Witaj na polskim forum poświęconym sadze Heroes
of Might and Magic. Zarejestruj lub zaloguj się:

Pamiętaj:
0 Użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.
Strony: [1]    Do dołu Wyślij ten wątek Drukuj
El laberinto del diablo (Czytany 3540 razy)
J'Bergo

**

Punkty uznania(?): 0
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 196


Без счастья жизнь это мука

Zobacz profil
« : 15 Stycznia 2015, 23:27:38 »
El laberinto del diablo
29 sierpnia 1756 roku nowa wojna rozgorzała, która lat siedem trwała i ponad milion dusz pochłonąć zdołała. Dnia tego Fryderyk II Wielki przypuścił atak na Saksonię, dając tym samym ujście pasjom w Europie nagromadzonym. Nad tym konfliktem słońce nigdy nie zachodziło. Pruska armia, zająwszy mniejszy kraj Sasów, dotarła na tereny austriackich Moraw. Z początkiem maja 1758 roku głowa rodu Hohenzollernów rozpoczęła oblężenie Olomucium, mając nadzieję, iż skłoni Austriaków do próby odsieczy i wpląta ich tym samym w otwartą bitwę, której wynik miałby być przesądzony. Mimo planów króla Fryderyka, wojska habsburskie nie przystępowały do otwartej walki, a osaczona twierdza nie poddawała się. Armia pruska pilnie potrzebowała zaopatrzenia, tak więc Fryderyk II nakazał wysłać konwój, ogromny konwój, na który składać się miało cztery tysiące wozów, dwa i pół tysiąca sztuk bydła oraz ochrona w liczbie ponad dziesięciu tysięcy żołnierzy. Wielka eskorta z zaopatrzeniem rozciągała się na niemal pięćdziesiąt kilometrów i nie mogła pozostać niezauważona. W związku z zaistniałą sytuacją feldmarszałek austriacki, Leopold von Dhaun, wydał rozkaz zatrzymania oraz zniszczenia konwoju, a zadanie to otrzymał Ernst Gideon von Laudon i Joseph von Siskovits.

28 czerwca 1758 roku.
Przed świtem, okolice wioski Gustramovice

 Zorganizowano nas na Śląsku i powierzono pułkownikowi Friedrichowi Wilhelmowi von Moselowi. Jako jego żołnierze mieliśmy bronić konwoju przed, jak to nam określono, „habsburskimi psami”. Tak więc wleczemy się gdzieś na początku tego orszaku. Mamy wszystko, co tylko pruskim fizylierom potrzeba; fuzje, pistolety oraz kolety w czarno-biało-złotych barwach i nawet konie, dzięki którym cały transport porusza się szybciej. Najlepszym to, że z samym von Moselem nie widzieliśmy się ani razu. Zdecydowanie bliższy jest nam oficer Albert von Scherf. Porządny z niego człowiek, ale nie ma mowy o jakiejkolwiek większej znajomości. Już sama pozycja społeczna to definiuje; on – wysoko urodzony wojskowy, ja – syn chłopa, domobraniec niemal siłą z domu wywleczony. Oczywiście nie stanowię wyjątku; większość osób w kompanii, ba – w konwoju, to nowi rekruci. Są też wyleczeni weterani oraz perła w koronie zgrupowania – kawaleria.
 Do Ołomuńca został nam niecały dzień drogi. Niektórzy mają nadzieję napotkać wroga i stoczyć z nim otwarty bój, tych zwać można wojownikami, patriotami... Ja nie; mam szczerą nadzieję, że Austriacy pogubią się w lasach, utopią w rzekach albo upiją się i wrócą do Wiednia. Bo co za różnica w ginięciu za ojczyznę i cesarza, a ginięciu w jakichkolwiek innych okolicznościach, choćby przez upadek z mostu. Jedni dostrzegają, inni nie. Ja należę do tej drugiej kategorii. Po prostu jestem bardziej przyziemny, a gdyby nie konflikt państw, to teraz siedziałbym w domu z rodziną i psem na nogach. Niestety... niezbadane są wyroki boże.
Jechałem spokojnie, w wyznaczonym, choć luźnym szyku, aż z tyłu dobiegł mnie znajomy głos:
– Faro!
To Wigbert. Wigbert Vußiel. Poznałem go już na początku pobytu w wojsku. Ze wszystkich towarzyszy broni jego lubię najbardziej. Zachowywał dryl i jednocześnie nie lizał butów przełożonym, a przy tym był mi i innym bardzo pomocny. Kiedy brunet zjednał swojego konia z moim podaliśmy sobie prawice.
– Grüß dich, Wige!
– Grüezi – Odparł mi i uraczył mnie uśmiechem. Może śnieżnobiałych zębów to on nie ma, ale i tak czystsze, niż u połowy wojska... Scheiße, długo już nie myłem swoich...
– Wie geht es dir? – Spytałem zwyczajowo
– Gut! – Odrzekł beztrosko. Skąd on bierze takie ilości pozytywnej energii?
– Gdzie zgubiłeś innych?
– Adolf z Gustawem już jadą. Morti dołączy później, bo pomaga chłopakom przy jednym z wozów
– To dobrze – Odpowiedziałem. Z Wigbertem, Adolfem, Gustawem i Moritzem tworzyliśmy bardzo zżytą grupę. Mimo to, nie powiedziałbym, żeby stanowili dla mnie odpowiednik rodziny.
– A ty jak się trzymasz?
– Jakoś idzie. Chociaż chcę móc już usiąść na czymś innym, niż koński grzbiet...
– Może na jakiejś dorodnej Frau, co? – Rzucił zawadiacko, unosząc wymownie brew
– Wiesz przecież, że nie – Powiedziałem poważnie, acz zachowując delikatny uśmiech. Wtedy usłyszeliśmy nieregularny odgłos stukotu kopyt. Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy zbliżających się ku nam Adiego i Guta – Wreszcie jesteście!
– Ano tak. Hallo Faro – rzekł Adolf i uścisnął mi dłoń. To samo uczynił Zygmunt. Po przywitaniu uformowaliśmy się, tak by jechać obok siebie; ja z lewej, obok mnie Adi, przy nim Wige i Gut z prawej. – Herr Offizier von Scherf mówi, że jeszcze tego wieczora napijemy się. Jeśli nie w Ołomuńcu, to pod jego murami – Na słowa Adolfa zawtórowaliśmy pozytywnym pomrukiem
– Kiedy ty zaczniesz w końcu mówić na niego Albercik? Przecież jak go nie ma w pobliżu, to można.. – Skomentował Wige
– Można, czy też nie, ale oficerowi należy się szacunek – Stwierdził. Nikt z nas nie zdziwił się, że tak mówił, bo to właśnie Adolf. Ten wysoki, krótko przystrzyżony blondyn zawsze był wykorzystywany przez przełożonych za wzór pruskiego żołnierza.
– Jak tam sobie chcesz – Skwitował Wigbert, na co Adolf skinął głową
– W cholerę ciemno, kiedy w końcu zacznie świtać? – Rzucił Gustaw
– Chyba już powinno... – Stwierdziłem, a Gut skomentował to dwoma słowami;
– Dłuży się...
– A patrzcie, kto do nas jedzie – Powiedział Wige, wskazując palcem na parę jeźdźców, jadących w naszą stronę
– To Morti z Albercikiem – Wypaliłem, a Adolf od razu spiorunował mnie wzrokiem. No tak, byli zbyt blisko, ale na pewno tego nie usłyszeli...
– Guten Morgen, Jungen
– Guten Morgen, herr Offizier! – Odparliśmy wszyscy
– Jak wam mija poranek? – Zagadnął Albert pogodnie
– Tego się nie da nawet nazwać porankiem – Burknął Gustaw
– W sumie masz rację. Ale coś ty, Gustaw, taki zasępiony?
– Na świt czekam, panie oficerze – Odpowiedział Gut – Chcę wreszcie doświadczyć słońca
– A no tak. Zapewniam: nie jesteś sam. My też pragniemy końca nocy, a najlepiej byłoby już widzieć mury Ołomuńca
– Najlepiej byłoby już zobaczyć to piwo, które ma tam na nas czekać – Wtrącił Moritz, odgarniając grzywkę ciemnych włosów z twarzy. Gdy objąłem go całego wzrokiem, o mało się nie zaśmiałem; komicznie wyglądał taki kurdupel na koniu. Szczerze, miał wzrost mojego dwa lata młodszego brata.
– A ty zawsze streścisz oczekiwania całej kompanii – Powiedział Albert i wszyscy zaczęliśmy się śmiać.
Poruszaliśmy się miarowym stępem razem z konwojem i rozprawialiśmy o różnych rzeczach; o wojnie, o rodzinie, o winie, o dziewicach i nie-dziewicach, o przypadku Hansa, który potknął się i wpadł twarzą w koński zad.
 Gwiazdy zaczęły powoli gasnąć, smagnął nas delikatny powiew wiatru – rozpoczynał się świt. Słoneczna poświata wydobywała się zza licznych pagórków, okrytych liściastymi drzewami.
– No, Gustaw, masz to, czego tak oczekiwałeś. Czego wszyscy oczekiwaliśmy –  powiedział Albert, na co mu przytaknęliśmy. Nagle, jakieś pięćdziesiąt kroków od nas, rozbrzmiała melodia, a w chwilę później śpiew
Ännchen von Tharau ist’s, die mir gefällt,
Sie ist mein Leben, mein Gut und mein Geld.
– Co jest? – Zapytałem
– To oddział Siegberta, śpiewają „Anusię”! – Odpowiedział mi oficer von Scherf. Tak, w miarę słuchania utworu, uchodziła ze mnie monotonia podróży. Pieśń stanowiła raj dla uszu, pośród ciągłego skrzypienia wozów i parskania wierzchowców. Z zamyślenia wyrwał mnie Wige, który sam zaczął podśpiewywać.
Ännchen von Tharau hat wieder ihr Herz
Auf mich gerichtet in Lieb' und in Schmerz.
Moment później wszyscy, wczuci w rytm, zawodziliśmy. Nie była to śpiewanka wojskowa, ani klasyczna wersja „Anusi”, ale intensywniejsza, bardziej żywa interpretacja. I dobrze, od razu nas to obudziło. Jak jeden mąż śpiewaliśmy; najpierw radosne zwrotki o dobrze, radości i miłości, potem o wytrwałości, niemocy oraz niedoli, a w końcu o łączeniu się żywotów. I tak dotarliśmy do końca pieśni.
Dies macht das Leben zum himmlischen Reich,
Durch Zanken wird es der Hölle gleich.
Gdy ostatnie słowa rozbrzmiały, wzięliśmy głębokie oddechy, odprężyliśmy się. Aż mi się smutno zrobiło, bo pomyślałem o domu, tak dalekim... Aby się otrzeźwić, przetrząsnąłem sobie włosy. Siostra zawsze mi mówiła, że są w barwie jasnej szatyny... Tak, szatyny-szatany, dla mnie to zawsze był po prostu dziwny brąz...
  Słońce już śmielej wstępowało na nieboskłon. Wczesny ranek. Delikatny, chłodny wicherek przelatywał między nami. Niebo jasne, z nielicznymi białymi chmurami.
 Jeden krótki dźwięk i wszystko się zmieniło, wszystkim nam zamarły serca...
 Ze wzgórza, oddalonego o kilkaset kroków, spomiędzy drzew wydobył się ryk armaty i obłok dymu. Echo trwało przez chwilę, po chwili przerodziło się w świst. Kula uderzyła w stojący nieopodal wóz, roztrzaskując go na kawałki i zabijając ludzi w pobliżu.
– Achtung! Österreicherinnen! – Ktoś krzyknął, a moment później wszyscy dowódcy wrzeszczeli na żołnierzy, pośpiesznie ich formując. Krótko mówiąc: sytuacja była pod kontrolą. Albert również zwołał żołnierzy, w ciągu niecałej minuty staliśmy na baczność w kilku szeregach. Równo trzydziestu mężczyzn. Jakiś inny oddział pomocniczy odprowadzał nasze konie na tyły.
– Bagnety na broń! – Rozkazał von Scherf i w mgnieniu oka na naszych fuzjach sterczały mordercze ostrza.
Nasza kompania, złożona z plutonów Alberta, Siegberta i Lennarta, zajęła całą szerokość ścieżki. Za nami formowała się mniej liczna kompania grenadierów. Ogień artylerii nasilał się, pociski młóciły w glebę przed nami, co jakiś czas dosięgając jakiegoś wozu lub grupki nieszczęśników. Należało się śpieszyć, aby nie zostać rozniesionym przez ten piekielny grad.
 I teraz właśnie pomyślałem, że jesteśmy na początku konwoju. Pierwsze piwo w obozie dla nas i pierwszy austriacki ogień też dla nas.
– Öise Gott – Usłyszałem głos Wigberta.
Nagle jedna z kul huknęła tuż za nami. Wszyscy się zjeżyliśmy.
– Naprzód marsz! – Ryknął Albert. Kompania stacjonująca przed nami już ruszyła, a i my nie mieliśmy na co czekać.
 Podjęliśmy szybki marsz. Spojrzałem jeszcze za siebie; zobaczyłem ciało. Ciało Hansa. Stało z wielkim otworem w głowie. Po chwili osunęło się na ziemię. A więc to zrobił ten pocisk, który spadł tuż za nami...
 Od tego widoku zamarzła mi krew w żyłach. Śmierć... Śmierć jest tak blisko...
 Tym razem to zza nas zagrzmiało. Nasi kanonierzy również działali, ale i tak z siła zdecydowanie mniejszą, niż austriacka. Trzydzieści-parę kroków przed nami gromnęło potężnie. Nad głowami przeleciały nam odłamki, grudy ziemi i kawałki zwłok. Mgiełka krwi i brudu spadła na nas z nieba. Modliłem się do Boga, Jezusa, Maryi i do wszystkich świętych, którzy tylko przychodzili mi do głowy. Jednocześnie odkryłem, że wcale wielu nie znam. Moja babka pewnie potrafiłaby wymienić całą biblię.
 Przyspieszyliśmy kroku, by nie pozostawić wyłomu między zgrupowaniami. Gdzieś z lewego krańca konwoju uderzyła kula, roznosząc tuzin żołnierzy oficera Lennarta. Wzniosły się wrzaski. Spojrzałem na wzgórza przed nami; odległość się zmniejszała. Ze wzniesień nieustannie pruły do nas działa, a co jakiś czas w austriackie pozycje trafiały nasze pociski, wznosząc rozżarzone obłoki.
 Usłyszałem strzały z broni palnej. Pierwsze oddziały dopadły do wroga. Salwy sypały się za salwami, trafieni krzyczeli z bólu, nietrafieni z gniewu. Coraz gęstsze kłęby dymu osnuwały pagórki. Cały bitewny zgiełk pobudził pewnie wszystkich w promieniu dziesiątek mil. Cóż z tego; porównywać strach zbudzonych chłopów z naszym, byłoby co najmniej śmieszne. „Zbudzonych chłopów” stwierdził z pogardą ten, który nie tak dawno sam się chłopem mienił...
– Blindheit, wyrównaj! – Doszedł mnie rozkaz podoficera Paula.
– Spokojnie, damy radę  – Powiedział do mnie Adolf. Takie sobie pocieszenie.
 Maszerowaliśmy miarowo, aż Albert, widząc nowy ruch kompanii sprzed nas, wykrzyczał komendę do wolnego biegu. Niedługo później żołnierze za nami także wzmogli tempo. Jedna z kul przeleciała prosto przez nasze szeregi, dokończając dzieła na grenadierach. Nie wiedziałem, kto zginął, ale przemknęliśmy między czterema rozwalonymi zwłokami. Natychmiast wyrównano powstały wyłom – efekt szkolenia, efekt praktyki, efekt drylu.
 Poczułem zmianę terenu pod stopami. Wkraczaliśmy na niestrome wzgórze. Hałas się nasilił. Nagle oddziały przed nami zwolniły.
– Kontrmarsz! – Zarządził Albert von Scherf.
Żołnierze, którzy chwilę temu prowadzili zaciętą wymianę ognia z przeciwnikiem, straciwszy zbyt wielu ludzi, rzucili się z bagnetami na wroga.
 Wstąpiliśmy na ich miejsce, zaścielone poległymi, w sam raz, by zobaczyć ostatnich walczących i zabijających ich wojaków austriackich. Straceńcza szarża nie dosięgła wroga, ale dała nam czas na ustawienie się. Stałem w pierwszym szeregu. Wyszliśmy na dwa kroki przed innych i czym prędzej oddaliśmy salwę do Austriaków. Fala naszego ognia okazała się bardzo skuteczna i położyła wielu przeciwników. Mimo to padła para naszych. Szybko wycofaliśmy się na tyły oddając miejsce drugiemu rzędowi. To właśnie był kontrmarsz – szeregi na przemian oddawały salwy, dzięki czemu osiągano ogień ciągły. W czasie, gdy żołnierze z przodu strzelali, ci z tyłu ładowali broń. Tak też czyniliśmy. Sprawdziłem stan naszej linii; z wyjątkiem dwóch ludzi wszyscy przeżyli, w tym cała moja grupka.
 Wystrzał, krótka zmiana, wystrzał. Znowu zbliżaliśmy się do początku formacji, już z załadowanymi karabinami. Wreszcie stanęliśmy tuż za frontem. Nasi strzelcy właśnie oddali salwę i zaczęli się wycofywać, my zaś ruszać do przodu, kiedy na austriacką pozycję spadł pocisk z pruskiej armaty. Polowe zasieki z pośpiesznie ociosanych bali i koszy rozpadły się, wrogie działo, które również stało schowane za zaporami poszło w drzazgi, bowiem kula trafiła prosto w nie, a jego obsługa i kilku innych przeciwników padło martwych. Wprowadzone w zamieszanie habsburskie psy nawet nie zauważyły, kiedy wystrzeliliśmy, pozostawiając po sobie śmierdzący prochem obłok. Podoficer kolejnego szeregu natychmiast wykorzystał sytuację; nim zdążyliśmy  na dobre zejść z pozycji, kolejna fala fizylierów wkroczyła na stanowisko i wykończyła pozostałych nieprzyjaciół. Zajęliśmy wzgórze, ale stanowiło to tylko mały element konfrontacji. Samo wzniesienie również nie było zbyt okazałe. Albert wydał kilka komend. W kilka chwil przegrupowaliśmy się na zajętej pozycji.
 Do tej pory straciliśmy szesnastu ludzi. Nie wiedziałem jednak, ilu stracili Siegbert i Lennart, ich plutony atakowały wzgórze obok. Popatrzyłem na okolicę: teren bardzo nierówny, pełno pagórków, sporo drzew, a gdzieś na krańcach tego obszaru powinna znajdować się wieś, nie szło jej jednak dostrzec. Rozkaz, zbliżyliśmy się do krawędzi wzniesienia, w sam raz, aby zobaczyć, jak pluton Lennarta, uwięziony między górkami, zostaje rozniesiony ogniem artylerii i karabinów. Wzmógł się krzyk i hałas. Nagle kula armatnia złamała stojące obok drzewo i sturlała się na stojących u podnóża wzgórza grenadierów. Kilka sekund później trzy pociski niemal jednocześnie uderzyły w naszą lokację, zasypały nas ziemią, a dwóch nieszczęśników trafiły odłamkami. Jeden zginął, drugi zaczął jęczeć i kurczowo trzymać się za bark.
– Pomóżcie mu! – Rzucił Albert.
Kryspin i Felix, kuzyni niedawno włączeni do trzódki oficera von Scherfa, ruszyli pomóc rannemu. Ledwo go ujęli, już kolejne żeliwne potwory waliły wokół, a austriackie oddziały właśnie szykowały się do wzmocnienia natarcia.
– Utrzymać szyk, wycofujemy się! – Albert podjął decyzję.
 Z wykonaniem tej komendy nie było problemu; chcieliśmy czym prędzej zejść z tego piekielnego wzniesienia. Na odchodne padł nam jeszcze jeden towarzysz, jego ciało stoczyło się po nierównościach.
 Ostatnie odcinki pokonaliśmy najzwyklejszym biegiem, z oficerem włącznie. Schroniliśmy się przy drodze, za skupiskiem drzew, gdzie swoją pozycję miała też grupka kanonierów. Po chwili dołączyli do nas ludzie oficera Siegberta Adella. Nas zostało trzynastu, wraz z oficerem i rannym, zaś Siegie przywiódł ze sobą tylko ośmiu żywych. Brakowało jakichkolwiek podkomendnych Lennarta, wszyscy musieli zostać ubici.
 Do miejsca, w którym odpoczywaliśmy, zbliżył się spory oddział konnych. Cześć jeźdźców pojechała małą drużka w las, a reszta, z ubranym w burgundowy płaszcz i czarny kapelusz mężczyzną na czele, podjechała ku nam. Oficerowie podeszli do osobnika, który zręcznie zsiadł z siwego konia. Zbliżyłem się, niby przypadkowo, żeby posłuchać o czym mówią.
– ...się tam teraz dzieje? – Zapytał przybyły.
– Nasz baon ruszył, aby przeprowadzić rozpoznanie i wyeliminować bliższe oddziały wroga. Udało się zająć część terenu, ale przez silny ogień artyleryjski musieliśmy się wycofać. Obecnie Austriacy prowadzą intensywny ostrzał, mają dobrze obsadzone. – Wypowiedział się Albert, a Siegbert dodał:
– Podczas natarcia zauważyliśmy formacje huzarów. Wnioskując po sile oporu i pośpiesznej obserwacji szacuję, że przeciwnik ma nawet kilka tysięcy ludzi pod bronią – Zameldował.
– Rozumiem, a jakie jest...
– Faro – Nagle zagadnął Albert, łapiąc mnie jednocześnie za ramię
– Co jest? – Zapytałem lekko zmieszany.
– Chodź do nas – Zaczął mnie delikatnie i wymownie pociągać w stronę chłopaków – Poza tym, to nie ładnie słuchać cudzych rozmów... – Chodziło mu oczywiście o rozmowy na szczeblu oficerskim, gdybym podsłuchiwał szeregowych, to wszystko cacy.
– Dobra, dobra. Już nie bądźcie tacy troskliwi... – Rzuciłem ironicznie.
Podeszliśmy do reszty. Moritz siedział na pieńku i poprawiał sobie onuce, a Gustaw i Wige stali luźno.
– Jak się czujesz? – Zagadnął do mnie Wigbert.
– Jak na wojnie – Odparłem krótko, a on potakująco przekręcił głowę.
– To w sumie na miejscu...
 Na wojnie nic nie jest na miejscu... Znad wzgórz i borów unosiły się ponure obłoki dymu, pochodzące z dział i broni. Ryki armat oraz karabinów mieszały się z wrzaskami i przesiąkały powietrze. Dało się usłyszeć gromy, rozkazy, skowyty, śmiech, okrzyki...
 Śmiech?... Na wojnie naprawdę nic nie jest na miejscu...

