, nie porzucała swoich przyjaciół. W siedmiu Ann uczestniczył Oliver. Ludzie mówili, że miał miękkie serce, ale nie było to do końca prawdą. Był najhojniejszym człowiekiem pod słońcem, gotowym wspierać wszystkich wokół, choćby i obcych, jak tylko mógł - a mógł wiele. Zawsze dopisywał mu dobrobyt, którym chętnie się dzielił. Jego koszmarem był podążający za nim wiecznie niczym cień korowód palantów chcących korzystać z jego dobroci. Realną przyjaźń odnajdował tylko w towarzystwie zgrai Ann. Osiem razy częścią tego towarzystwa była Chloe. Nieważne, co by się nie działo, Chloe była szczęśliwa. We wszystkim znajdowała dobrą stronę i pokazywała ją swoim przyjaciołom, kiedykolwiek było to konieczne. Była szczerą optymistką, która nigdy nie udawała, że jest dobrze - zawsze po prostu było dobrze, choćby miało być tylko dzięki niej. Jej przeciwieństwo stanowiła Sophie, która odeszła jako dziewiąta. Zwykle smutna i niezadowolona, była niezwykle ambitną perfekcjonistką, dostrzegającą każdy, nawet najdrobniejszy błąd we wszystkim, co sama robiła. Jeśli nie dostrzegała w swoich różnej maści pracach błędów, znaczyło to, że ich nie było. Wówczas stała zwykle już na szczycie w dziedzinie. Jako dziesiąty z cyklu życia Ann zniknął Charlie i dziewczyna z obecnej perspektywy widziała, o ile trudniejsze były dwa życia bez niego. Charlie był osobą w tajemniczy sposób niezwykłą, która zawsze zgrywała jak najbardziej zwyczajnego i skromnego chłopaka. Jednak chłopak ten zawsze był w posiadaniu wszelkiej dziwacznej wiedzy, która akurat była potrzebna, wszelkich dziwacznych przedmiotów, których nikt nie miał, bo i po co, oraz wszelkich niecodziennych umiejętności, które zawsze okazywały się przydatne w równie niecodziennych sytuacjach. We wszystkich żywotach prócz ostatniego u boku Ann była Eve. Była wspaniałą dziewczyną, której niezwykłość nie każdy zauważał, jednak wystarczyło przez chwilę pobyć z nią w cztery oczy. To zdolność do zrozumienia i przebaczenia czyniła ją dla Ann najlepszą przyjaciółką. Eve potrafiła pojąć wszelkie zło świata i nieustannie stawiać mu opór. Szybko rozczytywała motywacje i decyzje innych, nie umiejąc chować urazy.
   No i Rob, ukochany, z którym przez cały tuzin żywotów była zawsze aż do śmierci. Za każdym razem dane im było przerobić inną miłosną historię, jednak w żadnej nie było zdrady ani goryczy. Rob, który był jej księciem z bajki, choć nigdy nie był doskonały. Dziewczę wspomniało wszystkich dwanaścioro, wszyscy byli zawsze przy Ann na śmierć i życie. Za każdym razem o jedną postać mniej.
   - Charon! Hej, Charon! - zawołała, wychodząc z łazienki po umyciu się i ubraniu.
   Tupot nóg rozległ się w domu i po chwili wielki, czarny labrador biegał wesoło wokół nóg dziewczyny. On jeden pozostał od zawsze aż do końca.
   - Chodź, chodź. Idziemy na długi spacer.
   Psisko ucieszyło się wyraźnie i usiadło w oczekiwaniu. Ann wzięła przygotowane wcześniej jedzenie na drogę i zostawiła na kuchennym stole liścik do rodziców, że bardzo jej przykro, ale Charon uciekł jej w głąb lasu podczas spaceru i nie ma czasu go szukać. To była oczywista bzdura. Charon nigdy nie okazałby swej pani nieposłuszeństwa. Czarnowłosa nastolatka ubrała się, zabrała plecak i przypięła psu smycz, po czym wyszła z domu i zamknęła drzwi na klucz.
   - Teoretycznie nie leży to w moim przeznaczeniu - powiedziała sama do siebie. - Ale idę po was. Idę po was wszystkich, moi przyjaciele.