28 czerwca 1758 roku.
Około pięć godzin po kontakcie z wojskiem habsburskim, okolice wioski Gustramovice

 Ten atak musi się powieść. Nasze siły już kilka, a może nawet kilkanaście razy, nacierały na pozycję wroga, lecz zawsze spychano je do odwrotu. Postępy były niewielkie. Zajęliśmy parę mniejszych wzniesień, przegrupowaliśmy oddziały. Dowódcy sprowadzili większość żołnierzy na front konwoju, część formacji wysyłali w lasy, aby okrążyć wroga. Cały czas mieliśmy przewagę liczebną. Udało wypchnąć się Austriaków z pewnej drobnej kniei, ale nie dało się jej długo utrzymać. Straciliśmy trochę wozów, a część rozproszyła się w ogólnym zamieszaniu. Wielu ludzi straciło życie. Do diabła, przecież według szacunków posiadamy przewagę. Trzydzieści tysięcy żołnierzy, a przeciwnik ma może jedną trzecią tego. Już dawno powinniśmy ich rozgromić.
 Kolejne dwie kompanie ruszyły w lasy, zajść nieprzyjaciół od skrzydła. Naszą jednostkę przeorganizowano; połączono plutony Alberta i Siegberta w jeden i włączono w skład nowej kompanii, której brakowało zdolnych do walki. Po raz kolejny idziemy w bój, na te przeklęte wzniesienia.
 To był zryw. Mnóstwo zgrupowań natarło w jednej chwili z kilku stron. My znowu od frontu. Ostrzał ciągle trwał, ale utracił dawną intensywność, teraz chyba nawet nasz ogień zaczął przeważać.
 Atak! Biegliśmy miarowo, dość szybko zaczęliśmy ponownie wdzierać się na teren walk. Tym razem nikogo nie zastaliśmy na pierwszych pagórkach, poza nieboszczykami oczywiście. Co jakiś czas kula uderzała w ziemię niedaleko nas, a czasami trafiała w ludzi. Wrzawa narastała z każdym przebytym krokiem. Nagle, jakby znikąd, wyrośli przed nami strzelcy habsburscy. Oddali szybko salwę kładąc część naszych. Odparliśmy na to własnym ogniem. Tym razem nie starczyło czasu na kontrmarsz i pierwszy szereg po strzale uklęknął, aby drugi mógł wystrzelić. Schemat powtórzył się aż do ostatniej linii. Kilku osobom spadły przez to kapelusze, a wszystkim sprawiło znaczny dyskomfort, ale przyniosło rezultat: zastęp austriacki został rozbity, większość nieprzyjaciół nie żyła, nieliczni przetrwali. Wtem z boru wypadł na nas oddział huzarów. Pośpiesznie ładowaliśmy karabiny. Czołowy szereg już oddawał wystrzały. Bardzo niecelne, ledwo kilku wrogów padło. Niespodzianie nastąpiło zbawienie – zza naszych oddziałów wyjechali rajtarzy. W mgnieniu oka zbliżyli się do wrogich jeźdźców, obdarowali ich kulami ze swoich pistoletów i dobili pałaszami.
 Odetchnęliśmy z ulgą. Brawurowe posunięci kawalerii być może uratowało nas, a na pewno nam pomogło.
 Nie ma przerwy. Posuwaliśmy się dalej i dalej. Ciągle w przód, ani kroku w tył. Fuzje z nałożonymi nań bagnetami trzymaliśmy gotowe do strzału. W niedużej odległości podążali za nami rajtarzy. Natykaliśmy się na opuszczone pozycje przeciwnika. Wszędzie były ślady kopyt, kół i stóp. W miejscach, gdzie stały armaty, źdźbła trawy zostały nadpalone. Momentami natrafialiśmy na ciała poległych oraz leje po pociskach. Minęliśmy jakieś spalone drzewo. Ani żywej duszy. W końcu spotkaliśmy się z innymi plutonami pruskimi, które spotkało to samo, co nas. Austriacy dosłownie zniknęli.
 W krótkim czasie obszar został zabezpieczony, a wojska przegrupowane. Zaczęło się wielkie poszukiwanie zagubionych wozów i liczenie strat. Okazało się, że von Laudon, generał przeciwnika, nakazał odwrót, a von Mosel nie miał dostatecznej ilości konnicy, aby ścigać wycofujących się.
29 czerwca 1758 roku.
Wieczór, okolice wioski Gustramovice

 – Dalej, ruszajcie się, bo nigdy nie skończymy!
Było już trochę ciemno, a Albert, chcąc szybko wrócić do konwoju, pospieszał nas co chwilę. Podróżowaliśmy na nowych wierzchowcach, Bóg jeden raczy wiedzieć, co się stało ze starymi. Od kilkunastu godzin przeczesujemy teren w poszukiwaniu zagubionych wozów. Przez ten czas znaleźliśmy ich już z dziewięć. Niektóre bardzo poszkodowane, inne w znośnym stanie. Wszystkie odeskortowaliśmy do orszaku. Nie spotkaliśmy przy tym ani jednego wroga, nie trafiliśmy też na żadnych myśliwych, podróżnych, czy chłopów. Nawet marnego zająca nie upatrzyliśmy. Wszystko uciekło z tej okolicy, gdy zaczęła się walka. Oprócz nas, oczywiście...
 Dotarliśmy właśnie do krańca lasu, przed nami rozciągało się jakieś rozległe pole.
– Herr Offizier, sądzę, że nie powinniśmy ruszać dalej. Niczego nie znajdziemy, a oddalimy się od reszty – Zameldował Adolf.
– Też tak myślę. No dobrze, uwaga wszyscy – wycofujemy się! – Rozkazał Albert.
 
Księżyc świecił w najlepsze, kiedy dotarliśmy do zgrupowania. Oficer von Scherf złożył raport, a my rozłożyliśmy się na ziemi, nie tyle skonani, co po prostu znużeni i zmęczeni. Podobno całe to przegrupowanie przeprowadzono dlatego, bo zbliża się do nas wojsko habsburskiego dowódcy Siskovitsa. Absolutnie tego nie rozumiem, chyba w takim wypadku powinniśmy, natychmiast po odparciu poprzedniego ataku, ruszać dalej. Ah, ale co ja tam wiem, przecież jestem tylko żołnierzem. Oby nasi przywódcy byli lwami...

30 czerwca 1758 roku.
Wczesny ranek, okolice wsi Domašov nad Bystřicí

 Jedziemy, jedziemy, jedziemy. Już dawno powinniśmy wspólnie z siłami oblegającymi przebywać w obozie przy Ołomuńcu. A tak to się nie możemy dowlec. Albo Szatan trzyma z tymi Austriakami, albo Bóg nie popiera naszej sprawy. Choć może to zbyt górnolotne myślenie. Albo oni mają szczęście, albo my pecha. Tak czy inaczej nie idzie nam za dobrze. Mam nadzieję, że po tym wszystkim dostaniemy przynajmniej nieco odpoczynku.
 Usytuowano nas na tyłach awangardy, która liczyła ponad cztery tysiące żołnierzy. Znowu z przodu. Jakbyśmy, do cholery, nie mogli pełnić straży na tyłach.
 Parskające rumaki, skrzypiące wozy, tłumione rozmowy i szum odległego wiatry, oto nasi nieodłączni towarzysze. Droga przewijała się przez otwarty teren, otoczony wzgórzami i borami. Wszędzie zielono i cicho, niezmącony spokój ogarniał okolicę. Wigbert gawędził cicho z Gustawem, a Adolf ciągle rozprawiał o czymś z oficerem Albertem. Ja mogłem najwyżej porozmawiać z koniem.
– Hej mały, co tam? – Zagadnąłem do zwierzęcia. – Pewnie ty też masz już dosyć tej podróży. Te ciągłe krzyki, te walki, a przecież cały czas musisz coś dźwigać na tym swoim grzbiecie...
– Co ty wyprawiasz? – Zapytał Wige, patrząc na mnie jak na dziwaka. Chociaż w sumie... mówiłem do wałacha...
– Co ja wyprawiam? – Wypaliłem zaskoczony.
– No... tak, ty. Po kiego diabła gadasz do tego konia?
– Wcale z nim nie gadam. Do siebie mówiłem
– A o czym? – Ciągnął
– Nie twoja sprawa, o czym do siebie mówię – Rzuciłem obronnie
– Ha ha, jasne. Ta wyprawa ci nie służy – Stwierdził słusznie, na co przytaknął mu Gut.
– To ona w ogóle komuś służy? – Powiedziałem smętnie. Wigbert zastanawiał się chwilę, po czym powiedział:
– Królowi.
– Ano przecież – Odparłem, a Gustaw gestem upomniał nas, że niedaleko jedzie oficer, więc natychmiast przestaliśmy.
 Coś na nas patrzy. Powiodłem wzrokiem po okolicy; zewsząd drzewa, krzewy oraz pagórki. I coś jeszcze. Daleko, między dwoma starymi dębami stało jakieś zwierzę. Wilk, czarny i dość spory. Nie próbował się ukryć, był doskonale widoczny. Trwał przez chwilę w posępnej pozie, po czym odszedł wolnym krokiem w gęstwinę. Stopił się z ciemnościami lasu i zniknął z pola widzenia.
 Już niemal przekroczyliśmy tę otwartą przestrzeń. Awangarda wspinała się na wzniesienie, dołożono sił, aby wtoczyć nań wozy. Główna kolumna konwoju znajdowała się właśnie na środku zielonej doliny.
– Feuer! – Rozległ się krzyk i z borów po lewej strony drogi posypał się ogień artyleryjski, którego cała moc skupiła się na centrum orszaku.
Znowu strach, znowu wpadliśmy w zasadzkę. Tym razem dołączyła jeszcze wściekłość; na wroga, na naszych dowódców, którzy nas w to wpakowali oraz rezygnacja, bo ponownie stajemy zaskoczeni do walki. Czy przyjdzie nam wszystkim zdechnąć tu jak psy?
 Morze poleceń; formować się, szykować broń, bagnety, pistolety, fuzje,  odprowadzić konie. Z nabitymi karabinami zwróciliśmy się w kierunku nieprzyjaciela. Zauważywszy to poruszenie, Austriacy posłali nam salwę z dział. Spostrzegłem, że oprócz zwykłych kul przy ich armatach stoją jeszcze kartacze, a więc podejście będzie znacznie utrudnione... Usłyszałem tłumiony głos kogoś z tyłu: „Vater unser, der du bist im Himmel, geheiliget werde dein Name...”, a chwilę później pocisk uderzył w miejsce, z którego dochodziła modlitwa.
– Zug! In Linie zu zwei Gliedern, angetreten! – Krzyknął Albert, a nasz odnowiony pluton ustawił się w dwóch szeregach po szesnaście osób. – Gotowi na śmierć?
Niektórzy, jak Adolf, odpowiedzieli „jawohl!”, inni, jak ja, przemilczeli słowo „nein”.
 Nim jednak mieliśmy ruszyć na przeciwnika, dane nam było jeszcze przemieścić się o dwadzieścia kroków w stronę czoła pochodu. Cały czas spadał na nas deszcz artyleryjski, kolejne wozy szły w drzazgi, kolejni ludzie padali zmiażdżeni kulami lub podziurawieni odłamkami. Zwierząt to także nie ominęło; niedaleko mnie leżał koń z ogromną wyrwą w brzuchu, a spod niego wystawała czyjaś, utopiona we krwi, ręka.
– Guntessgerr atakuje! – Wrzasnął ktoś.
Jedna z liczniejszych kompani z środka konwoju puściła się w kierunku pozycji wroga. Za nimi ruszył niewielki szwadron rajtarii i kilka poszkodowanych plutonów. Habsburskie wojska obficie obdarowali to natarcie: raz po raz pociski uderzały w ziemię i atakujących, wznosiły obłoki ziemi, pyłu i szkarłatu.
 Pruskie działa oddały ogień. Z kilku stron kolumny skąpo poleciały ciężkie, ołowiane kule. Powietrze znów zaczęło przesiąkać dymem.
 Płomień! Eksplozja! Wybuchł wóz z amunicją, który stał jakieś pięćdziesiąt kroków dalej. Padliśmy na glebę. Odłamki rozleciały się, zbierając krwawe żniwo. Niedaleko mnie spadło palące się koło i skwierczący kawałek skóry.

30 czerwca 1758 roku.
Dwie godziny po wpadnięciu w zasadzkę, okolice wsi Domašov nad Bystřicí

 Von Scherf ciągle powstrzymywał nasze natarcie – czekał na rozstawienie kanonierów i przegrupowanie sąsiedniego pododdziału oraz na osłabienie się natężenia ostrzału austriackiego. Skrywaliśmy się za wozami i ich resztkami. Wkoło leżało pełno płonących szczątków, metalowych okruchów i fragmentów ciał. Czerwień bogato pokrywała otoczenie.
 Piechota nieprzyjaciela, wspomagana przez artylerię, skutecznie opierała się napadom naszej. Mimo iż mięliśmy sporą przewagę liczebną, nie mogliśmy ich zmusić do defensywy. Armia przeciwnika rozstawiła się w lasach po lewej stronie drogi, więc nasza śmiało wykorzystywała bezpieczną przestrzeń po prawej, rozstawiając tam jednostki bombardierskie i obserwacyjne. W tamtym kierunku przesuwali się też dowódcy.
 Ariergarda konwoju przesunęła się do jego centrum i nieprzerwanie starała się wyprowadzać ataki na przeciwnika.
 Kolejny tuzin pocisków spadł na naszą pozycję. Moment później stacjonujący obok pluton Hammensteina rozpoczął ostrzał z własnych armat.
– Wreszcie – Rzekł do siebie Albert – Noah!
– Tak, Herr Offizier? – Odezwał się przywołany żołnierz.
– Biegnij do generała Puttkamera i zapytaj o siły i gotowość, szybko!
– Jawohl! – Odparł i pospieszył przed siebie.
Czyli zbliżała się chwila grozy. Zależnie od tego, jakie wieści przyniesie Noah, albo ruszymy do boju, albo nie. Albert wysłał później jeszcze jednego człowieka, na wypadek, gdyby tamten zginął. Czekaliśmy, osnuci strachem, kurzem i ogłuszeni bitewną wrzawą. Minuta po minucie, coraz bardziej nas to wszystko przytłaczało, a ich wciąż nie było. Ryk, tuż za nami grzmotnęło piekielnie, ogrom ziemi, zwłok i posoki wzniósł się w górę, aby po chwili opaść na nas. Nieduże morale zostawały wciąż mocniej wgniatane w zimną glebę.
 Przybyli. Obydwu wysłanych po informacje stanęło przy oficerze Albercie i meldowało:
– Generał Puttkamer wyraża gotowość do podjęcia działań za pół godziny! – Wyartykułował Noah. Po głosie dało się usłyszeć, że się zmęczył.
– Świetnie. Dobra robota – Pochwalił ich von Scherf – Uwaga wszyscy! – Zwrócił na siebie uwagę wojaków. – Za około pół godziny przystępujemy do natarcia, szykować się!
Oklepałem cały swój karabin i pistolet. Przeczyściłem prędko lufy, okazały się całkiem czyste. Umocowałem bagnet na fuzji, upewniłem się, że dobrze się trzyma. Poprawiłem buty, kolet i kieszeń z kulami.
– Gotowi jesteście? – Zagadnął do nas Adolf.
– No jasne – Odparł Wige i uśmiechnął się. Nie był to jednak jego szczery, radosny uśmiech...
– Ujdzie – Stwierdził Gute – A ty?
– Tak – Odpowiedział mu Adi – A jak z tobą? – Zwrócił się do mnie.
– Ujdzie – Powtórzyłem wypowiedź Gustawa – Do tego raczej nie można być gotowym
– Pewnie masz rację
– Boże, co za smród! – Oświadczył Albert, podchodząc do naszej czwórki.
– Herr Offizier – Adolf stanął na baczność
– Teraz to ty spocznij i przygotuj się do ataku – Odrzekł mu oficer i zbywalczo machnął ręką.
– Jestem gotowy – Zameldował Adi, przechodząc w stan spoczynku
– To dobrze. Jak się czujecie, co z tobą Moritz?
Morti siedział na popekanej i spopielonej skrzyni, wpatrując się w ziemię, a na słowa Albercika podniósł głowę, wyrwany z zamyślenia.
– Was? E-e nic, nic – Wypalił zdezorientowany
– Hmm, rozumiem. Przygotowany do natarcia? – Dopytał von Scherf
– E tak, tak. Wszystko mam przygotowane – Odparł i pokazał swoją fuzję z nałożonym nań bagnetem. Oficer krzywo się uśmiechnął, widać zdawał sobie sprawę z niskich morale swoich podwładnych.
 Zewsząd trzaski, łomoty, lamenty i eksplozje. Nie wiadomo już nawet, czy opłaca się jeszcze liczyć poległych, bo prostsze może się okazać policzenie żywych po bitwie.
 Kolejne minuty mijały pośród chaosu.
 – Zug, marsch! – Padł głośno rozkaz i równym, szybkim krokiem ruszyliśmy na wroga. Granica strachu została zerwana, dosłownie patrzyliśmy śmierci w oczy, a widzieliśmy w nich armaty, dym, ogień, uzbrojonych ludzi i wielkiego, czarnego wilka, stojącego gdzieś na skraju wzroku.
 Kule spadały z nieba jak grad w zimie. Broń Austriaków sterczała posępnie, w nas wycelowana. Oni czekali, aż podjedziemy dość blisko. Rozstrzelają nas, rozniosą na kawałki, tak drobne, że nawet robaki się nimi nie zadowolą. Gorący tokań – tym się staniemy.
 Zobaczyłem to – kulisty kres przecinający powietrze w moim kierunku. Coraz bliżej i bliżej, aż zgładził... nie mnie, lecz Moritza.
– Mooort! – Wrzasnąłem ja, Wigbert, Gustaw oraz Adolf. Nie mogliśmy jednak się zatrzymać, formacja pchała nas wciąż do przodu.
Zmiażdżone ciało przyjaciela zostało w tyle, razem ze zwłokami nieznanego mi, drugiego nieszczęśnika.
 Jakiś inny żołnierz zajął jego miejsce obok mnie, w drugim szeregu.
 Maszerowałem ze łzami w oczach. Moritz był jednym z tych, którzy nie byli mi obojętni. Pociągając nosem, przetarłem oczy i splunąłem na trawę. Utrzymać tempo, utrzymać tempo – powtarzałem sobie w myślach. Trudniej zrobić; czułem się fatalnie, oblał mnie zimny pot, nogi trzęsły się jak zboże na wietrze, a o jakiejkolwiek koncentracji mogłem zapomnieć. Przyjaźń... ile ją trzeba cenić, ten tylko naprawdę się dowie, kto ją stracił. Teraz piękność jej w całej ozdobie widzę i opisuję, bo tęsknię po niej. Została mi wyrwana, brutalnie, bez emocji. Zimny ołów zabrał mi przyjaciela. Morti... zawsze jakby w cieniu, nigdy nie zwracaliśmy na niego większej uwagi, ale był naszym przyjacielem. Zawsze pomocnym, zawsze wiernym.
 Kto by pomyślał, że przy stracie tak łatwo o wyszukane myśli... może prawdziwe...
 Szybciej i szybciej brnęliśmy na przeciwnika, bagnety obu stron strzygły złowieszczo w stronę wroga. Narastał gwar, wpierw gardłowy pomruk rozwijał się, aż stał się agresywnym rykiem. Przeszliśmy do biegu. Gdy od habsburskich linii dzieliła nas odległość siedemdziesięciu kroków, nieprzyjacielskie działa wystrzeliły i zalały nas falą kartaczy. Mimo ciężkich, długich treningów nie wszyscy zdążyli w porę paść na glebę i sporo osób zostało uśmierconych przez małe ołowiane demony. Truchła, z ziejącymi w nich dziurami, padały bezwładnie na pole. Chwilę później padła salwa z austriackich karabinów.
– Teraz! – Zawołał Albert po pierwszym ogniu oponenta.
Żywi z przodu przyklęknęli, zaś ci z tyłu, w tym ja, wstali. Naraz wypaliliśmy w wykonujących kontrmarsz adwersarzy, a oni po tym niemal jednocześnie popadali na udeptany grunt. Widok przepiękny i paskudny zarazem, ale niedługi – zaraz znowu przyparliśmy do ziemi, aby nie dać roznieść się kolejnemu ostrzałowi.
 Płomień. Już byliśmy spięci do przyjęcia pozycji, wtedy jednak von Scherf zakrzyknął:
– Leż!
I druga kanonada posypała się z nieprzyjacielskiej broni, od razu po poprzedniej.
– Teraz! – Ponownie się podnieśliśmy i oddaliśmy salwę, znowu posyłając wielu do grobu.
– Granaten! – Zagrzmiał Albert i oddany mu pod kontrolę oddział grenadierów rzucił na wroga okrągłe bomby, z odpalonymi krótkimi lontami.
Wywołano tym ogromny chaos. W ucieczce przed granatami, Austriacy porzucili pozycję i zapomnieli o ładzie, odbiegali jak ścigane zające.
 Jakiś tuzin, może nieco więcej, wybuchów. Skowyty rozrywanych odłamkami przeszyły powietrze, a moment później wbiegliśmy na stanowiska przeciwnika. Przed nami wyrosła nagle nowa linia wysłanych jako wsparcie żołnierzy. Nie starczyło czasu na taktyki: odruchowy wystrzał od jednego i od drugiego szeregu i szarża. Wpadliśmy na siebie, dwa stronnictwa. Bagnety poszły w ruch. Udało mi się skutecznie wbić ostrze w pierś napastnika, głęboko, unikając przy tym ran własnych. Wyrwałem z mężczyzny krótką klingę, wleciał kłąb krwi i kopnąłem nieboszczyka w kierunku nieprzyjaciół. Ciało nadziało się na szpice trzech bękartów, pociągając tym samym ich karabiny do ziemi. Błyskawicznie to wykorzystaliśmy: Adolf wykuł jednemu z wrogów oko, ja, korzystając z powstałej przestrzeni, wyjąłem pistolet i zastrzeliłem drugiego, a trzeciego zadźgała para innych pruskich fizylierów.
– Dobra robota! – Pochwalił mnie Adi. No, miał rację, bardzo dobra.
Kolejne chmary Austriaków uderzały na nas. Zrobiło się wyjątkowo niebezpiecznie. Jeden z tych psów ciął mnie w ramię, pozostawiając na nim płytką, acz piekącą ranę. Wigbert w niecałą sekundę rozpłatał mu gardło. Gut działał za trzech: przebijał, ciął i masakrował każdego, kto mu się nawinął, jego bagnet nieustannie świszczał w powietrzu, a kolba fuzji rąbała we łby, krusząc w nich czaszki. Gustaw – mistrz walki w zwarciu, nikt nie śmiałby temu zaprzeczyć.
 Kolejny! Odbiłem jego karabin swoim i wpakowałem mu ostrze w brzuch. Wrzask zabijanego ogłuszył mnie. Brutalny zew bitewny udzielał się, częściowo tłumił strach.
 Spostrzegłem pewien fakt: mamy przewagę! Około trzech naszych przypada na jednego nieprzyjaciela. Czynimy postępy, ale wciąż nie rozbiliśmy organizacji wojsk habsburskich. Trzymają się, nie ustępują. Może mi się zdawać, jednakże... mają chyba mniejsze straty. Każdy, choćby najmniejszy pozytyw, gonią negatywy.
– Przegrupować się! Za mną! – Rozkazał Albert, starając się przebić przez zgiełk boju.
W bezładzie, ale efektywnie, przenieśliśmy się nieco w tył i uformowaliśmy szereg. Dziesięciu ludzi... Tylu nas w nim stało. Momentalnie sprawdziłem: Adolf? Jest, stoi z przodu. Wige przy mnie, a gdzie Gustaw? Gut, czyżby poległ, nie, tylko nie to... Ale nie, trzymał się na krańcu, cały obleczony w czerwień. Ulga mnie dosięgnęła. Oficer von Scherf popatrzył po nas.
– Uwaga żołnierze! Dołączamy do... Słodki Chryste w niebiosach... – Wyrzekł, spoglądając daleko.
Odwróciliśmy głowy i wpatrzyliśmy się w dal. Austriacy, setki, kilka tysięcy Austriaków atakowała od drogiej strony drogi. To były te same oddziały, z którymi walczyliśmy pod Gustramovicami. Zgroza przepalała nam serca.
 Albert sterczał sztywno jak głaz.
– Oficerze? Panie oficerze! – Zawołał na niego Adolf. Von Scherf spuścił wzrok na buty. Po paru sekundach znów się do nas zwrócił:
– Dołączamy do kompanii generała Puttkamera, musimy się stąd wyrwać – obleciał swoich podwładnych pewnym spojrzeniem – Za mną.
Powiedział i ruszył. Przebył krok, drugi. Wtedy z nieba spadł pocisk, uderzył w glebę i rozpadł się na kawałki. Gorące odłamki poleciały na Alberta, który zatoczył się i padł bez ruchu. Jeden ze szrapneli rozciął też jakiemuś, obcemu mi, mężczyźnie głowę. Nie istniała potrzeba, żeby sprawdzić, czy żyje; mózg wylewał mu się na glebę.
– Oficerze! – Krzyknął Adolf.
– Albert! – Zawtórowałem mu ja z Wigbertem i Gustawem.
Obróciliśmy Albercika twarzą do góry. Martwy... odpryski powbijały mu się w cały tors, pocięły ręce i nogi, rozsiekły gardło. Ze wszystkich wyrw ciekła krew, ulewając powoli czerwoną kałużę.
– Co teraz?! – Rzucił Wige
– Musimy coś zrobić – Dodał Gute, wymieniliśmy jeszcze kilka podobnych komentarzy, aż Adi gestem ręki nakazał ciszę. Myślał, przytknął dłoń do potylicy.
– Musimy.. – Zaczął nieśmiale, postawiony w roli dowódcy. – Musimy się przebić do flanki, do oddziału von Nopassarana – jego słowa, nieco przytłumiane przez wszechobecny hałas, dotarły do nas, ale jeszcze przez kilka sekund wpatrywaliśmy się w niego.
– No to szybko, ruszajmy – Wypaliłem, aby znieść jakiekolwiek wątpliwości.
 Nie pokonaliśmy nawet pięćdziesięciu kroków – naszą drogę sukcesywnie blokowały wojska habsburskie, cały czas zabijające kolejnych żołnierzy pruskich.
 Zatrzymaliśmy się, lecz artyleria zadbała, żebyśmy pamiętali, że stanie w miejscu nic nie da.
– Scheiße, Scheiße, Scheiße! – Wycedził Adolf, zaciskając pięści.
– Scheiße! – Zawtórował mu Gustaw z wyraźną dawką gniewu w głosie.
– Teraz się nie przedrzemy, argh! – Warknął nasz tymczasowy przywódca. Z nienawiścią patrzył na czyniących postępy wrogów, a po chwili obrócił się w naszą stronę, tak nagle, że zaskoczony stanąłem jak na baczność. – Dobra, zmiana planów. Nie przebijamy się, tylko wracamy do głównych sił konwoju, wciąż mamy przewagę liczebną, więc możemy wygrać.
Wygrać to chyba zbyt pewny zwrot, mi wystarczyłoby „przeżyć”, albo „ocaleć”.
– Prowadź! – Ozwał się Wigbert i poczęliśmy kierować się do zejścia ze wzniesienia.
 Kroczyliśmy między ciałami, po rozrytej i zakrwawionej glebie. Nie chciałem tego widzieć. Ci wszyscy ludzie mieli rodziny, każdy z tych martwych był czyimś synem, niejeden posiadał swojego syna, żonę. Każdy z nich odszedł. Może któryś rzekł do swojej małżonki i dzieci: „Kiedy wrócę, wszystko będzie w porządku, kocham was”. Ale już nie wróci, żaden z nich nigdy nie przekroczy ponownie drzwi swego domu, nie zobaczy twarzy bliskich, żaden się już nigdy nie obudzi. A krewni przyodzieją czarne stroje, albo też na zawsze pozostaną w niepewności, co się stało z ich bliskim, czy umarł, czy uciekł i nie zdołał powrócić. Bez grobu, bez pamięci, wszyscy polegli w tej bitwie zostaną zapomniani, z wyjątkiem znacznych oficerów, oczywiście.
 Śmierć... Śmierć trwa ciągle tuż obok, ale jedynie czasami daje o sobie znać. W naszej sytuacji to twierdzenie mogło się odwrócić...
 Dotarliśmy na skraj, rozciągało się przed nami łagodne zejście, porośnięte zieloną trawą, którą „zdobiły” blade zwłoki poległych. W oddali, po prawej stronie traktu toczył się zacięty bój. Rozejrzałem się: zewsząt ogień i dym, powietrze całkowicie zaszło ciemnym całunem. A o wiele bliżej, bo zaledwie u podstawy wzgórza, stał spory oddział, ustawiony w czterech szeregach. Zaczęliśmy schodzić. Szło nas pięciu; poza moją grupką jeszcze jakiś facet. Myślałem, czy go nie zapytać, kim jest, ale zrezygnowałem z tego. Co to miało za znaczenie. Zbliżaliśmy się do formacji. Wtedy jej dowodzący zakrzyknął:
– Zawróćcie! Ani kroku bliżej, bo rozstrzelamy za dezercję! – Wymówił to bardzo pewnie, nie omieszkał nie spełnić tej groźby.
– Chcemy tylko dołączyć do głównych sił! – Odparł Adolf. Oficer zgrupowania uniósł wysoko ramię i jego strzelcy wymierzyli w nas.
– Wracać tam! Ale już! – Adi załamał ręce. Podjęliśmy nawracać się we wskazanym kierunku. Wtem ten obcy mężczyzna, który nam towarzyszył, rzucił się pędem w stronę konwoju.
– Feuer! – Zabrzmiał rozkaz, a po nim zagrzmiały strzały. Straceniec padł, dołączył do legionu umarłych.
 Okazało się, że, wbrew pozorom, obraliśmy dobrą trasę: idąc łagodnym zejściem, obeszliśmy austriacki klin, który coraz mocniej parł do przodu. Po paru minutach znowu weszliśmy między swoich, do jakiejś poturbowanej jednostki. Łup! Ciężka kula wbiła w ziemię jedego strzelca. Zdawało się, że nikogo to nie ruszyło, wszyscy dalej czynili swoje, nie interesując się czyimś zgonem.
 Wodziliśmy wzrokiem za jakimś oficerem, ale nigdzie takowego nie dostrzegliśmy. Ci tutaj nie mieli żadnego planu, żadnej taktyki. Zostali sami i prowadzili ze swojej pozycji samowolny ogień, każdy ładował w swoim tempie, każdy osobiście wybierał cel. Zero zgrania. Cóż nam pozostało – dołączyliśmy i sami poczęliśmy strzelać.
 Zasadziłem się za pękniętą beczką, wbitą w ziemny kopczyk. Wszędzie leżały jakieś odłupki, szczątki. Naładowałem fuzję, przez szczeliny w antale wypatrzyłem mój cel: bladego faceta, który skrywał się za większym kamieniem. Stanowił dla mnie odsłonięty obiekt.
 Wziąłem głęboki oddech, zerknąłem jeszcze raz. Wreszcie wychyliłem się i wypaliłem, a mój „wybranek” legł bez życia. Szybko schowałem się za moją zasłonę, to było proste. Coś mnie uwierało przy udzie – odłamek. Ostry kawałek metalu wwiercił mi się w spodnie. Chwyciłem za niego i próbowałem wyciągnąć, ale tylko bardziej sobie podarłem ubranie. A trudno, nie zranił mnie i nie przeszkadza tak bardzo.
 Proch, kula, karabin ponownie nabity i gotowy do strzału. Znów wyjrzałem przez szparę, ale tym razem nikt się nie obnażał dla śmierci. Jakiś ruch za drzewem, ktoś tam się poruszył. Wychynąłem zza beczki i wtedy dwa pociski przemknęły tuż obok mnie. W panice oddałem strzał gdzieś w las i padłem za swoim okopem. Cholera, zbyt blisko.
 Kilkanaście kroków dalej jeden z naszych się odsłonił – ołowiany patron wbił mu się w pierś. Mężczyzna wrzasnął i wyrwał z siebie jeszcze gorącą kulę. Krew wyleciała gęstą strugą, a trafiony człowiek, zawodząc straszliwie, upadł na plecy, rozlewając wokół czerwoną ciecz. Ręka, którą przytknął do rany, nic nie dała – szkarłatny strumień płynął obficie. Obok tego wszystkiego, skryty za rozwalonym wozem, stał jakiś młodzieniec. Patrzył przerażonymi oczami na posępne przedstawienie. Po chwili uniósł swój pistolet i przytknął sobie do skroni.
– Nein! – Zawołałem, ale on nacisnął spust i odszedł w poczet zmarłych.
Szaleństwo, zagłada. Naprawdę miałem ochotę uciekać.
 Znów ładowanie. Szybki ruch – trafiłem Austriaka w ramię, a ten skoczył z jękiem do jakiegoś rowu.
 Miałem już powtórzyć procedurę, ale wtedy przestrzeń nade mną przeszyły kartacze, a cięższe pociski zaczęły młócić ziemię. Intensywność ostrzału była ogromna, nasze pozycje z chwili na chwilę niszczały. Zerknąłem przez szczelinę: nieprzyjaciel zbliżał się, całe linie uzbrojonych wrogów, a działa pruły z siebie bez przerwy, torując drogę piechocie, zaś jeszcze z tyłu manewrowała ich kawaleria.
– Faro! Faro! – Przekrzyczał się do mnie Adolf. – Musimy uciekać!
– Jak?! – Zapytałem, drąc gardło
– Na mój sygnał biegniemy, za mną, ze wzgórza! – Ledwo go słyszałem przez wszechobecną kakofonię, ale pokiwałem mu głowę, że rozumiem.
 Czyli tak to ma się skończyć... Przegrywamy, zmuszeni zostalismy do salwowania się ucieczką. Możemy jeszcze zginąć, w lepszym wypadku dostać się do niewoli, a tam, cóż za szczęście, też możemy zginąć. Z kolei jeśli uda nam się umknąć, to zostaniemy sami na terytorium przeciwnika i w takiej sytuacji też możemy zginąć. Na śmierć tyle sposobów, a na życie... tylko jeden – biec.
– Teraz! – Zagrzmiał Adi.
 Wszyscy naraz rzuciliśmy się w kierunku zejścia. Nigdy jeszcze nie poruszaliśmy się tak prędko, dosłownie cięliśmy powietrze. Wszędzie latały kule, jedna uderzyła Adolfa w rękę, inna przejechała mi po barku. Piekło wokół nas. Żyły zamarzały mi, kiedy słyszałem ten okropny świst przy uszach. Jakieś wrzaski, lamenty, ołów fruwa jak ptaki, ptaki, które pragną wydziobać ci wszystkie wnętrzności i dziobem wywiercić palącą dziurę w cielę oraz rozrzucić pozostałe szczątki po martwym polu.
 Tak! Domknęliśmy do zbocza! Mało nie gubiąc nóg, rwaliśmy w stronę lasu, leżącego na krańcu prawego boku drogi. Teraz widziałem. Rozciągnięty konwój był roznoszony na kawałki. Linie piechoty habsburskiej zakleszczały się na nim, a oddziały jazdy rozbijały większe ogniska oporu. Część wozów pierzchała z obszaru bitwy. Niedaleko mnie galopował w panice pewien koń. Jego przednia lewa noga wołała o pomstę do nieba; cała poharatana i okrwawiona. Nagle pękła, złamała się i biedny wierzchowiec przeturlał się po glebie. Wreszcie zaległ, rżał żałośnie. Z kończyny sączyła mu się posoka.
– Szybciej! – Ponaglaliśmy się, jeden przez drugiego.

 Wreszcie dobiegliśmy do skraju boru. Tylko nasza czwórka. Przecwałowaliśmy pod dwoma starymi dębami, noszącymi ślady pazurów. Głębiej i głębiej w gęstwinę. Bez sekundy odpoczynku brnęliśmy w głąb, przeskakiwaliśmy korzenie, kamienie. Drzewa rozmywały się nam przed oczami. Trzaskały deptane gałęzie, dyszeliśmy, płuca piekły niemiłosiernie, nogi miały dość, ale postój nie wchodził w grę.
 Strumyk! Zagnaliśmy do niego, aby zgubić ewentualny pościg. Mknęliśmy nim przez kilkanaście minut, przesadziliśmy się przez wielką, starą kłodę, która zagradzała wodną ścieżkę. Później wdrapaliśmy się przez głaz na powrót na glebę. Liściaste korony nie przepuszczały słońca, więc wszędzie panował mrok.
– Kiedy... się... za-trzymamy? – Wydyszał Gustaw.
– Jeszcze trochę! – Odparł Adolf.
Wszyscy padaliśmy ze zmęczenia, tylko Wige sprawiał wrażenie względnie nieumęczonego do granic wytrzymałości, ale on akurat potrafił długo robić za trzech, aby potem, nie dając ostrzeżenia, legnąć bez sił.
 Ile tak podążaliśmy, nie mam pojęcia. Czas się dłużył, a nas otaczał nieprzenikniony las.
 Wreszcie dotarliśmy na malutką polankę, rozciągającą się na ledwo tuzin kroków w każdą stronę.
– Starczy! – Rzekł Adi.
Momentalnie osunęliśmy się na ziemię. Łapaliśmy łapczywie powietrze, wypijaliśmy wodę wielkimi haustami. Dopiero po około pół godzinie gotowi byliśmy podjąć jakąś rozmowę.
 Niebo już ciemniało, jaśniejsze gwiazdy wstępowały na nie.
– To... co teraz robimy? – Zaczął Wigbert. Adolf podrapał się po głowie, złapał za brodę. Chwilę później rzekł:
– Rozbijemy tu obóz, przenocujemy. Jutro pomyślimy, co czynić dalej. – Objaśnił wyraźnie. Nie ma co, nadawał się na przywódcę, dzięki niemu uciekliśmy i wciąż trzymaliśmy się razem.
– Możemy rozpalić ogień? – Zgłosił wątpliwość Gute.
– Sądzę, że tak. Jesteśmy głęboko w lesie, a w nocy nikt nie zobaczy dymu.
 W krótkim czasie rozdysponowano zadania: ja z Wigbertem zbieraliśmy drewno na opał, Gustaw szykował miejsce do spania, a Adolf przeczesywał okolicę.
 Nastąpiła noc, płomienie tańczyły raźnie na ognisku. Gute przygotował prowizoryczne posłania z koców i płaszczy, a wokół polany powbijał naostrzone kije w charakterze ogrodzenia. Jedliśmy kolację, złożoną z suszonego mięsa, podpieczonego chleba, jabłek i resztki pozostałej wody. Gawędziliśmy trochę, wyrażaliśmy swoją szczerą chęć powrotu do domów.
 Dopadł mnie wreszcie sen, zdrzemnąłem się. Kiedy się obudziłem, wszyscy, poza Adolfem, już spali. Rozmaite gwiazdy ozdabiały nieboskłon.
– Nie spisz? – Zapytał mnie.
– Już nie, muszę iść w krzaki – Powiedziałem cicho, żeby nie obudzić reszty.
– Rozumiem. Hej, przynieś przy okazji trochę drewna. – Rzucił jeszcze.
– Jasne.
 Gdy z Wigem szukaliśmy drew, znaleźliśmy bardzo obfity w suche gałęzie zagajniczek, tam też się udałem. Spełniłem swą potrzebę i wziąłem się za zbieranie. Jak myślałem: doskonały materiał palny leżał wszędzie i w mgnieniu oka miałem ręce pełne patyków i gałęzi. Chciałem wracać, ale wtem moją uwagę przykuła poświata, dochodząca spomiędzy martwych krzewów. Położyłem stosik drewien na ziemi i poszedłem zobaczyć, co to. Kiedy się zbliżyłem, ujrzałem sporą, mogącą zmieścić dwie osoby, dziurę, ziejącą pod spróchniałym drzewem. Nie dawała jednak żadnego światła. Czyżby mi się coś przywidziało? Gapiłem się w tę czerń i wpadł mi do głowy pewien zamysł. Nachyliłem się do wyrwy i rzekłem:
– Echo
Natychmiast dostałem odpowiedź w postaci pogłosu, który brzmiał i brzmiał, aż w końcu całkiem ucichł. Czyli jest głęboko.
– Echo
Powiedziałem jeszcze raz. Nagle usłyszałem coś, jakieś trzaśnięcie. Spojrzałem się za siebie – w gąszczu coś stało, dużego, dwa czerwone punkty łypały na mnie. Wtem jakby się oślizgnąłem, wydobyłem z siebie krótki krzyk. Wpadłem do jamy.