***

   Wielka i luksusowa łazienka była cała zaparowana. Mężczyzna spłukał szampon z rudych włosów i jeszcze chwilę postał pod prysznicem, ciesząc się przyjemnym gorącem, po czym zakręcił wodę i wyszedł na dywanik, owijając się suchym mimo wilgoci w powietrzu ręcznikiem. Przetarł lustro i spojrzał na swą twarz.
   - Cześć, Jake - mruknął do siebie. - Miło cię wreszcie znów widzieć.
   Wszyscy siedzieli już przy stole. Miejsce u szczytu miał dobrze już wszystkim znany chłopak w czarnej bluzie i z kręconą czupryną. Po prawicy Śmierci zasiadał Reamald, koło niego Absinthe, dalej zaś Rikka i Nathan. Były też dwa wolne miejsca.
   - Wreszcie idziesz! - krzyknął Reamald, widząc żywego od ledwie kilkudziesięciu minut Rudego, schodzącego właśnie ze schodów.
   Drobny, gliniany golem postawił na stole wielką miskę jajecznicy i talerz oraz zestaw sztućców dla każdego. Jake przywitał się ze wszystkimi i zasiadł do śniadania. Terapia przyśpieszająca odbudowanie jego ciała była skuteczna do tego stopnia, że nie czuł się po wszystkim nijak osłabiony. Jedynie upływ piętnastu lat pod jego nieobecność był dość dezorientujący. Z całego grona jednak tylko Nathan był wyraźnie starszy, na jego twarzy widać było większą dojrzałość. Miał też teraz długie dredy miast dawnej czupryny. Patrzył w skupieniu na twarz żniwiarza, którego kącik ust unosił się w pewnym siebie uśmiechu.
   - Wszystko jest dograne, dziś jeszcze wyruszymy w drogę - oznajmił Śmierć. - Jake, pozwól, że przybliżę ci sytuację. Dziewczyna, będąca trzecią osobą spośród waszej splątanej przeznaczeniem czwórki, miała w pierwszym z dwunastu żyć dwunaścioro przyjaciół. Odradzali się wraz z nią, dalej będąc z nią powiązanymi przez los, jednak za każdym razem o jednego mniej. Ta tracona osoba odradzała się dalej zachowując swe cechy, jednak przestawała być powiązana z Ann jako przyjaciel, lecz jej przeznaczenie od tego momentu była związana swym losem z Jeremym jako jego wieczny i nieśmiertelny wróg. Król tych piętnaście lat temu zaczął jakoś oszukiwać zasady rządzące światem. Schwytał i uwięził ostatniego z przeznaczonych mu nemezis, gdy ten miał zaledwie kilkudniowym niemowlęciem, nikt nie miał prawa wiedzieć o przeznaczeniu do wrogości. A jednak Jeremy wiedział.
   Zapadła cisza. Jake przytaknął w milczeniu, dając do zrozumienia, że wszystko jest dla niego jasne. Wziął kęs jajecznicy i popił sokiem. Rozległo się pukanie do drzwi wejściowych o charakterystycznym rytmie.
   - Jest środek lata, nie ma szans na bałwanka, Aniu - mruknął do siebie Nathan.
   Reamald wstał, by otworzyć. Czarnowłosa, uśmiechnięta piętnastolatka ukłoniła mu się z gracją, gdy drzwi się rozwarły, po czym wyciągnęła do niego delikatną dłoń.
   - Jestem Ann, ale pewnie już o tym wiecie - przedstawiła się wesoło.
   - Reamald, ale mów na mnie "Młody". - Gospodarz odwzajemnił gest. - Twój uroczy psiak też niech się rozgości - dodał, widząc uwiązanego do słupka Charona.
   Po chwili dziewczyna wraz ze swoim wiernym przyjacielem wkroczyli do gościnnej izby, podziwiając wnętrze pałacu.
   - Cześć, Śmierć, cześć wszystkim! - Ann zakrzyknęła radośnie. Dłuższy moment zajęło przedstawianie się ze wszystkimi, jednak w końcu dziewczyna usiadła na pozostawionym dla niej miejscu.