Czas nieokreślony, podziemie.
 Spadałem nogami w dół. Raz po raz uderzałem o zbocza otchłani. Naraz spadek złagodził swój kąt i przeturlałem się po twardej ziemi. Leżałem przez chwilę w dziwacznej pozycji. Wreszcie zebrałem się w sobie i wstałem. Czym prędzej podlazłem do miejsca, z którego wypadłem. Obmacywałem suchą ścianę, ale nie było na niej żadnej dziury, ani nawet tej nieostrej pochyłości. Co to ma znaczyć? Odwróciłem się, z drugiego kierunku, zza zakrętu, dochodził jakiś poblask. Powolnym krokiem ruszyłem tam, a gdy minąłem zakos ujrzałem korytarz; długi na dwadzieścia-parę kroków, wysoki na cztery,  zrobiony z ciemnego kamienia, pokrytego czerwonymi ornamentami, które tworzyły niekończące się, zawiłe labirynty, zajmowały one także sufit, zaś podłoga wydawała się mozaiką z czarnych i szkarłatnych płyt. W lukach po obu stronach paliły się świeczki, dając ciepłą poświatę. Na końcu przejścia tkwił otwarty portal bez drzwi, kiedy go przekroczyłem, znalazłem się w półkolistej sali. Między jej sklepieniem a posadzką dało się zmieścić ze cztery konie, stojące na sobie. Naprzeciwko mnie widniało pięć wejść, delikatnie wychodzących na siebie, zbudowanych tak jak to, pod którym stałem. Sterczałem w tym holu. Wszędzie panowała cisza, zakłócana tylko przez skwierczące płomienie świec i mój oddech. Zaniepokoiłem się tym wszystkim. Gdzie ja jestem? Umarłem?... Raczej nie.
 Nadstawiałem uszu, ale żaden nowy dźwięk się nie pojawiał. Postanowiłem wejść w jeden z tych korytarzy. Po chwili zastanowienia wybrałem skrajnie prawy. Ostrożnym chodem zbliżałem do niego. Zerknąłem za siebie i skamieniałem – portalu, przez który wszedłem, nie było, pozostała jeno gładka ściana. Podbiegłem tam, dotykałem miejsca, gdzie powinien się znajdować, ale bezcelowe okazały się moje starania. Wziąłem głęboki oddech i zawróciłem, znowu kierując się do upatrzonego tunelu.
 Przekroczyłem próg, przez moment szedłem prosto, potem przebyłem zakręt i zatrzymałem się na niewielkim rozwidleniu. Po lewej otwór zasłonięty materiałem z namalowanym czerwonym „okiem”, po prawej biegł krótki korytarzyk. Na jego końcu mieściła się duża krata. Dochodził stamtąd przeciąg. Przystąpiłem tam, złapałem za metalowe pręty i krzyknąłem w mrok, który się za nimi rozpościerał:
– Hej! Jest tam kto?!
Nie otrzymałem odpowiedzi. Powtórzyłem to jeszcze trzy razy – bez skutku.
 Zrezygnowany przelazłem pod tkaniną. Dotychczasowy porządek przepadł. Jama, do której się wkradłem, była oświetlana przez ognistą kulę, wiszącą pod nierównym sklepieniem. Blask płomienia ukazywał surowe, ziemne ściany i podłoże, na którym leżał stos kości zwierząt i ludzi. Glebę pokrywała krew. Teraz autentycznie się bałem. Pod krawędzią groty znajdowało się skalne podwyższenie, podzielone na dwie części przez spękany głaz. W powietrzu nosiła się woń śmierci.
 Niespodziewanie flautę przerwało stłumione warknięcie, zamarłem. Odgłos doszedł zza kotary zasłaniającej wejście. Nasłuchiwałem i szybko dopadł mnie dźwięk kroków, ciężkich tupnięć, bynajmniej nie ludzkich.
 Przerażony wbiegłem na uniesienie, położyłem się i przycisnąłem do kamienia rozgraniczającego, przy okazji zauważając, że widnieje w nim otwór wielkości głowy. Przylegając do podłoża, wyglądałem zza skalnego grzbietu.
 Rozległo się brzmienie rozwieranych krat i masywnego stąpnięcia o posadzkę. Przez zasłonę prześwitywał niewyraźny kształt, przypominał niedźwiedzia, ale szybko przekonałem się, że to coś innego: potężny pies, czy też wilk, wysoki jak kuc, o gęstej, czarnej sierści, która pokrywała całe ciało, z mocarnymi łapami i jarzącymi się czerwonym blaskiem oczami. W pysku trzymał za klatkę piersiową martwego żołnierza austriackiego. Ułożył jego zwłoki obok kopca szczątków, wtedy też zobaczyłem jego kły. Nieziemskie zębiska, które mogłyby przebić najwyższej klasy kirys. Stwór raz po raz skubał przyniesione truchło, nie zachowując ani trochę staranności spożycia.
 Nieoczekiwanie kreatura zaprzestała jeść i poczęła podejrzliwie węszyć, posępnie przy tym pomrukując. Cholera, zaraz zginę! Rozpaczliwie myślałem, co zrobić. Pysk potwora coraz bardziej zwracał się w moim kierunku. Macałem dłonią za sobą, przecież widziałem tu wcześniej całe sterty kamyków. Serce wyrywało się ze mnie, diabelski pies stawiał już pierwsze kroki w kierunku mojej kryjówki. Smoliste pazury, zbroczone krwią, jak drogowskazy prowadziły na mnie. Jest! Pochwyciłem dłonią kanciasty kamień i bez namysły przerzuciłem go na drugą stronę podwyższenia, za głaz rozgraniczający.
 Stukot zatrzymał istotę, która zjeżyła swe futro i skuliła łeb. Następnie, w mgnieniu oka, wilkostwór skoczył ku źródłowi hałasu. Moment ciszy. Wtem straszna paszcza ukazała się w otworze skały, płomieniste ślepia wpiły się we mnie.
 Wyskoczyłem jak rażony piorunem. Ile życia mi pozostało, tak biegłem. Przestrzeliłem pod kotarą, zerknąłem na boczne odejście, ale kraty znów były zamknięte, więc salwowałem dalej. Słyszałem ciężkie stąpnięcia goniącego mnie diabelstwa. Wpadłem do holu z korytarzami i nie zastanawiając się zbytnio, wbiegłem w drugi od lewej.
 Tunel zbudowano wedle poprzedniego stylu; ciemne ściany pokryte czerwienią, z pochodniami w wyłomach.
 Masywne tupanie znów się zbliżało. Wemknąłem w boczną ścieżkę, nieco mniejszą od głównego przejścia. Moment później wleciałem do sali, której dwa brzegi rozdzielało jeziorko pełne jakiejś mrocznej substancji, która wrzała, ogrzewając tym pomieszczenie. Na cienistej tafli dryfowały obsydianowe tafle. Objąłem to wzrokiem. Warkot, który doszedł zza wejścia pośpieszył mnie. Zacząłem przeskakiwać po małych wysepkach, ponad gorejącym płynem. Niebezpieczne, ale nie trudne. Parę sekund potem znajdowałem się na drugim „lądzie”. Spojrzałem na przeciwną stronę, stał tam potwór. Wykrzywił pysk w grymasie gniewu i począł również przebywać się po czarnych płytach.
 Kontynuowałem ucieczkę, pędziłem najszybciej jak mogłem. Odgłos kroków na nowo się wzmógł, monstrum było coraz bliżej. Zauważyłem kolejne przejście i wegnałem w nie.
 Dostałem się do kolejnej groty, z której nie odchodziłem żadne inne wyjście. Poza izdebką, na którą prowadziły skalne schody, nic się tu nie mieściło, same lite ściany. Pozostałem bez wyjścia, słysząc nadbiegającą kreaturę, wkłusowałem po stopniach. Zatrzasnąłem prędko wzmacniane metalowymi częściami drewniane drzwi z kratą na wysokości głowy. Zasunąłem podwójną zasuwę. Wtedy do bramy przypadł stwór, a mnie odrzuciło na podłogę. Bestia drapała, skowytała, wydawało się, jakby miała się zaraz przedrzeć przez tę jedyną barierę i zabić mnie.
 Skuliłem się, ukryłem twarz w dłoniach, w myślach powtarzałem „nie, nie, nie, o Boże, nie chcę umierać!”. Kreatura uderzała we wrota, które trzeszczały przeraźliwie, trzęsąc się na, wystawionych na ciężką próbę, zawiasach.
 Wycie, to wycie, ten jazgot, piekielne warkoty wydobywające się z paszczy pełnej ostrych kłów. Jarzące się oczy, pełne chęci mordu, przewiercały mnie.
 Nagle... spokój. Potwór zaprzestał natarcia i zeskoczył na posadzkę. Oddychałem głęboko. Żyję, cud. Łapałem powietrze jeszcze przez chwilę i wreszcie wstałem. Ostrożnie podszedłem do luftu w ścianie, który ciągnął się przez całą długość mego schronienia.
 Diabelny pies krążył na dole i ciągle powarkiwał ze zniecierpliwieniem. Na prawo, na lewo. Bez przerwy robił takie przejścia, pilnując jednocześnie wejścia do komnaty i łypiąc na mnie szkarłatnym wzrokiem. Raptem stanął, rozstawił szeroko kończyny i zaczął „szczekać” w kierunku izdebki. Nienaturalne jego ujadanie, przepełnione agresją, smutkiem, o niskim, piekielnym tonie, rozbrzmiewało po podziemiach. Musiałem przysłonić sobie uszy, ale to nic nie dało. Moja głowa bolała jak uderzana gorącym młotem, ogłuszające skowyty doprowadzały do szaleństwa.


« Ostatnia zmiana: 15 Stycznia 2015, 23:34:15 wysłane przez J'Bergo » IP: Zapisane
Klikanie w J'Bergo na SB nic nie da  ;>
Hellscream
Orczilla

*

Punkty uznania(?): 4
Offline Offline

Wiadomości: 1 125


One, Two, Hellscream's coming for you...

Zobacz profil
« Odpowiedz #1 : 15 Stycznia 2015, 23:33:20 »



IP: Zapisane
J'Bergo

**

Punkty uznania(?): 0
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 196


Без счастья жизнь это мука

Zobacz profil
« Odpowiedz #2 : 15 Stycznia 2015, 23:36:04 »
Niespodzianie po kazamatach rozszedł się wyraźny, kobiecy głos, o nieludzkim brzmieniu:
– Gwas!
Słowo dźwięczało echem, aż wreszcie ucichło. Diabelny Pies wybiegł z sali, rzucając mi jeszcze obelżywe spojrzenie. I zniknął.
 Cisza... Niespokojna, pełna napięcia cisza. Co to wszystko ma znaczyć? Dlaczego jestem w jakimś lochu, czy to przejście do piekła? A cholera mogłem powiedzieć Adolfowi, żeby sam sobie niósł to drewno, a cholera mogłem zostawić w spokoju tę łunę. Przyczyna... Niechby istniała choćby jedna przyczyna, dla której tu wpadłem. Jakikolwiek sensowny powód. A może śpię? Ugryzłem się w palec. Nie, nie śpię – niestety. Ale żyję, to też coś oraz nie mogę pozwolić, aby to coś znowu mnie zaskoczyło.
 Pozbierałem się. Przy ścianie stał spory regał pełen niezasłoniętych przegródek. Zbliżyłem się do niego i począłem przeszukiwać pułki. Leżały na nich przedziwne rzeczy; matowe kamienie, puste fiolki, pakunki ze śmierdzącymi ziołami oraz narzędzia z ciemnego metalu, jakieś haki, szczypce, noże o dwóch ostrzach, muszle i igły długości przedramienia. W dalszych działach znajdowały się spreparowane szczury i koty oraz zakurzona książka. Podniosłem ją i otworzyłem na pierwszej stronie. Moim oczom ukazały się szkarłatne napisy wykonane w piśmie hebrajskim. O ile potrafiłem je rozpoznać, to przeczytać już nie. Odłożyłem pismo na jego miejsce i zajrzałem do ostatniej niesprawdzonej przegródki, ale była tam tylko czaszka, osnuta pajęczynami.
 Zdecydowałem się wziąć dwuostrzowy nóż. Taboret, który stał w kącie nadbudówki, podstawiłem pod luft oraz poprawiłem zasuwę w drzwiach. Tak, obrona moja skromna, ale jest.
 Siedziałem i siedziałem, mijały kwadranse i nic się nie pojawiało – ani ruchu, ani dźwięku. Kontynuując moje rozważania, dlaczego tu jestem, wpędzałem się w coraz gorszy stan, więc przestałem i tylko stróżowałem. Przypomniała mi się ta ciemna muszla z metalu. Wstałem z siedziska i podszedłem do regału. Wyjąłem zeń nietypowe narzędzie; lekkie, ostre, pokryte półkolistymi nacięciami. Naszła mnie myśl, że przecież powinienem trwać na warcie, włożyłem więc osobliwą rzecz do kieszeni spodni i wróciłem na stołek.
 Czas się dłużył, ulatywał nieustannie, acz powoli. Obracałem moją małą bronią w dłoni, zastanawiając się, co zrobić w zaistniałej sytuacji. Nie mogłem stąd wyjść – kto wie, czy ta bestia nie kryła się gdzieś niedaleko i czeka tylko na to, żebym opuścił schronienie. Ale zostać też nie mogłem – brak mi żywności i wody, jeśli ich nie zdobędę, to zemrę tutaj, a to mi niezbyt odpowiada.
 Uważnie przejrzałem jeszcze raz izdebkę, ale poza spreparowanymi szczurami nie było tu nic do jedzenia. Nie, do pożerania takiego ścierwa się nie posunę. „Jeszcze” zaświtało mi w głowie...
 Tragedii prawie nie ma,  głód wciąż mnie nie dopadł, pragnienie też. Tylko szalona ucieczka sterała mnie do granic wytrzymałości, ale siły już się regenerowały. Siedząc na straży, spostrzegłem, że pod sklepieniem unosi się taka sama ognista kula jak ta, która oświetlała legowisko potwora. Uważnie ją obserwowałem, czy czasem nie ma gdzieś jakiegoś sznurka, podstawki albo czegokolwiek w tym sensie, ale nie, wbrew naturze tkwiła w powietrzu. Bez żadnej podpałki, tak po prostu.
 Czy to już godzina, dwie, może nawet trzy albo więcej – nie wiem, całkowicie straciłem rachubę. Zero słońca, tylko blask fruwającego płomienia. Znużenie dawało mi się w znaki.
 A co się dzieje z innymi? Zostali na powierzchni, mógł ich zagryźć ten wilk, mogli już odejść. Moja sytuacja malowała się w bardzo mrocznych barwach. Pojawiła się też nowa myśl, nowa opcja – jeśli się zabiję, to uniknę cierpień, uwięzienia. Szybki i bezbolesny zgon wydawał się w mej perspektywie dość obiecujący. Nie, nie uczynię tego, przynajmniej jeszcze nie. Nadzieja przygasa z każdą chwilą, ale nadal się tli.
 Wciąż niegłodny, ale ciało już domagało się wody. Mieliłem językiem w ustach, wytwarzając ślinę. Trochę zaschło mi w gardle. Co jakiś czas wstawałem, aby rozprostować kości, a potem znowu siadałem i czekałem. Czekałem na co? Na to, aż ktoś, coś się pojawi, cokolwiek. Padam...
 Dosyć tego! Wychodzę!
 Otworzyłem drzwi z hukiem i wylazłem na schody. Potrzebowałem chleba, potrzebowałem się czegoś napić. Nie oszukam śmierci, więc niech się dzieje, co ma się dziać. Gdy stałem na ostatnich stopniach coś do mnie dotarło, mianowicie – co ja wyprawiam? Porzuciłem kryjówkę i bez żadnej ostrożności wyszedłem na zewnątrz. Doszedł mnie pomruk... Spojrzałem w cień groty, a tam żarzyły się dwa czerwone światła. Gdy oczy przyzwyczaiły się do ciemności, ujrzałem sylwetkę diabelnego psa. Krzyknąłem i rzuciłem się ku górze, w stronę wejścia do nadbudówki, ale już za późno. Bestia wypadła z mroku i w potężnym skoku złapała mnie. Zostałem rzucony na twardą posadzkę, paszcza potwora zamykała się na mojej twarzy...
– Ah!
 Obudziłem się z głośnym jękiem. Żyję, jestem w środku. Natychmiast sprawdziłem zasuwę – zamknięta. Ogromna ulga, odetchnąłem odprężony.
 Usnąłem na taborecie i teraz dopiero nie miałem pojęcia, ile czasu mogło minąć. Nadszedł też pierwszy głód, a pragnienie rozwijało się nieprzyjemnie, ale po tym koszmarze nie zamierzałem się wypuszczać poza bezpieczną przystań.
 Godziny – kilka, kilkanaście, jeślim wytrwały to nawet cały dzień, nie orientowałem się zupełnie. Oczy piekły, w brzuchu burczało, a w gardle zaległa mi pustynia. W międzyczasie przejrzałem kolejny raz tę księgę – hebrajskie pismo i obrazki nienaturalnych roślin. Naprawdę się nudziłem i imałem się wszystkiego, byle tylko nie musieć tkwić na Arsch. Spacerowałem od końca do końca, czyli po pięć kroków w każdą stronę. Szerokość izdebki wynosiła jeszcze mniej, ledwo trzy kroki.
 Ułożyłem się w kącie i – tym razem świadomie – zasnąłem.
 Niekończący się bieg przez plątaninę tuneli. Świece same z siebie przygasają, światła coraz mniej, a za mną diabeł, wypełniający całe przejście czarny pies. Nie mogę dalej, jasność znika, trafiam na krawędź. On mnie ma, chrupiące kości, gorąca krew...
 Nie. Znowu się budzę, zlany potem oraz głodny i spragniony. Wracam na mały, przeklęty mebelek i kontynuuje wartę. Kolejne godziny, cisza. Rozglądając się przez luft, nagle zauważam coś przy wejściu do groty. To kałuża z czystą wodą, a obok leży chleb i jabłko. Co to za podstęp? Ciągnie mnie tam, łaknę tego jedzenia, pragnę go, wygląda jak cesarska uczta. Chciałbym po to sięgnąć. Wybiec z mej kryjówki i pobiec po to, najeść się. Z pewnością smakuje lepiej od spreparowanych szczurów. Ale jeśli to bydle myśli, że dam się nabrać na tak dziecinną sztuczkę, to grubo się myli. Chyba, że zwariuję, wtedy nic mnie nie zatrzyma od capnięcia tych skarbów.
 Następne godziny upływają powoli, a ten nędzny posiłek na dole uwodził mnie, wykorzystując mój głód.
 Wyrzuciłem w ciemność mumie gryzoni, już mnie dobijały. Hałas ścierw upadających na podłogę i na powrót cisza.
 Podszedłem do drzwi i wyglądnąłem przez kratę – jedzenia dalej tam czekało. Dosyć, tym razem naprawdę. Złapałem mocno dwuostrzowy nóż i powoli zacząłem odsuwać zasuwę. Gdy ustąpiła, brama zaskrzypiała straszliwie, aż się zgiąłem, ale nic się nie stało. Wolno schodziłem po schodach. Z lękiem spojrzałem w cień, zaczekałem na przyzwyczajenie się oczu. Niczego tam jednak nie było. Wreszcie stanąłem na dole, a niedaleko mnie spoczywała żywność. Idealna okazja, żeby mnie ubić, lecz trwał niezmącony spokój.
 Podszedłem do prowiantu. Podniosłem chleb i poczułem coś dziwnego. Obróciłem bochenek do góry spodem i ujrzałem pleśń, po chwili zaś rozsypał się na popiół. Sięgnąłem po jabłko, ale ono także zmieniło się w pył. Zerknąłem na kałużę – woda wsiąkała w ziemię. Chciałem jeszcze jej dotknąć, na nic jednak te starania – gleba sucha jak pieprz.
 Tak, to podstęp! Wstałem i miałem już wrócić do schronienia, ale drzwi do nadbudówki były zamknięte. Wemknąłem po stopniach i począłem uderzać w deski i ciągnąć za kołatkę. Nic, ani drgnęły. Obróciłem się, a w wejściu sterczał stwór, z którego pyska ciekła ślina. Zaraz skoczy...
 Jednak nie. Poza mną nikt się w komnacie nie znajdował. Jak tu nie zwariować... Siedziałem przez moment na najniższym schodku, dopóki brzuch nie przypomniał mi o głodzie. Postanowiłem, że skoro i tak utraciłem dostęp do jedynego bezpiecznego obszaru, to mogę sobie pozwolić na poszukanie jakiegoś pożywienia w tym... miejscu, czymkolwiek ono jest.
 Wyszedłem z groty i ruszyłem korytarzem w kierunku przeciwnym do tego, którym tu trafiłem, lecz szybko trafiłem na ślepy zaułek, więc, pozbawiony wyboru, skierowałem swe kroki w przeciwną stronę.
 Szedłem i szedłem, nieprzerwanie czując się obserwowany, jakby ktoś śledził mnie. Wreszcie dotarłem do krańca tunelu i tu zaskoczenie: przede mną rozciągał się ten nieszczęsny hol... Więc wróciłem tą samą drogą, lecz gdzie podziało się to bagno, przez które przeskakiwałem, uciekając przed ogromnym wilkiem? Cofnąłem się, parłem przed siebie, aż ponownie trafiłem do tego samego rozwidlenia, gdzie dalej brak przejścia, a po prawej wejście do jaskini z izdebką. Gdzież zniknęło to pomieszczenie z fosą?!
 Tę samą ścieżkę przebyłem jeszcze kilkukrotnie. Nareszcie, nie znalazłszy zagubionej sali, znowu sterczałem w otwartym portalu, obawiając się przekroczenia jego progu i wkroczenia do przedsionka. Idealnie stąd widziałem wierzeje do groty potwora...
 Ostrożnie przestąpiłem przez podwoje. Absolutnie nie zamierzałem znów zapuszczać się do gniazda tego piekielnego stworzenia, zaś trakt, który zostawiłem za sobą, nie prowadzi do żadnych nowych lokacji. Odwróciłem się, aby spojrzeć na właśnie opuszczony szlak. Ten jednak przestał istnieć, zupełnie stopił się ze ścianą. Nie tylko on; wszystkie przejścia się zdematerializowały. Wszystkie, oprócz tego środkowego oraz tego do legowiska bestii, ale to było akurat ostatnie miejsce, do którego bym się udał.
 Z braku opcji brnąłem centralnym korytarzem, z towarzyszącym mi coraz silniejszym zmieszaniem. To przejście nie różniło się wiele od innych; miało jeno trochę większe rozmiary, a część naściennych wzorów, które obfitowały w większą ilość szczegółów, posiadała nie tylko czerwone, ale i zgniłozielone oraz ciemnofioletowe barwy. Nie wpadłem też na żadne rozgałęzienia.
 Po jakimś kwadransie natrafiłem na drzwi, rozmiarem takie same jak każde inne, lecz za te można by kupić cały dom; cieniowane drewno dębowe prezentowało się przepięknie w blasku ognia ze świec, a srebrne gwoździe i zawiasy błyszczały nieskromnie wespół ze szczerozłotą kołatką, której pośrodku ciążył wspaniały rubin z towarzyszącymi mu mniejszymi szafirami i szmaragdami. Dopełnienie stanowiły płaskie rzeźby smoków z topazu, umocowane do framugi.
 Chciałem tylko dotknąć tego bogactwa, lecz gdy tylko opuszki mych palców zetknęły się z kosztowną powierzchnią, wrota otwarły się do samego końca.
 Brodząc po piekle, niebo ujrzałem, a sam przez swój nędzny żywot w gnoju mieszkałem.
 Olbrzymia komnata ciągnęła się, osiągając prostokątny kształt, co jednak stanowi bardzo ogólne przyrównanie. Wspaniała apadana długością, szerokością i wysokością przypominała katedrę Notre-Dame w Paryżu, ale nieco ją przewyższała w obu kategoriach. Bezwiednie spacerowałem naprzód, podziwiając to wszystko. Potężne, kamienne ściany całkowicie odbiegały od prostoty; wyglądały jak nieprzerwane, monstrualne rzędy stalagmitów, które rozgałęziały się we wciąż mniejsze i mniejsze ku górze oraz same z siebie emitowały zimne, błękitne światło. Spomiędzy tych architektonicznych szponów wyrastały kolumny z dołączonymi mniejszymi filarami ze srebra i ozdobne, samodzielne gzymsy, a pokrywały je przeróżne reliefy i figury przybierające formy mitycznych stworzeń; gryfów, hydr, chimer, harpii oraz straszliwych wiwern i draków. Spośród nieziemskich konstrukcji wyłaniały się i zanikały ostre, pokryte karminowo-amarantowymi ornamentami łuki z ciemnego metalu, na których złowieszczo sterczały strzeliste pinakiele.
 Całość dążyła wzwyż, do sufitu, który wydawał się stworzony z lodu i niemal przeźroczystego akwamarynu. Sklepienie lśniło oraz zachwycało swymi wyszlifowanymi stalaktytami.
 Podłoga składała się z potężnych płyt marmurowych w czarnym kolorze, rozcinanym symetrycznymi wzorami w jaśniejszym odcieniu. Po bokach stały grube, obsydianowe obeliski z wyrytymi nań sentencjami w niespotykanych w Europie pismach. Kilkanaście kroków za nimi zionęły w takim samym układzie dziury z mętną wodą. Schemat ten ciągnął się do kolosalnych wrót, ustawionych w dwóch trzecich długości olbrzymiej sali, przy których „wartę” pełniły dwa jadeitowe posągi, przedstawiające królów z maskami na twarzach, dzierżących espadony.
 Niebosiężna brama generowała trupią, zieloną poświatę, jednak nie zostało mi dane dokładniej się jej teraz przyjrzeć.
– Nareszcie do mnie przybyłeś
 Ozwał się głęboki żeński głos i rozbrzmiał posępnym echem, a ja wzdrygnąłem się i momentalnie obróciłem w prawo. Tam zaś stała kobieta w wieku około dwudziestu do trzydziestu lat. Odziana w bordową szatę, spod której uchodziła cieńsza tkanina, idealnie czarna. Jej pas stanowił gruby bat, przedstawiający węża, pożerającego własny ogon. Sporą uwagę przykuwały jej długie jak kciuki paznokcie i sięgające ramion ciemnografitowe włosy oraz oczy jak węgle. Budziła we mnie co najmniej niepokój, bowiem nie ważyłem się już nawet drgnąć.
– Co się stało, czyżbyś się bał? – Powiedziała i zrobiła kilka kroków w moją stronę. – Strach nie jest zły, o ile nie staje nam na drodze do... celu. Czy ty masz cel? – Zapytała, zachowując pewną odległość. Nie wydusiłem jednak ani słowa. Widząc, że nie odpowiadam, zaczęła się przechadzać wokół mnie. – Nie jesteś zbyt rozmowny, jak mniemam. Ale albo to się zmieni, albo umrzesz, tak jak wszyscy przed tobą...
 Budząca grozę osoba skinęła dłonią w kierunku jednej z przerębli i jak na rozkaz wypłynął z niej trup; blady i oślizgły, którego ubranie przypominało zasmarkaną szmatę, czy też nią było. Po chwili zwłoki zaczęły lewitować i podleciały do tajemniczej pani. Ona, ta czarownica, wyjęła zza połów odzienia krótki sztylet i szybkim ruchem ugodziła nim nieboszczyka w niebijące serce. Odsunąłem się, gdy na posadzkę skapnęła ciemna, zmieszana za śluzem krew.
– Przed tobą było tutaj już kilku mężczyzn, jednak albo żaden nie rozmawiał ze mną, albo też ich słowa były niezadowalające. – Rzekła i przeniosła swój wzrok z unoszącego się ciała na mnie. – Pokładam w tobie niemałą nadzieję, bowiem jesteś inny. Obserwujesz, masz świadomość, przynajmniej względną, tego, co się dzieje – Wypowiedziawszy to, ruchem ręki wyrzuciła umarlaka z powrotem do wody.
 Ponownie poczęła spacerować, spod jej okrycia wydobywał się głuchy odgłos stukania, który przyprawiał mnie o jeszcze większe dreszcze.
– Więc... – Przemówiła miękkim głosem. – Kim jesteś?
Pytanie absolutnie podstawowe, chyba najprostsze z możliwych, ale coś zablokowało mnie i znów nie nadszedł ode mnie żaden odzew.
– Kim jesteś? – Dalej, Faro, odpowiadaj! Przecież nie mogę zginąć za milczenie... – Kim ty jesteś? Czemu nic nie mówisz, czyżby ci język zalągł w gardle? – Dociekała dalej, a ja dalej nie dawałem rady wydukać choćby imienia. – Chcesz żyć czy nie? Pytam: kim jesteś, odpowiadaj!
 Niemal osunąłem się na podłogę, okropne, ostre echo rozdarło ciszę. Próbowałem wymacać nóż, ale... nie ma go. Cholera, musiał gdzieś wypaść albo go gdzieś zostawiłem.
– No dobrze... – Wyrzekła to spokojnym tonem. Poczułem ucisk nadchodzącej śmierci. – Najwyraźniej potrzeba ci zachęty, jesteś zbyt nieśmiały, aby jako pierwszy mówić o sobie? – Tym razem nie oczekiwała odzewu. – Niech zatem będzie, ja zacznę. Opowiem ci o mnie, a ty jeszcze dziś opowiesz mi o sobie. Jeśli nie, to rzucę cię na pożarcie mojemu wiernemu słudze.
 Wtem z końca komnaty, od kierunku, z którego przyszedłem, doszedł warkot. Odwróciłem głowę i ujrzałem tegoż wielkiego, czarnego psa, powolnym krokiem zmierzającego do nas. Tak jak wtedy jego ślepia płonęły czerwonym blaskiem. Wiedźma wyraźnym stuknięciem o posadzkę nakazała zwrócić na nią uwagę.
– Jak zapewne zauważyłeś, jestem czarownicą. Zgadza się, władam prastarymi mocami, jestem królową mojego podziemnego królestwa. Kontynuuję plugawą krucjatę, którą moje przodkinie rozpoczęły już wieki temu – Zaprzestała krążyć i stanęła w miejscu. Wyprostowała się i z godnością rozwijała swój monolog. – Jam jest Gwarchtorie Druga, spadkobierczyni nieświętego szabatu, a to jest mój dom. – Powiedziała i z dumą rozpostarła ręce.
Pomruk bliżej mnie. Obejrzałem się i dostrzegłem, że stwór podlazł już bardzo blisko. Przewijał się teraz między obeliskami, cały czas przewiercając mnie oczami.
– To dokładnie jemu się dostaniesz, jeśli nie zechcesz mi o sobie czegoś powiedzieć – Znowu przywołała me skupienie. – A teraz słuchaj. Kiedyś byłam inna, zupełnie. Nie poznałbyś mnie, bowiem bawiłam się na tym padole, tak jak inne dziewki. Co rano wstawałam, pomagałam w domu, później tarzałam się w kwiatach, uciekałam przed chłopcami, tańczyłam w polu, a gdy się ściemniało, wracałam. Do matki, do ojca i do moich dwóch sióstr i małego braciszka. – Przez moment zdawało się, jakby miała zapłakać, ale nie – ani łza nie zagościła na jej obliczu. – Wreszcie ojciec zaaranżował małżeństwo z synem rzemieślnika. Nie był to zły „wybranek”, nawet mi się podobał oraz nauczył mnie czytać. Żyłam... żyłam jak wszyscy, stanowiłam część gigantycznej szarej masy. Wreszcie umarł mój brat, niedługo potem matka i mąż. Zdałam sobie wtedy sprawę z kruchości życia, a przede wszystkim zdałam sobie sprawę z tego, że nie chcę umierać – Zrobiła przerwę, obserwując mnie czujnie. – Pewnego dnia zakradłam się do pobliskiego klasztoru, w którym przechowywano zakazane księgi. Chciałam się... „ustatkować”, sprzedać komuś wspaniałe dzieło pisane i dobrze na tym wyjść. Wyszłam z tego lepiej, niż to sobie wyobrażałam. Ukradłam zakonnikom dwie księgi. Szybko je zabrałam i musiałam uciekać. Później dopiero, w domu, sprawdziłam ich zawartość. Pierwsza była nudnym traktatem zielarskim, ale druga... druga była bezcenna... Zawierała sekrety, starszą od Rzymu wiedzę tajemną. Przeniosłam się w te okolice i użyłam tej księgi, aby przyzwać potężnego przywódcę nie z tego świata. Użyłam rtęciowej pieczęci i powitałam w tych borach ogromnego lwa. Zmusiłam go, żeby ukazał mi wszystko i tak też się stało. Dostałam moc, a on mnie przeobraził. Dzięki mej nowej potędze utworzyłam też to miejsce – Rzekła i ponownie wskazała na przepych podziemnego świata. – A teraz szukam. Szukam odpowiedniego śmiertelnika, którego mogłabym gościć w swoim królestwie.
 Cisza... Milczenie utrzymywało się niewyobrażalnie długo. Wreszcie czarownica przemówiła:
– Na razie musi ci to wystarczyć. Lecz teraz ty powiedz mi coś o sobie.
 Spojrzała na mnie dobitnie. Ze wszystkich sił starałem się wydusić słowo, jakiekolwiek. Nic, kamień w gardle. Mijały sekundy, może minuty. Gwarchtorie założyła sobie ręce w geście oczekiwania. Tymczasem ja nawet nie potrafiłem kaszlnąć, zero zupełne.
– Ja mam czas, nie starzeje się, jestem nieśmiertelna, jednakże ty nie masz tej wygody i twój czas jest ograniczony. Lepiej się streszczaj – Łatwo jej gadać, to nie ją wrzucili do otchłani. – Poza tym mój sługa wreszcie zrobi się głodny – Na poparcie jej zdania monstrum chrypnęło i podeszło bliżej. Kreatura przystępowała w tę i we w tę, jednak ciągle nieznacznie się zbliżała.
 Oblał mnie zimny pot, cały się trzęsłem. Otwierałem i zamykałem usta, próbowałem dosłownie wyrzucić z siebie cokolwiek. Parłem i parłem, śmierć coraz bliżej, gorzej niż przy ranie. Dalej, dalej! Wybełkocz coś, cokolwiek! Nadal brak reakcji. Wilk z jednej, czarownica z drugiej. Ona poczeka, on, czy tam ono, nie.
 Odległość stale się zmniejszała, wydawało mi się, że czuję jego oddech na plecach, ale nie śmiałem spojrzeć. Zamiast tego rozwarłem wargi i z największym zaparciem usiłowałem wydać z siebie odgłos.
 Jest tuż za mną.
– J... – Wydobył się ze mnie krótki dźwięk, bardziej mruknięcie. Podjąłem jeszcze raz. – J... j... jestem Faro – Prawie wyplułem te słowa, właściwie to uleciały z wydechem.
– O proszę, ty umiesz mówić! – Oznajmiła szczęśliwym tonem, a diabelskie zwierze cofnęło się. Jestem uratowany, ha! Chociaż... jeszcze nie...
– Umiem – Nim to wybąknąłem, kilka razy odchrząknąłem.
– Mów więcej – Ponagliła mnie.
– Ja... Nazywam się Faro Blindheit, jestem żołnierzem pruskiej armii... – Pustka w głowie, nie miałem pojęcia, co mogę jeszcze dodać.
– Rozumiem... jesteś żołnierzem. A więc bierzesz udział w tej wojnie, która się nade mną rozgrywa. Odważne. A... masz może jakąś rodzinę, dom? – Mam, rodzinę, dom, przyjaciół... ale nie mogę jej o tym poinformować i skazać ich na śmierć. Potrzebuję coś zmyślić...
– Nie, od wielu lat zaopatruje mnie wojsko. W koszarach jest dom i...
– Kłamiesz – Stwierdziła ze spokojem. Skąd wie? – Ale dobrze, nie musisz teraz o tym mówić. Nieźle ci poszło, choć był jeden myśliwy, który odpowiedział szybciej i więcej, ale nie martw się, on szybko zginął – To doprawdy wspaniałe pocieszenie, aż poczułem się pewniej... –  Zaś pozostała siódemka nie odpowiedziała wcale i jeszcze szybciej skończyli swój pobyt tutaj. – Gwarchtorie nie spuszczała mnie z czarnych oczu. – Może chcesz powiedzieć coś jeszcze? – Uciekałem wzrokiem w kryształowy sufit, żaden pomysł nie wpadał mi na myśl. – Niech i tak będzie. Będziesz tu spać, nie próbuj odchodzić, bo i tak ci się nie uda. Twoja kolacja jest już za tobą...
 Obróciłem się i faktycznie: na posadzce leżał srebrny talerz, a na nim trzy bułeczki, idealnie wypieczone, porządny kawał kiełbasy i dzbanek z ciepłym mlekiem. Brzuch zaśpiewał triumfalnie. Dla pewności chciałem zobaczyć, co robi wiedźma i jej diabelski pomiot, ale już ich tu nie było...
 Zjadłem wszystko i zapiłem białym napojem. Rozmyślałem, czy nie spróbować uciec, ale nie. Jeśli dorwie mnie ten kundel albo ta oblubienica Szatana, to koniec. Zresztą – drzwi i tak zostały chyba zamknięte.
 Nie zwlekając dłużej, położyłem się i zasnąłem na marmurowej podłodze...