   - Plan jest taki - oznajmił żniwiarz. - Idziemy i rozpieprzamy wszystko w drobny mak. Król pogrywa zbyt nieczysto, a ja nawet nie wiem, w jaki sposób to robi. Przeznaczenie musi zostać wypełnione. Ann, to twoja trzynasta inkarnacja. Dopiero teraz stałaś się niezwykła ze swoją pamięcią i mądrością, wcześniej będąc tylko szczęśliwą osobą z gromadką wiernych przyjaciół. Cykl jest zakończony i król z pewnością to odczuł. Twoi przyjaciele zostali związani z jego losem, a jego nieśmiertelność z twoim. Które z was zdoła siłą odebrać drugiemu, co swoje, będzie zwycięzcą. Teraz tylko z jego ręki możesz zginąć. A on teraz może zostać wreszcie pokonany przez swych arcywrogów. Kiedy zamknie się wasze przeznaczenie, również wiecznemu podróżnikowi i władcy pałacu ziarna przestanie przysługiwać wieczne życie.
   - Spójrzmy prawdzie w oczy, nie mamy planu. - Nathan uśmiechnął się szeroko. - Lubię tego typu akcje.
   - Indoktrynacja ludu stała się jeszcze silniejsza, teraz to naprawdę bezrozumne zombie - stwierdził Reamald. - Innymi słowy nie bierzemy jeńców. Niech każdy weźmie sobie broń wedle uznania, załatwiłem mnóstwo różnego oręża. Pojedziemy transporterem opancerzonym w obstawie doskonałych militarnych golemów.
   - Ale skoro tylko moi przyjaciele mogą zabić Jeremy'ego - zauważyła Ann. - To co z nimi?
   - Król miał wszystkich dwunastu schwytanych w jednym miejscu - odrzekł Śmierć. - Jednak gdy stolica została zniszczona, zmienił sposób i ponownie pojmał ich, by rozesłać na wszystkie strony wszechświata.
   - Więc co robimy? - dziewczyna spytała z zaniepokojeniem.
   - Wiesz, już chyba czas, by wychodzić. - Absinthe uśmiechnęła się, nakładając czapkę komandora.
   Cała drużyna wstała z miejsc i udała się do drzwi. Zielona wróżka wyjęła nadajnik i burknęła doń tylko "wykonać". Świetlista kropka przypominająca kometę pojawiła się na nieboskłonie. Powiększała się szybko, by po chwili ukazać swój kształt i przeznaczenie. Niewielkich gabarytów kosmiczny statek transportowy zatrzymał się tuż nad piaszczystą powierzchnią, unosząc się na swych pulsacyjnych silnikach. Spore wrota otworzyły się jak most zwodzony, tworząc trap pozwalający zejść na ziemię. Dwie wróżki wyleciały ze środka i zasalutowały. Za nimi wyszedł tuzin nastolatków.
   Ann otworzyła szeroko jarzące się radością oczy.
   - Nie próżnowaliśmy przez ostatnich piętnaście lat. - Nathan uśmiechnął się, przytulając do boku Rikkę.
   Czarnowłose dziewczę obskakiwała i tuliło wszystkich ze swoich przyjaciół po kolei, biegając z jednego końca grupki na drugi, ściskając Roba za każdym razem, gdy była koło niego. Również Charon nie ograniczał się z okazywaniem wszystkim swojej miłości i szczęścia, liżąc po twarzy wszystkich wokół łącznie z nimfami z transportera i całą drużyną, którą widział już w pałacu.
   - Wiem, że pewnie nie macie pamięci tego wszystkiego, co ja - Ann mówiła z łzami szczęścia płynącymi z oczu. - Pewnie wam głupio, że obca dziewczyna was tak obściskuje... Ale nie martwcie się, wszystko wam opowiem. Wszystko wam opowiem.
   - Uzbrojeni? - spytał Reamald, gdy po wielu minutach euforia ustała.
   - Tak - odrzekł Mark. - Pistolety automatyczne z amunicją wspartą runami, tak jak było mówione.
   - Przesiadamy się na cięższy sprzęt w takim razie i do akcji. - Młody wskazał kciukiem na nadjeżdżający z pałacowego hangaru gąsienicowy pojazd w obstawie potężnych kroczących ciężko konstruktów.