Czas nieokreślony, Główna Komnata labiryntu czarownicy.
 Zbudziłem się, ale nie rozchylałem jeszcze powiek. Nasłuchiwałem. Utrzymywała się niezmącona cisza. Wreszcie otworzyłem oczy i natychmiast je zmrużyłem, gdy silny, bladoniebieski poblask w nie uderzył. Odczekałem kilka sekund i usiadłem.
 Widziałem wszystko; czarną posadzkę, drapieżnie-majestatyczne ściany i kryształowy strop. Więc to nie sen, nie żaden koszmar, a prawdziwe miejsce. Ta czarownica i jej maszkara także. Lecz pozwoliła mi żyć, ale na jak długo? Przypomniałem sobie Moritza i moment, kiedy kula armatnia wydarła z niego duszę. Wolałbym tak odejść, to na pewno szybsze od bycia pożeranym. Sądzę, że umrę tutaj, w tym niewidzącym słońca pałacu, a stanie się to prędzej, czy później. Co jednak z innymi? To niemożliwe, żeby Gwarchtorie ich nie wykryła. Pewnie już leżą, zimni, zapewne roztargani po okolicach. Aż słabo mi się zrobiło od tych myśli.
 Jaką mamy porę dnia? A może nocy? Bez zbawczego światła rachuba czasu zanika. W tym ukrytym pod powierzchnią światem wiecznie panuje taka sama pora, zapach taki sam i taka sama pustka.
 Zauważyłem, że talerz, który wczoraj, chyba wczoraj, wyczyściłem, na nowo się napełnił. Gościła na nim wspaniale wyglądająca szarlotka i kufel wody. Wtem coś mi wpadło do głowy: a jeśli ona dodała tam czegoś? Mogła dosypać tam jakichś ziół albo nawet magii, żeby zmusić mnie do głębszych zeznań... Rozejrzałem się, ale jak okiem sięgnąć brak żywego ducha.
 Zasiadłem do... śniadania? Niezmiernie dziwnie się czułem, jedząc samemu w tak olbrzymiej sali. Ciasto smakowało wyśmienicie.
 Kiedy tylko skończyłem ostatni kęs, usłyszałem stukot – to Gwarchtorie Druga nadchodziła od strony zdobnych drzwi. Szła sama, bez towarzystwa swojego „pupilka”. Na jej skinienie srebrna zastawa zsunęła się prędko do przerębli, gdzie zniknęła z cichym pluskiem.
– Witaj, Faro – Przywitała się z półuśmiechem na bladej twarzy. Ja tylko się jej skłoniłem. – Cóż za manieryzm! Ale przecież oboje wiemy, że potrafisz mówić. Racz zatem mnie powitać
– Witaj, pani... – Wymówiłem po chwili przełamywania się. Ona emanowała grozą, przytłaczała nią swoje otoczenie.
– I sam widzisz, to nie było takie trudne. Nie mogło być, zwłaszcza, że dzisiaj będziesz musiał powiedzieć mi coś więcej niż podczas naszej ostatniej konwersacji. – Owszem, musiał to idealne słowo, bo jeśli tego nie uczynię, to niechybnie zginę. Nie chcę jednak mówić jej niczego o moich bliskich. – Więc jak będzie? Zechcesz mi się lepiej przedstawić?
– Tak... – Wydukałem po momencie zastanowienia.
– To wspaniale – Odezwała się zadowolona, a delikatne echo jej słów przebiegło po komnacie. – Zatem nie czekajmy. Cóż to zatem za wojna, w której brałeś udział?
 Położyła nacisk na „brałeś”. Moja pewność, że nie zamierza mnie stąd wypuścić, została właśnie utwierdzona. Dlaczego jednak pyta mnie o wojnę, a nie o bliskich? Czyżby wcale jej tak bardzo na tym nie zależało? Nie wiem, ale przynajmniej na temat tej kwestii nie muszę milczeć.
– Wojna, w której brałem udział, to konflikt między Królestwem Prus i Monarchią Habsburgów oraz innymi krajami...
– Jakimi? – Przerwała mi. Chyba rzeczywiście chciała wiedzieć...
– Królestwem Wielkiej Brytanii, Królestwem Francji... – Wyliczałem na palcach i starałem sobie przypomnieć, kto jeszcze brał udział w waśni. – Słyszałem też o Cesarstwie Rosyjskim, Królestwie Szwecji, Hiszpanii... I to już wszystkie, z tych ważniejszych – Powiedziałem, choć tak naprawdę po prostu nie znałem już innych uczestników.
– Doskonale – Stwierdziła czarownica, wyraźnie usatysfakcjonowana.
 Zostałem zarzucony różnymi pytaniami; gdzie rozgrywają się działania, kto przewodzi poszczególnym narodom, o co toczą się zmagania. Na wszystko odpowiedziałem najlepiej, jak mogłem. Żadnych wyjątkowych informacji nie znałem, raczej ogólne fakty, plotki, czasem jedynie wiedziałem coś więcej.
– Idealnie – Chwaliła. – A co z twoim stosunkiem do tego konfliktu?
– Jestem mu zdecydowanie przeciwny – Odparłem zgodnie z prawdą. Teraz wysławianie się przychodziło mi już prościej.
– A to dlaczego? – Drążyła temat i mnie swoim wzrokiem.
– Bo muszę brać w niej udział, a wolałbym siedzieć w domu... – Cóż ja gadam, przypomniałem jej o tym, teraz z pewnością rozpocznie się zagadywanie o moje sprawy osobiste, kontakty...
– Ależ... służysz przecież swej ojczyźnie i to jako wojownik, najszlachetniejsza postać służby. Czyż to nie jest ważniejsze od innych spraw? – Jak to możliwe? Zaskoczyła mnie zupełnie, ale... dobrze, bardzo dobre pytanie.
– Zależy dla kogo. Według mnie śmierć to śmierć. Za ojczyznę, za siebie, czy przez przypadek – to bez różnicy. Sama zaś walka mnie nie pociąga, nie moją wolą było brać udział w konflikcie, w którym jestem tylko pionkiem w rękach najwyższych ludzi. Przez ten czas mógłbym uczynić coś, czego pragnę, może coś dla siebie, może dla kogoś innego, ale według mojej decyzji.
– Podejmowanie decyzji bywa ciężkie...
– Tak, ale wolę podjąć najcięższą decyzję, niż oddać ją komuś innemu albo pozostać bierny...
– Tak! – Zakrzyknęła, aż się cofnąłem. Pogłos wręcz rozsadził spokój podziemi. – Teraz już wiem, żołnierzu – Oznajmiała z posępną radością w głosie. – Że jesteś tym, którego mi potrzeba. Jesteś świadomy, po prawdzie jeszcze nie do końca, lecz świadomy. Takiego oto śmiertelnika szukałam.
– Co? – Wymsknęło mi się, zamarłem.
– Dowiesz się, wkrótce dowiesz się wszystkiego, mój wybrańcze. – Rzekła aksamitnie. – Wpierw jednak chcę jeszcze usłyszeć o twojej rodzinie, twoim domu, o bliskich i o waszej historii
 A więc jednak. Grała na zwłokę, ciągnęła mnie za język, czy też sprawdzała, zaś teraz przeszła do sedna; do mnie. Niechaj bezowocne będą jej działania, nie zamierzam jej nic o tym ujawniać.
– Czemuś zamilkł? Szło już tak dobrze, a teraz znowu milczysz... Nie wstydź się, nie obawiaj. Ja opowiedziałam ci o tym, teraz pora na ciebie – Powiedziała z niekrytym pożądaniem, pragnęła tej wiedzy, ja jednak nie wydawałem z siebie najmniejszego dźwięku. Z jej oblicza zszedł uśmiech, a na jego miejsce wstąpiła chłodna powaga. – Faro, żołnierzu, śmiertelniku, jesteś mi winien tych informacji. Musisz mi o tym opowiedzieć, inaczej nie pójdziemy dalej...
 Niecierpliwiła się, przewiercała mnie czarnymi oczami. Zauważyłem, że się spina. Łaknęła wieści o mych krewnych i rodzinnych stronach, absolutnie nie zamierzała rezygnować.
– Powiedziałam, że masz mi opowiedzieć o swojej rodzinie! – Wrzasnęła, aż wydawało się, że cała sala się zatrzęsła. Może mnie zabić w każdej sekundzie... ale może przynajmniej uchronię innych od zagłady, na którą sam zostałem skazany... – Nie mówisz... – Oznajmiła zimno, lecz już spokojniej. – Należy cię zatem przekonać, abyś jednak przemówił. – Skierowała się w stronę potężnej bramy, częściowo skrywającej resztę komnaty. – A jeśli ja nie mogę wydobyć z ciebie dźwięku, to mój drugi sługa z pewnością to zrobi.
 Począłem nerwowo oglądać się za monstrualnym, czarnym psem, ale nigdzie go nie było. Drugi sługa... Więc coś innego?
 Czarownica pstryknęła. Z mojej prawej strony zabulgotało w rozpadlinie z wodą. Tafla cieczy mąciła się, pieniła i bez zapowiedzi wystrzeliły z niej macki; oślizgłe, zielone. Trzy obrzydliwe pary wyrastały z przerębli.
– Radzę ci szybko zacząć mówić, wyjdzie ci to na lepsze...
 Rzekła i przeniknęła między kratami wrót, w ogóle ich nie otwierając. Zasiadła gdzieś tam, w głębi komnaty. Po chwili wzniósł się stamtąd mistyczny pomruk, a morskie kończyny zadrżały.
 W mgnieniu oka pochwyciły mnie. Jedna owinęła mi się wokół pasa, druga na lewej ręce, a następna skrępowała mi nogi. Wszystkie razem podniosły mnie w górę i trzymały na wysokość dużego słonia nad wodną otchłanią, uciskały przy tym boleśnie. Po chwili gwałtownie się poruszyły, rzuciły się w lewo i omal mnie przy tym nie rozerwały. Zaskowytałem i zwymiotowałem. Starałem się wyszarpnąć, ale to na nic. Macki nie były grube, ale silne i zdecydowane, aby zmusić mnie do gadania.
 Kolejny nagły skręt. Niemal walnąłem o podłogę, a żołądek podskoczył mi do gardła. Potworności raz po raz targały mną na wszystkie kierunki świata. Wyłem przy tym ciągle. Wnet zatrzymały się w idealnie pionowej pozycji i zaczęły się mocniej zapętlać. Dosłownie mnie zgniatały. Uderzałem wolną prawą dłonią gdzie popadnie. Nagle natrafiłem na coś zimnego... To ten odłamek, który utkwił mi w spodniach. Złapałem go i szarpnąłem, jednak jeno bardziej podarłem sobie odzienie.
 Uścisk robił się wciąż gorszy, nie czułem siebie. Z całej siły usiłowałem wydostać metalowy szczątek, pruły się nitki. Cały posiniałem, trzy szubienice zadręczały mnie z coraz większą zaciętością, a drugie tyle czekało.
 Wyrwał się! Wydarłem z nogawki pamiątkę z pola bitwy. Uniosłem ją przed oczy i ciąłem w mackę, która owijała mnie w pasie – to ona stanowiła najpaskudniejsze utrapienie. Odnoga jak porażona odskoczyła ode mnie, rozbryzgując przy tym nieco ciemnej krwi. Jedna z oczekujących jak dotąd mątw, rzuciła się na mnie. Zadałem jej celne pchnięcie nową bronią, szrapnel wbił się głęboko, a gdy go przekręciłem, diabelstwo momentalnie się cofnęło i zaplamiło mnie przy tym czerwienią.
 Prędko sieknąłem kolejną mackę, tę, która ciemiężyła mi lewą rękę. Zadana rana sięgała głęboko, prawie na wylot. Zanim plugastwo zdążyło uciec rozciąłem je całkowicie, mało przy tym nie kalecząc siebie. Nagle szyję oplotła mi odnoga, ta sama, która zgniatała wcześniej mój brzuch. Duszony, chlastałem odpryskiem najszybciej jak się da. Czułem, jak odpuszcza, jak traci siły i posokę. Wreszcie dusicielka opadła do wody. Nie dane mi było nacieszyć się tym, bo na prawej dłoni już owijała się następna obrzydliwość. Chciała zablokować mi możliwość obrony, jednak tak ustawiłem nadgarstek, aby sama się raniła. Szkarłatny strumyczek ciekł stamtąd.
 Naraz zaatakowała jeszcze jedna, zamierzała skrępować mi drugie ramie. Udało mi się ją odtrącić gwałtownym zamachem, a następnie mocno uderzyłem w mackę, szarpającą się na mej prawicy. Wnet zadygotała i powróciła do swojej morskiej dziury.
 Pozwoliłem schwytać się za lewą pięść, kiedy tylko glutowata odnoga to zrobiła, rozpocząłem serię szybkich pchnięć i moment później ohyda wyglądała niczym ser szwajcarski. Odparłem wszystkie, z wyjątkiem jednej.
 Potężne cięcie i okupująca moje nogi stwora puściła, rzuciła mnie na posadzkę, a sama umknęła do wody. Wreszcie wolny, choć czułem się strasznie. Wstałem, podniosłem odłamek, który okazał się świetnym narzędziem makabry.
 Pomruk magii zza bramy ucichł, czarownica musiała zauważyć, że pokonałem jej sługę. Nie zamierzam dać się jej znowu przesłuchiwać. Puściłem się biegiem w stronę zdobionych drzwi i w parę chwil je przebyłem, zamykając przy okazji.
 Mknąłem ciemnym korytarzem, który zmienił swój kształt, nie był już prosty ale zakręcał. Dobrze, niech będzie, już wiem, że nic na to nie poradzę. Trafiłem na rozwidlenie, odchodziły zeń dwa przejścia, wybrałem prawe. Sekundę później, na moich oczach, sufit za mną zrównał się z podłogą. Czyżbym prześcignął magię wiedźmy?
 Nie ma czasu się zastanawiać. Rwałem wciąż przed siebie, przy kolejnych rozgałęzieniach kierowałem się losem. Gdzieś w oddali, ale na tym poziomie, słyszałem ciężkie kroki łap – czarny pies, goni mnie i nie tylko on, buty Gwarchtorie także stukotały, dając tym sygnał, że biegnie.
 Gorszej obławy być nie mogło. Prułem dalej, odgłosy pościgu zbliżały się, dzieliło ich może kilka zakrętów. Znienacka zauważyłem dwuskrzydłowe drzwi, całkiem prostej budowy. Uświadomiłem sobie, że nie mam innej drogi – za mną rozbrzmiewały dźwięki pogoni, a przede mną kończył się tunel.
 Szybka decyzja, wszedłem przez to wejście. Prędko je zamknąłem. Obok stała ciężka decha do zablokowania bramy, użyłem jej. Może to ich zatrzyma na jakiś czas. Odwróciłem się.
 Znajdowałem się w kolistej komnacie o ścianach w kolorze cynobru. Z pomieszczenia odchodził jakiś chodnik, ale całkiem skryty w ciemnościach. Wnętrze miało wysokość dwóch stojących niedźwiedzi, a szerokość dwudziestu kroków, zaś na jego środku tkwił okrągły, drewniany stół, zajmujący sporą część pokoju, zastawiony srebrnymi i miedzianymi talerzami, ale bez posiłków, miskami oraz złotymi świecznikami, w których płonęły knoty. Wokół potężnego mebla ustawiono osiem krzeseł bez podłokietników, jednakże jeno dwa były wolne. Pozostałe zajmowały różne dziwne rzeczy; jedno jakieś dziwaczne, duże, czarne zawiniątko, inne pusta zbroja płytowa, kolejne matowa urna...
– Faro! Wpuszczaj nas, już!
Rozległ się łomot okładanych drzwi. Nie mogą ich otworzyć... Tak! Uratowany, ocalony!
– Jeśli w tej chwili nie otworzysz, to pożałujesz!
 Na pewno pożałowałbym, gdybym otworzył. Pukanie, drapanie, daremne, dostać się nie mogą. Nagle cisza. Wydawało mi się, że usłyszałem szept: „ostrzegałam”. Niespodziewanie z ciemności w końcu sali dobiegło mnie zgrzytanie i szuranie. Wpatrzyłem się tam. Z mroku wyszło coś paskudnego; „pająk”, który miał odwłok w postaci pomniejszonego tułowia człowieka, na środku wyrastała ludzka głowa z końskimi zębami. Chodził na ośmiu rękach; po cztery na bok. Z palców wyrastały zredukowane niedźwiedzie pazury, a z reszty kończyny wystawały białe kolce. Kreatura wydawała głos, jakby słuchać płaczu dzieci spod wody. Nagle zdrętwiała. Gapiłem się na to, patrząc, co zrobi. Znienacka stwór wydał z siebie skowyt, który brzmiał niczym zawodzenie zarzynanej świni połączone z przeciągłym piskiem lisa. Nieboska istota skoczyła w moim kierunku. W ostatnim momencie się uchyliłem. Poczwara przeleciała nade mną i upadła nieco dalej. Porwałem srebrny nóż ze stołu i cisnąłem nim w potwora, który szykował się do powtórzenia ataku. Sztuciec wbił się w jego łeb i zabił.
 Odetchnąłem, a zawtórował mi chór paskudnych warknięć i charknięć. Z cienia zaczęły wypełzywać całe dziesiątki tych istot. Prędko wlazłem na stół i chwyciłem długi, dwuzębny widelec oraz tacę. Jedna z mrowia bestii rzuciła się na mnie, a ja cisnąłem w nią srebrnym naczyniem. Stwora przewaliła się z dala ode mnie.
 Dwie następne maszkary napadły jednocześnie. Dałem krok w bok, dzięki czemu uniknąłem bezpośredniego kontaktu z nimi. Zwyrodnialce opadły na blat. Ten, który znajdował się bliżej dostał widelcem w oko, drugiego kopnąłem w nieosłonięte żądłami miejsce i spadł na posadzkę.
 Plugawa horda nacierała, kolejne potwory mknęły na mnie. Zastawa fruwała razem z nimi. Którąś z kreatur przysmażyłem świecznikiem i zaczęła, cała w ogniu, biegać po komnacie. Kilka innych podzieliło jej los. W końcu musiałem zeskoczyć ze stołu, który uginał się pod ciężarem straszydeł.
 Tuż przy mnie stało niezajęte krzesło. Ująłem je za oparcie. Nastała absolutna      cisza. Po chwili wszystkie stwory z pomrukiem poczęły wycofywać się do ciemności, z której przybyły. Dziwne... Bardzo dziwne. Odłożyłem mebel, gdy tylko go puściłem, paskudy wysypały się z mroku. Dotknąłem krzesła – monstra się skryły. Powtórzyłem to parę razy i za każdym działo się to samo.
 Z meblem w jednej i świecznikiem w drugiej dłoni podszedłem do ciemnego korytarza. Uniosłem wyżej płomień i mym oczom ukazały się setki, może tysiące tych szatańskich pajęczaków, wydających z siebie ten nieprzerwany rozgwar. Chciałem jeszcze się zbliżyć, ale coś nie pozwoliło mi dalej odnieść krzesła. Spojrzałem i zauważyłem niemal przeźroczysty łańcuch, przymocowany od spodu stołu do spodu siedziska. Kiedy podszedłem bliżej okrągłego mebla, okowy stały się całkiem niewidzialne. Próbowałem ich dotknąć, ale nic z tego, po prostu przeczesywałem powietrze.
 Zmęczony, walki i ucieczka nie lada mnie wymęczyły. Postawiłem krzesło na właściwym miejscu, ale ani na chwilę go nie puszczałem. Zdecydowałem się usiąść, a gdy tylko opadłem na siedzenie wszystko się zmieniło.
 Krzesło przystawiło się tak ciasno do stołu, z którego zaczęły spływać ciała pseudo-pająków i zastawa, że nie mogłem się ruszyć. Naokoło zapadła się ziemia, z powstałej rozpadliny wyzierały płomienie. Sklepienie popękało i uleciało w górę, ukazało się nocne niebo w barwach siarki. Wreszcie cała komnata, poza obszarem stołu, spadła w ognistą czeluść. Zewsząd dobiegały nieziemskie dźwięki, gdzieś w oddali jakieś nieludzkie głosy śpiewały nieznane światu pieśni. Sam stół zmienił się z drewnianego w kamienny i przybrał barwę czarno-białej szachownicy, zaś skromne siedziska przetransformowały się w złote krzesła, a przedmioty na nich ustawione rozświetliły się. Sekunda po sekundzie z tych rzeczy formowali się ludzie; ze zbroi rycerz, z prochów jakiś mieszczanin, z kapelusza, lunety i płaszcza pirat, z łachmanów i kajdan skazaniec, z prostego stroju i siekiery drwal. Tylko wielkie, czarne zawiniątko pozostało w swojej formie, a jedno miejsce wciąż zionęło pustką.
 Na widok tych postaci otworzyłem szeroko oczy oraz, niechcąco, usta.
– A więc dzisiaj to ty z nami zagrasz – Zagadnął drwal.
– Miejmy chociaż nadzieję, że tobie się uda – Powiedział rycerz zza hełmu.
– Ale o co chodzi? – Zapytałem, jednak nikt z zebranych nie udzielił mi odpowiedzi. Zamiast tego odezwał się mieszczanin:
– Gdzież jest Pudora? Kazać Śmierci czekać, to jak pluć na podstawowe prawa natury
– Zjawi się, spokojnie. Jej dusza jest wśród naszych chyba najbardziej potępiona, więc nic dziwnego, iż się spóźnia.
– Sądzę, że mimo wszystko to ja jestem tu najbardziej potępiony – Oznajmił rycerz.
– Być może, ale ty nie zostałeś tak przeklęty – Skontrował drwal, lecz bez wrogości w głosie.
– Ano racja – Zgodził się zakuty w stal wojownik.
– To miejsce nie jest normalne, niech lepiej nasza panienka się tu szybko zjawi... – Po słowach pirata na pustym krześle pojawiła się biała mgła, a kiedy się rozwiała, na tamtym miejscu siedział duch młodej dziewczyny, która wyglądała na jakieś dwadzieścia lat i odziana była w widmową sukienkę.
– Cierpliwości, Edwardzie, cierpliwości. Zjawiłam się, możemy więc zaczynać. Miło mi poznać nowego gracza. – Rzekła i spojrzała na mnie życzliwie.
– Jakiego gracza, o co chodzi? – Spytałem ponownie.
– Nie wiesz, nikt z nas nie wiedział. Dostałeś właśnie szansę zagrania ze Śmiercią. Grasz o wszystko, o całe życie. Jeśli wygrasz, Śmierć cię ocali. – Objaśniła zjawa.
– A jeśli przegrasz, to dołączysz do nas i do końca świata będziesz uczestniczyć w grze. – Dokończył drwal. Nagle doszło nas echo głosu czarownicy: „Nie! Nie masz prawa, oddaj mi go!”.
– Oh, lepiej się śpieszmy, bo jeszcze ta jędza nam przeszkodzi – Wysłowił się pirat.
– Nie ma się co martwić, to babsko nie może się równać ze Śmiercią – Rzucił skazaniec.
– Owszem, Filipie, ale Faro w odróżnieniu od nas starzeje się i może umrzeć – Skąd ta dziewczyna, ta mara, mnie zna?
– Więc nie ma na co czekać, zaczynajmy! – Zawołał gromko drwal i uderzył rączką siekiery o stół.
 Rozeszło się krakanie stada wron, a czarne zawiniątko darło się na kawałki, rozwijało i rozpuszczało wokół ciemny obłok.
– Ośmiu graczy, octagram, idealna symbolika nieskończoności. Przybywaj, Śmierć, na tę zaszczytną grę! – Zawołał drwal.
 Wreszcie tobołek rozleciał się w postać, w postać w czarnym płaszczu, o dwóch parach kruczych skrzydeł, z kościanymi rękami, w tym jedna zaciśnięta w pięść, a druga spoczywała na kosie opartej o stół, twarz niewidoczna, kaptur skrywał ciemność.
– Oto jest Śmierć – Poinformowała mnie... Pudora.
Śmierć przemówiła bezpłciowym, pozbawionym emocji, lodowatym głosem, głębokim jak ocean i mrożącym krew w żyłach, a gdy się go słuchało, wszystko inne cichło.
– Ty jesteś Faro, więzień czarownicy. Jam jest śmierć i przychodzę, aby oferować ci układ o następującej treści: daję ci możliwość zagrania ze mną i z tymi, którzy ponieśli podczas gry porażkę. Jeśli nie zgodzisz się zagrać, zwrócę cię do tamtej komnaty, gdzie najpewniej pożrą cię sługi czarownicy. Jeśli zaś zagrasz, pojawią się dwie możliwości, bowiem możesz wygrać. Jeżeli tego dokonasz, ocalę cię i zabiorę z powrotem do twojego domu. Ale jeżeli przegrasz, dołączysz do, skutych z tym stołem wiecznym łańcuchem, graczy i zawsze będziesz nam towarzyszyć. Jeśli zdecydujesz się wziąć udział, to nie będzie już odwrotu. Zatem: czy zagrasz?
 Oferta jedyna w swoim rodzaju i jedyna taka w moim życiu. Perspektywa zostania zjedzonym oczywiście mi się nie podoba, ale czy oddanie duszy na wieczność dla Śmierci to dobry pomysł? W sumie nie wiem, co jest po śmierci. Za takie bluźnierstwo mógłbym spłonąć, ale to fakt. Wielu tam odeszło, nikt nie wrócił. Poza Jezusem, ale w obecnej sytuacji raczej nie mogę na niego liczyć. Z drugiej strony mam szansę na powrót do domu, do rodziny. Zniknęłaby sprawa z Gwarchtorie, z demonami i całą tą wojną. Jeśli zagram, to na pewno nie wrócę do wiedźmy, bo albo umrę, albo wrócę do siebie. To dość...
– A jaka to gra?
Śmierć otworzyła powoli prawą dłoń, leżały w niej cztery małe przedmiociki.
– Kości – Odpowiedziała Pudora.

Czas nieokreślony, poza przestrzenią.
 Zastanawiałem się nad propozycją i doszedłem do wniosku, że to będzie najlepsze wyjście.
– Zgadzam się, zagram – Powiedziałem najpewniej jak umiałem.
– Doskonale – Odparła Śmierć – Objaśnijcie mu zasady.
– To bardzo proste – Zaczął duch dziewczyny – Żeby wygrać, musisz pokonać nas wszystkich...
– Wszystkich?! – Wypaliłem z niedowierzaniem.
– Cierpliwości, Faro – Zjawa łagodnym tonem sprowadziła mnie do porządku. – Musisz pokonać każdego z nas. Pokonany gracz znika i masz jednego ducha mniej na drodze do zwycięstwa. Każdy z nas znika po pierwszej porażce, ale ty jesteś sam i dlatego masz osiem szans. Jeśli zostaniesz pokonany osiem razy, to do nas dołączysz w wiecznej grze. Możliwy jest remis, wtedy ani ty, ani duch nie tracicie i obaj pozostajecie w grze.
– Rozumiem, a jak mam pokonywać? – Dociekałem, w końcu to gra o życie.
– Będziesz rzucał dwiema kośćmi i twój przeciwnik też. Jeśli wynik na twoich kościach będzie wyższy niż drugiego gracza – pokonujesz go, jeśli wasze wyniki będą równe – obaj gracie dalej bez strat, a jeśli wynik na twoich kościach będzie niższy...
– To tracisz jedną ze swych szans, a na twoim lewym ramieniu pojawi się blizna. Osiem blizn oznaczać będzie twoją śmierć – Dokończył pirat za dziewczynę.
– Rozumiem... W jakiej kolejności idzie gra?
– Pierwszą turę rozgrywasz ze Śmiercią, później sam wybierasz, z kim walczysz – Oznajmiła Pudora. Podziękowałem jej skinieniem głowy i zwróciłem się do Śmierci:
– Zaczynajmy.
 Przede mną zmaterializowały się dwie białe, sześcienne kostki, z namalowanymi nań czarnymi cyframi. Śmierć trzymała dwie czarne kości z białymi znakami. Zacisnęliśmy dłonie na kostkach i nagle dotarło do mnie – cholera, przecież to jest czysto losowa gra...  Za późno jednak na zmiany.
 Śmierć wykonała ruch, a ja zaraz za nią. Cztery kostki potoczyły się po powierzchni stołu. Dwie sekundy i już znieruchomiały. Z lękiem obejrzałem swoje: dwie czwórki. Z jeszcze większą bojaźnią popatrzyłem na wynik Śmierci, a tam: dwie czwórki. Remis.
– No, gratulacje – Rzekł drwal i zaklaskał.
– Spokojnie, Treverk, to tylko pierwszy rzut – Zarekomendował Edward. – Dalej chłopie, wybieraj.
 Zastanawiałem się, z kim się zmierzyć. Skazaniec: łysy, cichy. Wydawał się odpowiednią osobą.
– Ciebie wybieram – Powiedziałem, wskazując upiora w łachmanach i z ogoloną głową. Kostki zniknęły z środka kamiennego mebla i pojawiły się przy nas. Ta biała została chyba już do mnie przypisana.
– Rzucajmy – Wymamrotał on, Filip, znudzonym głosem.
 Kostki zatańczyły na blacie, turlały się po polach szachowych. Wreszcie stanęły. Zerknąłem na swoje: dwa oraz pięć, cóż, nie tak źle. Następnie spojrzałem na rezultat rzutu przeciwnika: trzy i... sześć.
– Ah – Jęknąłem, gdy na moim ramieniu pojawiła się gryząca blizna.
– Jeszcze siedem – Zagadnął pirat – Choć właściwie to i tak lepsze od tej całej wariatki, która bawi się w czarownicę
– Nie boicie się tak mówić o Gwarchtorie? – Zdziwiłem się lekko
– A dlaczego niby? Śmierć ma nieporównywalnie większą moc, przy której ta cała Gwarchtorie to ropucha – Stwierdził mieszczanin
– Czekajcie, bo nie rozumiem... Ta gra to nie jest jej sprawka?
– Oczywiście, że nie – Burżuj machnął przecząco ręką – Ta gra to osobisty pomysł śmierci, który realizuje od piętnastego wieku. Rycerz Anatole jest, czy też raczej był, pierwszym graczem, którego Śmierć zaprosiła do gry.
– Zaiste – Potwierdził zbrojny.
– To... niezwykłe. Na jakiej podstawie Śmierć dobiera graczy? – Zapytałem, zaintrygowany nieprzeciętnością całej sprawy.
– Na podstawie ciekawego życia – Odparła Pudora.
– Co to znaczy „ciekawego życia”?
– To znaczy takiego z większą głębią. Takiego, podczas którego podejmowało się nietypowe decyzje, często sprzeczne ze wszystkim. Takiego też, gdzie pojawiły się interesujące wydarzenia. Dzięki temu Śmierć rozpoznawała odpowiednich graczy i w momencie, kiedy tym groził bardzo możliwy koniec, oferowała im grę w kości. – Objaśnił duch dziewczyny. Nie starał się być ani wrogi, ani przymilny. – My jesteśmy takimi wypadkami z ciekawym życiem i ty też, bowiem nieliczni doświadczają otwartej magii i nieliczni mają tak rozwiniętą świadomość oraz znalazłeś się w sytuacji, z której niemal nie da się ujść z życiem; z jednej strony czarownica ze zniewolonym stworzeniem, z drugiej jej poczwary...
– Z nimi nawet dawałem sobie radę... – Wydukałem nieśmiało.
– Prędzej, czy później by cię zabiły – Stwierdziła i prawdopodobnie miała rację. – Wybieraj dalej – Dodała z uśmiechem.
 Śmierci nie chciałem jeszcze wyzywać. Ten niewolnik zadał mi porażkę, więc i do niego teraz nie podejmę. Pudora? Nie, ona zdaje mi się pomagać, a drwal wyraźnie życzy mi dobrze. Co też ja wymyślam, przecież oni nie żyją, nieważne, z kim się skonfrontuję... Ale pirat Edward, taki zblazowany oraz w jakiś sposób przykuwający moją uwagę...
– Wyzywam pirata
– Jestem Edward England, więc racz mnie tak nazywać – Oznajmił duch, strzelając palcami.
– Wybacz – Przeprosiłem – Ja skądś cię znam... To nie ty jesteś tym Irlandczykiem, który plądrował na Morzu Indyjskim?
– Oceanie Indyjskim – Zakomunikował dosadnie. – Tak, to ja. Urodziłem się w tysiąc sześćset osiemdziesiątym piątym roku jako Edward Seegar, a od tysiąc siedemset siedemnastego byłem kapitanem na „The Royal James”, który z kolei zmieniłem trzy lata później na „Perłę” – Przedstawił się i rozparł z dumą w krześle. Dociekliwie na niego patrzyłem.
– Jak to się stało, że wpadłeś w grę Śmierci? – Spytałem, ciągnięty ciekawością.
– Eh... Wszystko zaczęło się od ataku na „Cassandrę”, której kapitanem był James Macrae. Błyskawicznie podpłynęliśmy do ich statku i dokonaliśmy szybkiego abordażu. Łajba została zdana na naszą łaskę. Mojej załodze jednak nie spodobało się to, że nie pozwoliłem zabijać marynarzy z „Cassandry”.
– Zabroniłeś im zabijać pokonanych? Bardzo szlachetne... – Chciałem dopowiedzieć: jak na pirata, ale tenże pirat rzekł wtem:
– Według mnie po prostu właściwe. To nie był zresztą pierwszy raz; nigdy nie zezwalałem mordować pojmanych bez bezwzględnej konieczności i pewnie dlatego przypasowałem Śmierci...
– I dlatego jesteś głupi, że ze Śmiercią zagrałeś, bowiem miałeś sporą szansę na odkupienie duszy u Pana – Wtrącił rycerz.
– Może, ale wybierając grę widziałem, co może mnie czekać i na co się decyduję. Nie żałuję tego, zwłaszcza, iż co jakiś czas przybywają nowe, interesujące znajomości – Skontrował Edward i objął spojrzeniem wszystkich obecnych. – Kontynuując – Podjął temat – Wybuchł bunt i te chamy zostawiły mnie i dwóch innych prawych ludzi na Mauritiusie, to taka wysepka blisko Afryki – Wyjaśnił – Zbudowaliśmy tratwę po jakichś czterech miesiącach i przedostaliśmy się do zatoki Świętego Augustyna na Madagaskarze. Tam przez jakiś czas żebrałem o jedzenie, aż wreszcie zachorowałem na jakieś paskudztwo; dzięki mojemu szczęściu nieuleczalne. Obudziłem się pewnego dnia i zauważyłem przy swoim posłaniu, które leżało w ciemnej sieni, ten stół. Śmierć już czekała. Postanowiłem zagrać i przegrałem. W taki oto sposób się tu znalazłem.
 Gdy pirat skończył opowiadać, wciąż gapiłem się na niego. Nie zasłużył na taki los...
– Hej, chłopie, żyjesz? Może rzućmy już tymi kośćmi, o to przecież idzie – Słowa upiora wyrwały mnie z zamyślenia.
– Tak, rzucajmy
Białe i czarne sześciany potoczyły się. Spojrzałem – moje wyniki: trzy i pięć, jego: sześć oraz dwa. Przeliczyłem w pamięci – remis. Odetchnąłem z ulgą.
– Może jednak naprawdę nie padniesz tak szybko... – Stwierdził Edward.
– Trochę wiary, przyjacielu – Powiedział mieszczanin. – Faro, czy mógłbyś wybrać teraz mnie? – Zapytał, przekrzywiając głowę.
– Yyy tak, oczywiście, że tak. – Zgodziłem się i kostki pokazały się obok naszych rąk. – A ty za co dostałeś się Śmierci? I jak umarłeś?
– Można powiedzieć, że przez... rozdarcie. Odkąd odeszła moja ukochana ciocia, odprawiałem mistyczne, potępiane przez Kościół obrzędy, które miały ukoić jej duszę, bowiem razem ze sobą zabrała nienarodzone dziecko. Jednocześnie miałem rodzinę, którą również nad życie darzyłem miłością i co niedzielę chodziłem z nimi na mszę. Ta dwulicowość bardzo utrudniała mi życie. W któryś wtorek wybuchł pożar w naszym domu. Żona z dziećmi uciekła, ale mnie płomienie uwięziły na strychu. Bez zapowiedzi pojawił się tam stół i krzesła. Oraz Śmierć, której ofertę przyjąłem.
– Graliście podczas pożaru? – Zapytałem zdziwiony.
– Śmierć podtrzymywała pożar na czas gry – Odparł mi.
– Śmierć może zatrzymywać czas?
– Nie, absolutnie. Czasu nie można zatrzymać. Przestrzeń, życie, działanie – je można modyfikować, ale czas płynie zawsze tak samo. Śmierć zwyczajnie nie dopuszczała do zawalenia się domu. Lecz w końcu przegrałem, duszą uszedłem ze Śmiercią, zaś ciało spłonęło w ruinach. – Zjawa mieszczanina milczała przez chwilę, aż wreszcie przemówiła. – Grajmy.
Mieszczanin rzucił, a ja sekundę po nim. Kostki poturlały się przez moment i znieruchomiały. Rezultat z moich: cztery i sześć, a mojego przeciwnika: dwie trójki...
– Gratulację – Rzekł mieszczanin i rozpłynął się w powietrzu, a na jego miejscu pozostała tylko urna prochów.
– Jeszcze sześciu – Ozwała się Pudora. – Oby tak dalej.
– Filipie – Zagadnąłem do skazańca – Chcę znowu ciebie
– Dobrze – Odparł bezbarwnym głosem.
– Lecz najpierw zdradź: jak tu trafiłeś?
– Nie zamierzam ci snuć opowieści. Wiedz tylko, że kiedy dwudziestoośmioletni biskup zostaje skazany na powieszenie za masowe morderstwo, to Śmierć łatwo go zauważa. A zabrała mnie, kiedy czekałem w celi na przygotowanie stryczka. – Zanim zdążyłem zadać jakiekolwiek pytania, Filip puścił swoje kostki w ruch. – Na co czekasz?
 Jego kości już się zatrzymały: trzy i sześć. Cisnąłem moje kostki, które przewaliły się obok jego. Wskazały one dwie piątki.
– I to na tyle. – Odparł duch i zniknął.
 Mając nadzieję, na utrzymanie się dobrej passy, ponownie zdecydowałem się na Edwarda, jednak i tym razem zremisowaliśmy. Jakieś nieszczęście. Wreszcie zwróciłem uwagę na chyba najstarszego gracza – rycerza Anatole'a.
– Panie – Zacząłem. – Uczynisz mi ten zaszczyt?
– Muszę, ale chętnie. – Odpowiedział woj.
– A zdradzisz mi swą historię?
– Zdradzę. Jestem pierwszym, który zagrał ze Śmiercią i pierwszym, który poniósł porażkę. Jako dziedzic zamkowy prowadziłem wyjątkowo rozpustny żywot... i grzeszny. Co niedzielę płaciłem księdzu, aby pamiętał mą obecność na mszy, a następnie wyprawiałem uczty, polowania i pozwalałem sobie na łożenie z wieloma grzesznicami. Aby móc utrzymać się finansowo, najeżdżałem sąsiednie tereny i bezczelnie je grabiłem. Z czasem pozwalałem za pieniądze na odprawianie w moich włościach wiedźmich sabatów. Oto była mroczna strona medalu, za którą biada mi. – Rycerz z żalem pokręcił głową skrytą w hełmie. –  Tę jasną stanowiło to, iż zawsze dbałem o głodnych, a bezdomni stanowili na mych ziemiach rzadkość. Ponadto zabroniłem zabijać koty, gdyż wbrew powszechnemu mniemaniu były pożyteczne.
– Ocenić ciebie, to wyjątkowo ciężkie zadanie... Jak umarłeś?
– Podczas polowania wpadłem na watahę wilków. Uciekałem, straciłem konia. Doganiały mnie i wtedy natrafiłem na polanę. Śmierć otoczyła nas ognistym kręgiem i zaproponowała mi grę. Cóż miałem począć – zgodziłem się. Jako, że byłem pierwszy i byłem sam, miałem jeno jedną szansę, ale i wygrać musiałem tylko raz. Pierwsze dwa rzuty były remisami, a za trzecim przepadłem.
 Anatole jakby pogrążył się na chwilę w sobie.
– Rzucajmy
 Rzekłem i wypuściłem kości. Rycerz za moim przykładem uczynił to samo. Czarne cyfry mówiły: pięć, sześć, a białe: sześć oraz cztery. Arystokrata uniósł przyłbicę odsłaniając czerep.
– Powodzenia. – Zaszczękał i zdematerializował się, pozostała tylko pusta zbroja.
– Triumfujesz, Faro – pochwaliła mnie Pudora.
– Chyba tak, dziękuję. – Odparłem.
– Nie dziękuj, tylko graj. No dalej, widzę, że chcesz się ze mną zmierzyć, ale nie posuwasz się do tego – Powiedziała. Po raz kolejny wiedziała więcej, niż bym pragnął.
– Eh... W porządku, niech tak będzie. Wybieram ciebie, Pudoro.
– I bardzo dobrze, Faro – Wymówiła z uśmiechem, a kości, które pojawiły się przy jej dłoni, porwała natychmiast i w mgnieniu oka nimi rzuciła.
– Ale...
– Faro, graj. Teraz na to nadszedł czas, nie na rozmowy. – Uciszyła mnie krótko. Cóż począć, zrobiłem, jak kazała.
 Niedługi stukot i cisza. Zerknąłem na wyniki moje; cztery i jeden oraz na sumę oczek dziewczyny; sześć i dwa. Ramię rozryła mi druga blizna, którą powitałem bolesnym stęknięciem i krótkim przekleństwem.
– Jeszcze sześć szans – Skomentowała. – Wybieraj dalej.
 Co to miało być? Nie, z nią nie mogę grać. Jest jakaś... inna, nawet w takim towarzystwie. Moja wola wskazała pirata – kiedyś w końcu musi przegrać.
– Ah, Scheiße! – Zawołałem, gdy Edward pokonał mnie osiem do trzech.
– Jeszcze pięć – Objawiła Pudora.
– Tak, wiem... Zmierzmy się jeszcze raz, Edwardzie! – Byłem zdeterminowany, żeby wreszcie go odesłać, ale jak na przekór – znów wygrał i odebrał mi kolejną szansę.
– Jeszcze raz!
– Faro, bo jeszcze sam cię tu rozłożę – Wypowiedział pirat – Spokojniej.
– To gra czysto losowa – Broniłem się.
– Tak, ale zbytni pośpiech i tu zaszkodzi – Powiedział duch dziewczyny. Zatrzymało to nieco moją chęć do wyeliminowania Edwarda, ale mimo to...
– Jeszcze jeden raz – Ogłosiłem.
 Kości zostały rzucone. Ja – dwie dwójki, Edward – trzy oraz jeden. By go cholera wzięła...
– Masz, Faro, jeszcze cztery szanse i czterech przeciwników. – poinformowała mnie biała zjawa. Westchnąłem i pomyślałem, kogo wytypować teraz. Została Śmierć, Pudora, Edward i... drwal. Wskazałem na niego i po przypomnieniu sobie imienia, powiedziałem:
– Treverku, wybieram ciebie
– Nareszcie – Zagadnął radośnie – Nie obawiaj się wyzywać najsilniejszych, przyjacielu, w tym tych, których się boisz.
– No cóż... dobrze, dzięki za radę – Odparłem mu, na co on szybko wysłowił:
– Nie dziękuj! Pudora już ci to mówiła. I nie pytaj mnie, proszę, o mą przeszłość
– Dlaczego? – Skonsternowałem się.
– Bo nie zamierzam ci o niej mówić ani słowa. Chcę, żeby to szybko się rozstrzygnęło. Szkoda życia na rozmowy z nami, a jeśli przegrasz, to będziesz miał na to całą wieczność. – Orzekł i wprawił kostki w ruch. – Mam dziewięć, rzucaj!
Jak kazał, tak zrobiłem, lecz suma oczek wyniosła tylko sześć, a liczba moich blizn wzrosła do pięciu.
– Staraj się bardziej, spróbuj jeszcze raz – Powiedział i ponaglił mnie ruchem ręki.
 Bałem się. Jeszcze trzy porażki i pożegnam się z życiem. Którego wyzwać? Pirata? Nie, on jest mi straszliwym utrapieniem. Nijak nie umiałem się zdecydować. Niech zatem się stanie...
– Niech ci będzie, rzucajmy raz jeszcze
– No i to mi się podoba!
 Nawet nie zauważyłem, kiedy cisnął te kości. Zamknąłem oczy i wypuściłem swoje. Gdy nastała cisza, spojrzałem: dwanaście dla mnie, sześć dla Treverka.
– Nie lękaj się, walcz! – Pożegnał się i zniknął.