***



« Ostatnia zmiana: 15 Stycznia 2015, 23:13:52 wysłane przez Ptakuba » IP: Zapisane
Wioska Anduina - moja piaskownica. Zapraszam wszystkich.

"My tutaj jedziemy na zgryzocie, problemach z dzieciństwa i pasywnej agresji."
Hellscream, 10 czerwca 2015
Hellscream
Orczilla

*

Punkty uznania(?): 4
Offline Offline

Wiadomości: 1 125


One, Two, Hellscream's coming for you...

Zobacz profil
« Odpowiedz #1 : 15 Stycznia 2015, 23:15:16 »



IP: Zapisane
Ptakuba
Sołtys Anduiny

*

Punkty uznania(?): 0
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 1 533


Multikonto Martina

Zobacz profil WWW
« Odpowiedz #2 : 15 Stycznia 2015, 23:16:17 »
   Ulice miasta były opustoszałe. Przez kilkanaście długich kilometrów konwój ostrożnie poruszał się po głównych drogach pomiędzy majestatycznymi wieżowcami. Jake ściskał nerwowo rękojeść miecza, tym razem zrezygnował z pistoletu.
   - Za cicho - mruknął. - Co tu się stało?
   - Jeremy kazał wszystkim wrócić do domów i uśpił telewizją - uspokoił go Śmierć. - Wyczuwam tu śniące życie. Wszędzie wokół. Miasto śpi.
   - Kiedy się obudzi, marny nasz los - zauważył Nathan.
   Wreszcie transporter zatrzymał się przed wrotami królewskiej siedziby. Drużyna z pełną czujnością zaczęła wysiadać z pojazdu. Reamald paroma gestami rozkazał golemom podjąć szturm na bramę. W mgnieniu oka wielkie wrota zostały wyważone.
   - Oh, dostałem właśnie sygnał z pałacu. - Młody uśmiechnął się. - Zgraja komandosów się włamała, szukają Ann.
   - Mam nadzieję, że jej nie znajdą, to by było kiepskie - odrzekła Ann stojąca tuż obok i dzierżąca karabin snajperski. Pancerz pokrywający jej ciało był zaklęty runicznymi zapisami, nad którymi Nathan pracował cztery lata.
   Młody wziął miniguna i krzyknął:
   - Jazda!
   Nimfie siostry szybko wleciały do wielkiej sali wejściowej, która była zbudowana tak, jak dawny pałac - kawał pustej przestrzeni i dwa łuki schodów po bokach prowadzące do wewnętrznego tarasu, za którym ciągnęły się korytarze. Za dziewczętami do środka wparował Jake, za nim Nathan. Trzynastka piętnastolatków i pies ostrożnie weszła jako jedna formacja. Następny kroczył Reamald, za nim zaś Śmierć.
   Z długiego holu na podwyższeniu zaczęły dobiegać odgłosy kroków dwóch osób. Pierwszy wyszedł król Jeremy. Miał na sobie majestatyczny, królewski płaszcz w barwie srebra, nieco ciemniejszy od jego połyskujących tym samym szlachetnym metalem włosów. Krótki zarost zdobił jego szlachetną twarz. Grad pocisków szybko pomknął w jego stronę. Żadna z kul nie dosięgnęła celu, zatrzymując się na magicznych barierach.
   - Doskonale pamiętam gnębienie tego gostka - zaczął podśpiewywać pod nosem Nathan. - Wyglądał na nieszkodliwego gnojka, ale uwolniliśmy lwa. - Mag przyklęknął na jedno kolano i zaczął kredą malować kręgi na podłodze.
   - Śmierć! - krzyknął w stronę żniwiarza. - Pewnie jesteś ciekaw, w jaki sposób oszukałem reguły rządzące naszym losem, co? Przywitaj mojego szlachetnego gościa.
   Chłopak stojący na tyle grupy spojrzał na świetlistą, skrzydlatą postać, która wyszła zza króla. Uśmiechnął się i rzekł ze swoim typowym, nieporadnym uśmiechem:
   - Cześć, tato.

***

   Cisza trwała długo. Wszystko trwało w bezruchu, choć tym razem nikt nie wstrzymał czasu.
   - Witaj, dziecko - rozległ się w końcu głos boskiej istoty. - Jestem tobą bardzo zawiedziony.
   - Ja tobą też - odparł jadowicie Śmierć.
   - Okaż trochę szacunku swemu ojcu.
   - Ty nie okazujesz szacunku słabszym, więc i ja nie będę. - Chłopak uśmiechnął się szeroko. - Uczyniłeś mnie silniejszym niż wszelki byt. Nie zdajesz sobie sprawy, jak straszliwy świat stworzyłeś.
   - Nie mam powodu, by lękać się ciebie, synu. - Ojciec ponurego żniwiarza wniósł się ponad zdobioną barierkę, po czym zaczął dryfować w powietrzu ku zgromadzonym na dole żywym.
   - Słuchaj, miło było się znów zobaczyć po tylu latach, ale pogadamy kiedy indziej, co? - Kostucha uciął bezczelnie, po czym skinął głową do Reamalda. - Rozstrzelać szmaciarza.
   Nienaruszony wieloma przeszywającymi go pociskami ojciec zstąpił na kamienną posadzkę. Syn podszedł do niego dumnie wyprostowany, patrząc mu prosto w twarz. Uniósł dłoń, a światło zaczęło ustępować, ukazując nieludzko perfekcyjną, szarą twarz boskiej istoty. Natychmiast pojawiło się na niej przerażenie.
   - Wielokrotnie postrzelony wspartą magicznie bronią maszynową - wyrecytował żniwiarz, po czym uśmiechnął się pysznie. Istota straciła cały blask i padła na podłogę. - Przykro mi, ojcze. Stworzyłeś fatalny świat, gdzie żaden byt ni sens nie może trwać. Gdzie wszystko umiera, nie pozostawiając po sobie nic na zawsze. Ja jestem tym światem. Zła dzielnica dla bogów. Nawet twoje nieśmiertelne króliki doświadczalne nie wytrzymują.
   Przez chwilę jeszcze wszystko trwało w ciszy. Król Jeremy stał na balkonie przerażony.
   - Nie ma już opcji oszukiwać - oznajmił Śmierć. - Załatwcie resztę.
   Po tych słowach wyszedł i ulotnił się.
   - NIE! - wrzasnął szalony król. - NIE! NIE! TO NIEMOŻLIWE!
   - Demony żyjące w tych zimnych halach - Nathan zaczął recytować, wstając z przyklęku i unosząc ręce, gdy jego krąg był gotowy. - Niechaj moc króla już mu nie pozwala trzymać wszechświata w swym brudnym uścisku, ni dłużej unikać naszych pocisków.
   Szczeliny między kamieniami w podłodze zaczęły jarzyć się czerwonym, piekielnym blasku, uwalniając z siebie gorącą parę. Rozległy się kolejne serie strzał, jednak bariera króla wciąż zachowywała moc. Okrutny władca zeskoczył przez barierę i rzucił się biegiem ku Ann. Nie baczył na nic i w swej desperackiej szarży. Zapomniał, że przez swą pychę nie utkał wokół siebie żadnego czaru chroniącego przed ostrzem miecza. Szabla Jake'a odcięła mu nogi nad kolanami. Bezradny król, krzycząc z bólu, padł pod stopami dziewczyny.
   - Błagam! - wrzasnął, podnosząc się ramionami. - Oszczędź mnie! Ja nigdy nie miałem przyjaciół, jak ty! Byłem zawsze sam! Zrozum mnie!
   Dziewczyna uśmiechnęła się z politowaniem i przykucnęła przy wijącym się na podłodze mężczyźnie, mówiąc:
   - Blefujesz, bo wiesz, że musisz mnie zabić, by przeżyć?
   - Tak! - warknął król, błyskawicznie wyciągając sztylet i wbijając go w szczelinę pancerza Ann.
   Nie poczuł żadnego oporu i uśmiechnął się szaleńczo świadom, że ostrze zatopiło się w jej trzewiach. Wygrał. Wreszcie zwyciężył, mimo licznych wrogów niezdolnych, by uszanować jego bohaterstwo i wielkość. Wreszcie idea wiecznego szczęścia wszystkich śmiertelników w jednym nieśmiertelnym królu pokonała wszystkie marne sentymenty.
   - Żałosne - powiedziała spokojnie czarnowłosa.
   Król w panice cofnął dłoń z bronią. Trzymał samą rękojeść z jelcem, po klindze pozostał stępiony, krótki odłamek. To ona nie postawiła żadnego oporu zaklętemu pancerzowi.
   - NIE! - wrzasnął znów król.
   Upuścił resztki sztyletu i wyciągnął dłoń ku Nathanowi, wystrzeliwując z niej strzałę płomieni czarnych niczym zaćmienie słońca. Rikka w ostatniej chwili stanęła na linii lotu pocisku i przekierowała go. Gdy uświadomiła sobie, że mały włos, a mag by zginął, rzuciła się na niego z pocałunkami.
   - Zaakceptuj porażkę i zgiń jak przystoi bohaterowi - powiedział mocnym głosem Reamald.
   - NIE! - Jeremy ryknął, plując krwią.
   - Któreś z was musi go dobić - Ann zwróciła się do swych przyjaciół. - Wiem, że to nic przyjemnego, ale może ktoś... Oh.
   Spostrzegła, że Charon zmierza krokiem drapieżnika ku królowi, nie będąc w stanie wybaczyć ataku na jego panią. Błyskawicznie jego kły zacisnęły się na szyi Jeremy'ego. Po chwili ciało przestało drgać w ostatnich konwulsjach.
   W sali rozległy się wiwaty. Rudy i Młody zaczęli tańczyć, ciesząc się ze swej śmiertelności. Rikka całowała Nathana, Absinthe krążyła nad kręgiem przyjaciół Ann.
   Na szczycie wieży zamku siedział młody chłopak w czarnej bluzie NASA. Uśmiechnął się nieznacznie.
   - Wygraliśmy - szepnął sam do siebie.


IP: Zapisane
Wioska Anduina - moja piaskownica. Zapraszam wszystkich.

"My tutaj jedziemy na zgryzocie, problemach z dzieciństwa i pasywnej agresji."
Hellscream, 10 czerwca 2015
Niebieskooki Smok

*

Punkty uznania(?): 7
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 114


Zobacz profil
« Odpowiedz #3 : 05 Lutego 2015, 23:18:04 »
Po przeczytaniu wahałem się czy oceniać to opowiadanie.
Doszedłem do wniosku, że jednak ocenię.
Na sam początek to co mi się rzuciło w oczy to przedewszystkim to, że Twoje opowiadanie jest objętościowo zrównoważone. Ani za krótkie, ani za długie. Tak w sam raz. Wszystkie opowiadania powinny mieć tak do tych dwudziestu stron. Ja nie wiem po co ludzie piszą takie molochy mające po pięćdziesiąt stron albo więcej :D.
Przejdźmy jednak do remitum tj. meritum.
Opowiadanie ciekawie napisane ale to co mi się nie podobało to to, że tak żonglujesz fragmentami. Jak na roller coasterze  :D. Przez takie częste zmiany akcji trochę mi się pogubił wątek.
Ale przypuszczam, że dlatego akcja tak szybko przebiegała ponieważ chciałeś zdążyć przed zakończeniem konkursu.
Drugą rzeczą która mi się nie spodobała był misz masz różnych gatunków fantasy. Nie mam nic przeciwko by bohater obok miecza korzytał też ze strzelby ale powinno to być jakoś wytłumaczone, a nie na zasadzie "bo tak" :). Niekoniecznie musi to być wytłumaczone logicznie byle by jakoś wytłumaczone to było. Albo ja jestem jakiś dziwny i wytłumaczenia nie zauważyłem  :niepewny:.
Jednak nie można Ci zarzucić braku wyobraźni.
Człowieku! Żeby wydumać cuś choć trochę podobnego musiałbym się czymś nieźle odurzyć ;D szacun  8) (zero ironii, zero naigrywania się) np. ten rymujący mag raper, korzystający z komputra i sypiający z rusałką  ;D.
To teraz kilka fragmentów które mi się podobały.

- Wszystkie fragmenty z Ann. Szczególnie ten w którym wspominała swoich przyjaciół.
- Golemy. Jakoś tak mnie ujęły. Takie pojętne, wszechstronne i przydatne  ^_^.
Cytuj
- Kawy? Herbaty?
  - Whiskey - odparł bezceremonialnie wędrowiec

Konstrukt natychmiast zinterpretował poprawnie odbyty przed momentem dialog i udał się w stronę półki z alkoholami.

- Znalazło się też miejsce na stereotyp współczesnej kobiety :):
Cytuj
Wokół krzątało się kilka innych skrzydlatych dziewcząt, zajmując się poważnymi problemami astronautyki, jak na przykład złamany paznokieć, rozdwojone końcówki, czy fakt, że wszyscy faceci są tacy sami.

- Fajny pomysł z drzewcem-okrętem.
Cytuj
Nasz okręt to wielki drzewiec stworzony z syntezy cech wielu roślin i istot.

- A tu wspomniany wyżej mag raper. Joł  8):
Cytuj
- Niczym opary prosto z dna piekła, niech ta herbata znów będzie ciepła

- Parę głębszych przemyśleń też udało mi się zaobserwować np.:
Cytuj
By żyć, trzeba zaznać tego, co prawdziwe. Szczerych uczuć. Realnego bólu. Prostych emocji.

- Sorry jakoś jak to przeczytałem od razu skojarzyło mi się z Sonikiem  :D:
Cytuj
Iglica majestatycznej wieży sięgała zaś aż do pułapu pobliskich skalnych szczytów
- No i na koniec pierwsza walka tej postaci co ujeżdżała Sleipnira. Jak bohater walcząc żonglował w powietrzu orężem. Fajnie opisane.

Zauważyłem też, że jeden z bohaterów nie za bardzo przejął się tym, że o mały włos nie zginął w tej apokalipsie na początku.

To wszystko.
Starałem się nie spoilerować i w cytowanych fragmentach nie zdradzać fabuły. Chociaż to chyba nie ma już znaczenia, bo ogłoszenie wyników już za parę dni.


IP: Zapisane
Strony: [1]    Do góry Wyślij ten wątek Drukuj 
 





© 2003 - 2024 Tawerna.biz - Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie i publikowanie jakichkolwiek elementów znajdujących się w obrębie serwisu bez zgody autorów jest zabronione!
Heroes of Might and Magic i powiązane z nimi loga są zastrzeżonymi znakami handlowymi firmy Ubisoft Entertainment.
Grafiki i inne materiały pochodzące z serii gier Might & Magic są wyłączną własnością ich twórców i zostały użyte wyłącznie w celach informacyjnych.
Powered by SMF 2.0 RC1.2 | SMF © 2006–2009, Simple Machines LLC | Theme by jareQ
Strona wygenerowana w 0.089 sekund z 18 zapytaniami.
                              Do góry