« Ostatnia zmiana: 15 Stycznia 2015, 23:39:12 wysłane przez Hellscream » IP: Zapisane
Klikanie w J'Bergo na SB nic nie da  ;>
Fast
Mołdawski Bulbulator

*****

Punkty uznania(?): 12
Offline Offline

Wiadomości: 873


Zobacz profil
« Odpowiedz #3 : 15 Stycznia 2015, 23:36:17 »



« Ostatnia zmiana: 15 Stycznia 2015, 23:41:02 wysłane przez Hellscream » IP: Zapisane
J'Bergo

**

Punkty uznania(?): 0
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 196


Без счастья жизнь это мука

Zobacz profil
« Odpowiedz #4 : 15 Stycznia 2015, 23:38:13 »
Pozostało mi trzech do pokonania. Mam się nie lękać? Niemałe wymaganie, ale dobrze. Postanowiłem rzucić rękawicę samemu inicjatorowi.
– Śmierci, zmierz się ze mną...
 Mroczna postać, która od wykonania pierwszego rzutu nawet się nie ruszała, przyzwała do swej ręki dwie czarne kostki, a mi podała dwie białe. Kości poszły w ruch i ogłaszały dla mnie: sześć, pięć, wspaniały wynik! Ale Śmierci wypadły dwie szóstki. Ból znów przeszył me lewe ramię.
– Dwie szanse, Faro – Orzekła współczująco dziewczyna
– Staram się, staram. – Koniec... koniec tak blisko... Wróćmy zatem do początku. – Edwardzie, rzucajmy.
– Naprawdę tego chcesz, chłopie? – Spytał, unosząc lekko brew.
– Tak chcę – Rzekłem i sam zainicjowałem rzucanie.
 Ile będzie, ile będzie. Zatrzymała się jedna, druga, sekunda i stanęły pozostałe. Wynikiem moim – jedenaście, wynikiem Edwarda Englanda – trzy.
– O niech cię cholera... – Duch złapał się zdziwiony za głowę i uleciał poza świat.
– Doskonale, Faro! Zostałam ci jeno ja i Śmierć
– Pudoro, proszę, teraz opowiedz. Chcę, żebyś to dla mnie zrobiła. Proszę cię – Skierowałem się do bladej zjawy. Ta zastanawiała się przez chwilę i rzekła:
– Dobrze, opowiem ci. Jestem najmłodszym graczem. Przybyłam na siódme miejsce w rok po Edwardzie. Gdy dochodzi nowy gracz, dochodzi nowe krzesło i nowy przeciwnik do pokonania. Byłam trzecią córką mojej matki. Gdy umarła, poszłam do klasztoru. Znalazłam tam pewną księgę, zakazaną. Czytywałam ją w ukryciu, ale pewnego dnia ktoś włamał się do opactwa i ukradł ją. Ruszyłam śladem złodzieja. Po ponad roku trafiłam w te lasy. Wiedziałam, że złodziej musi zamieszkiwać te okolice. Postanowiłam zasnąć pod dwoma starymi, martwymi dębami. W nocy coś mnie obudziło, a był to ogromny czarny pies. Wstałam. On szykował się do skoku, do zabicia mnie. Nagle wpadłam na krzesło i otoczyła mnie i stół bariera z płomieni, do której stwór nie ważył się zbliżać.
– Ty... ty jesteś...
– Tak, niestety. Teraz, po śmierci to wiem, ale wtedy jeszcze nie zdawałam sobie z tego sprawy. Gra szła mi nadzwyczaj dobrze, ale i długo. Przegrałam po osiemdziesiątym rzucie.
– Jak to możliwe? To znaczy, jak ty...
– Faro – Przerwała mi Pudora – Jeśli wyjdziesz zwycięsko z rozgrywki, to zabij Gwarchtorie. Ona nie może przeżyć.
 Zjawa rzuciła kośćmi, a wypadło jej jeden i sześć. Zrezygnowany także wypuściłem kostki. Jedna wskazała sześć, ale druga... Droga zatrzymała się na krawędzi i nie wskazała wyniku.
– To się liczy jako zero... – Oznajmiła Pudora. Ból przeszedł po mnie. – Jeszcze raz przegrasz i zginiesz...
 Trzęsłem się cały. Nie mogę przegrać, nie mogę umrzeć. Pudora pokłada we mnie nadzieję. Rodzina czeka w domu. Nie mogę...
– Śmierć, kończmy to – Oznajmiłem drżącym głosem.
 Kostki Śmierci turlały się długo i wybiły sześć i trzy. Koniec. Wyrzuciłem swoje. Jedna oznajmiała cztery, a druga... sześć.
– Tak! – Zakrzyknąłem. Śmierć nie zniknęła, ale puściła swoją kosę i czekała na koniec gry. Została już tylko...
– Pudora – Zwróciłem się do ducha – Wyzywam cię...
– Faro – Wymówiła powoli, lecz nagle uniosła wysoko głowę – Faro... i Śmierci. Poddaję się.
– Nie możesz! – Nieziemski wrzask przeszył wszystko. Śmierć zaprotestowała.
– Owszem, mogę.
– Zostaniesz uwięziona w labiryncie, tak długo, jak długo trwać będzie moc jego stwórcy! – Ciągnęła Śmierć.
– Wiem i chcę tego...
 Pudora rozwiała się, komnata zaczęła wracać do normy, a Śmierć zwróciła się do mnie swym posępnym głosem:
– Wygrywasz, Faro Blindheit. Jednakże Pudora poddała się, zatem nie zabiorę cię do domu, ale ocalę od siebie, przynajmniej na razie...

Czas nieokreślony, labirynt czarownicy.
 Sterczałem sam w tej okrągłej sali. Stołu nie było, wejścia nie było, a korytarz, wcześniej całkiem ciemny, jaśniał dzięki pochodniom.
 Ruszyłem nim. Przejście ciągnęło się długo. Po półgodzinnej wędrówce trafiłem przed jakieś proste drzwi. I tak innej drogi nie ma... Pchnąłem je i odsłoniła się przede mną ta największa komnata, z kryształowym sklepieniem, czarną posadzką i potężną bramą w głębi.
– Nie ładnie to tak, chodzić z takimi rzeczami po cudzym domu
 Czarownica! Stała obok mnie. Ruszyła dłonią i odłamek, który ciągle miałem, pofrunął daleko i wpadł do wody. Moment później sam się uniosłem i poleciałem w głąb siedliska. Upadłem boleśnie na podłogę, a Gwarchtorie już trwała przy mnie.
– Nigdy więcej nie próbuj uciekać, rozumiesz? – Zapytała srogo.
– Czego ty ode mnie chcesz?!
– Ah, dobrze. Powiem ci, czego chcę. Uświadomię cię. Mogę być nieśmiertelna, jestem w stanie ciągnąć swoje życie przez wieczność, stworzyłam to miejsce i utrzymuje je mym wzrokiem, słuchem i żywotem, ale nie chcę żyć sama. Mam dość samotności, potrzebuję kogoś, kogoś świadomego, kto mógłby być godnym mnie towarzyszem w wieczności. Osoby świadomej, a ty jesteś na dobrej drodze. Nie możesz jednak mieć przede mną tajemnic. Jeśli nie rozumiesz, że wyjawienie mi wszystkiego jest koniecznością, to nie jesteś świadomy. I dlatego ŻĄDAM teraz od ciebie odpowiedzi: gdzie jest twoja rodzina, gdzie są drogie ci osoby? Co mówiły ci upiory podczas gry? – Głos wiedźmy rozbrzmiewał diabelnym echem po podziemiach.
– Nie ma nowy, niczego ci nie powiem!
 Odparłem głośno. Dość mam strachu, który jednak mnie przesiąka, chcę żyć, ale nie kosztem życia innych.
– Więc jednak nie. Zaszedłeś już za daleko, zbyt wiele wiesz, zbyt wiele potrafisz. Gdyby nie takie ciernie w twoim umyśle byłbyś idealny. Ale skoro tak stawiasz sprawę, to nie mam wyboru. Użyję mej mocy i wyrwę ci wspomnienia, wiedzę, wrwę z ciebie to wszystko, co cię blokuje!
 Wrzasnęła i uniosła się, zaczęła lewitować. Podniosła takę mnie i zaczęliśmy dążyć tak w kierunku monstrualnych wrót.
– O Boże... – Wymamrotałem. Zamiast umrzeć, stanę się jej zabawką...
– I to jest kolejna rzecz, która cię ogranicza. Ciebie i całe miliony istnień. Wszyscy umniejszacie się do roli pyłu. Można was ciągać jak kukiełki na sznurkach. Niech to do ciebie chociaż dotrze: Boga nie ma, a nawet jeśli jest, to nie taki, jakiego go sobie wyobrażacie. Nie istnieje wszechmogący stwórca, jest on wytworem umysłów. Moc rozumu jest potężna i dlatego on się utrzymuje, utrzymuje się w wiernych. Powiadam ci jednak: on umrze. Umrze, gdy ludzie dostaną nowe spojrzenie na świat. Już umiera, a w końcu zniknie, stanie się tylko kolejnym słabym bytem i zaniknie. Naprawdę wierzycie, że ma we wszystkim swój udział? Powołujecie się na niego, sami się przez to osłabiając. Gdybyście porzucili puste prośby kierowane do Boga i zaczęli się sami rozwijać, polegać na własnej, faktycznej sile, stalibyście się zaprawdę zwycięzcami. Indywidualność to klucz. Ale nie, śmiertelnicy są za głupi, a i ty także i dlatego muszę unicestwić Boga w tobie, a razem z nim inne okowy, które krępują twą wolność...
 Ogromna brama zbliżała się. Stworzona z czarnego metalu, poprzecinanego zielonymi kanalikami, emitującymi poświatę w tejże barwie, która pokonywała kolor światła komnaty, pięła się do połowy wysokości sali. Zdobiły ją czerwone napisy runiczne i hebrajskie oraz inne, mniejsze, nieznane światu. Majaki składały się z potężnych krat, spomiędzy których widziało się urywki reszty kolosalnego pomieszczenia. Zaraz miało się zaś ukazać ono w pełnej okazałości.
 Zauważyłem, że pod nami kroczy ten monstrualny czarny pies. Zachowywał się nadto cicho.
 Wielkie podwoje otwarły się. Ukazała się biała studnia z dziwnego kamienia. Gwarchtorie Druga machnęła energicznie dłonią i ze studni wystrzelił mistyczny, zielono-szkarłatny promień i przebił się przez otwór w stropie. Nie mogłem się ruszać, tylko palcami szurałem po spodniach. Nagle dotknąłem czegoś zimnego... A co ja mam w kieszeni?
 Czarownica odwróciła się do mnie i patrzyliśmy sobie na twarze, wisząc w powietrzu. Zbliżyła się. Już wiem, co mam w kieszeni. To ta ostra „muszla”, którą zabrałem z tamtej izdebki.
– Faro – Ozwała się – Możesz jeszcze zmienić zdanie. Zmądrzej i sam porzuć to wszystko, co cię ogranicza. Opowiedz mi wszystko, oddaj mi się.
 Sączyła do mnie te słowa. Mimo trzymającej mnie magi, chwyciłem dziwne narzędzie. Gwarchtorie, mimo tego wszystkiego, co mi zrobiłaś, co zrobiłaś innym, mimo tego szaleństwa – jedno ci zawdzięczam: masz rację, dość liczenia na innych, nie zamierzam prosić Boga o łaskę i życie, ale sam je sobie zapewnić. Nie wystarczy modlitwa, trzeba przede wszystkim samemu działać.
– NIE!!! – Krzyknąłem i pokonując zniewalającą mnie siłę swoją siłą, zadałem cięcie, prosto w twarz mej oprawczyni...

33 czerwca 1758 roku. Labirynt diabła.

 Faro sieknął czarownicę przez oczy. Ta zawyła i razem z nim opadła na ziemię. Ryczała, zawodziła. Trzymała się za twarz, po której ciekła posoka z rozkrojonych ślepi.
 Strumień energii zgasł. Młody Prusak spojrzał na cierpiącą kobietę. Następnie dojrzał barguesta, który odwzajemnił jego spojrzenie swoim. Faro wstał i cofnął się na widok żarzących się oczysk, ale czarny pies przestał w ogóle zwracać na niego uwagę, bowiem obserwował właśnie oślepioną czarownicę.
– Zabiję! Zabiję cię, Faro! Ciebie i całą twoją rodzinę! Zarżnę was wszystkich!
 Wrzeszczała Gwarchtorie. Mężczyzna zaczął biec w stronę wyjścia z olbrzymiej sali, gdy jego ciemiężycielka wyciągnęła sztylet i zaczęła nim na oślep wymachiwać.
– Zdechniecie, zdechniecie wszyscy!
 Tym razem nic nie zdeformowało korytarzy i przejść. Faro bez przeszkód dotarł do dziury, którą wpadł w otchłań i zaczął się wydostawać, wykorzystując do tego wystające korzenie. Po paru minutach wspiął się na górę.

– Niech cię piekło pochłonie, Faro! – Zaklinała Gwarchtorie. – Gwas! – Zawołała, ale nic się nie stało, więc zagrzmiała głośniej. – Gwaaas!
– Nie jestem twoim sługą, więc mnie tak nie nazywaj
 Wypowiedział to potężny barguest, który, choć ślepa kobieta nie mogła tego dostrzec, bacznie na nią patrzył.
– Ty... ty mówisz? – Zapytała zdziwiona wiedźma.
– Przemawiam teraz, gdy odzyskałem wolność. – Rzekł głębokim, dumnym tonem.
– Jak śmiesz?! Jesteś moim sługą i masz się mnie słuchać!
– Nie – Odparł krótko czarny pies.
– Nędzny kundlu, jesteś mi winien posłuszeństwo! – Zakrzyknęła ze zwierzęcą agresją.
– Nie – Powtórzył. – Nie jestem ci winien żadnego posłuszeństwa, plugawa czarownico, któraś nawet nie jest prawdziwą spadkobierczynią rozkładu.
– Jestem, a ty jesteś moim niewolnikiem!
Nie. Jak śmiałaś odebrać mi wolność? Mnie, który żyje w cieniu. Jak śmiałaś zmuszać mnie do mordowania niewinnych i silenia się ich szczątkami? Jak śmiałaś zniżyć mnie do roli zniesławionej istoty? Dzisiaj kończy się twoje parszywe panowanie, które i tak za długo trwało.
– Nie! Odejdź! Słyszysz?! Rozkazuję ci albo mi służyć, albo odejść stąd! – Wołała czarownica, której głos zaczynał powoli drżeć.
– Odejdę, gdy tylko zakończę tę sprawę. Zbyt wiele zła uczyniłaś. W imię swoje, swojej zemsty i innych oraz ich vendetty ogłoszę dzisiaj wyrok za twe zbrodnie – Barguest począł z wolna podchodzić do Gwarchtorie, która zawyła:
– Precz! Odejdź! Odejdź i nigdy nie-wracaj! – Słuszne przerażenie coraz silniej dawało o sobie znać poprzez łamiący się ton jej mowy.
– Samozwańcza czarownico, Gwarchtorie Druga. Za twoje zbrodnie, za zniewolenie mnie i utwierdzanie świata w mej złej sławie, za zmuszanie mnie do bestialstwa i mordowania, za znęcanie się nad ludźmi, za świadome czynienie krzywdy, czeka cię dzisiaj kara.
– Nie!!! Precz!!! Wynoś się!!! – Wiedźma kuliła się i kierowała sztylet w stronę, z której dochodziły słowa jej byłego sługi.
– Jam jest tym, który kroczy w ciemnościach. Jam jest zbawcą zagubionych oraz zagrożonych i ich stróżem. A według mej złej sławy, którą swymi rozkazami utwierdzałaś, jam jest zwiastunem śmierci, twojej śmierci i mesjaszem twego końca. Przynoszę ci wyrok, jakim jest kara ostateczna. Jam jest sędzią i skazuję cię na śmierć, jam jest katem i wypełnię ten wyrok.
– Niee!!! – Zaskamlała czarownica. To było jej ostatnie zrozumiałe słowo, bowiem później już tylko wrzeszczała i skowytała niezrozumiale.
 Barguest skoczył na nią, wybił jej z dłoni ostrze, które potoczyło się daleko po posadzce. Canis diabolus wgryzł się w ciało skazanej; jego kły przebiły jej bok i prawą pierś, ale nie naruszyły serca, a jego pazury przekuły jej prawe udo i strzaskały kość. Następnie istota przeciągnęła łapą, rozorując nogę Gwarchtorie i rozwalając ją do kolana, w tym czasie drugą nogą rozpruwając jej łono. Kreatura puściła jej bok i wkąsała się w lewą pierś, którą oderwała i wypluła. Wokoło płynęła krew, zalewała podłogę, psa i czarownicę. Wreszcie barguest zaczął gryźć gdzie popadnie, a jego łapy wyszarpywały z wiedźmy wnętrzności i rozrzucały naokoło.

 Faro wyszedł z dziury i został powitany przez rozentuzjazmowanych towarzyszy broni – całych i zdrowych. Opowiedzieli mu, że przez te trzy dni znaleźli schronienie w pobliskiej wiosce. Codziennie przychodzili, aby sprawdzić, czy ich przyjaciel znowu się pojawi. Po wysłuchaniu wszystkiego i napojeniu się, Faro, wraz z podtrzymującymi go druhami, ruszyli w kierunku wsi.
 Obserwowała to tajemnicza, odziana na czarno kobieta, stojąca na grubszej gałęzi jednego z drzew.
– Dobra robota, śmiertelniku. To rozwiązuje mój problem. W nagrodę pozwolę ci żyć. – Powiedziała do siebie, po czym przeobraziła się w czarnopióre ptaszysko i odleciała...

Wojna Siedmioletnia zakończyła się w lutym 1763 roku, podpisaniem Pokoju Paryskiego i Pokoju w Hubertusburgu. Zwycięsko z konfliktu wyszło Królestwo Prus i Królestwo Wielkiej Brytanii.

 Maria Teresa, władczyni Austrii, brała w późniejszym czasie udział w rozbiorach Polski. Stała się bardzo konserwatywna w dziedzinie obyczajowości. Powołała słynną "Komisję Cnoty", która miała czuwać nad moralnością mieszkańców austriackiej stolicy. 29 listopada 1780 roku cesarzowa obudziła się o 5 i zażądała kawy. Następnie odbyła wiele rozmów z cesarzem Józefem. Pod wieczór dostała nagle ataku duszności. Próbowała wstać z fotela, ale opadła natychmiast na sofę. Józef zwrócił jej uwagę: „Wasz Majestat leży źle”. Maria Teresa odpowiedziała mu: „Tak, ale wystarczająco dobrze, aby umrzeć.”. Po tych słowach odeszła i została pochowana w grobie nr 56 w Krypcie Cesarskiej pod Kościołem Kapucynów w Wiedniu.

 Fryderyk II Wielki, władca Prus, toczył w następnych latach Wojnę o Sukcesję Bawarską, brał aktywny udział w życiu kulturalnym i, razem z Rosją i Austrią, doprowadził Rzeczpospolitą do upadku. Po wojnie siedmioletniej, w wyniku której zmieniła się mocno psychika i stosunek króla do świata, a liczne przeżycia, załamania nerwowe, depresje i zgryzoty odcisnęły piętno na fizjonomii władcy, nazywano go złośliwie Starym Frycem (Alter Fritz). Fryderyk do końca aktywnie poświęcał się sprawom państwa. 30 maja 1786 roku, kiedy na początku dnia król dyktował swoje decyzje sekretarzowi gabinetu, Stelterowi, ten zmarł nagle na atak serca. Fryderyk, nie przerywając pracy kazał wezwać drugiego sekretarza i dyktował swoje polecenia dalej. Rano 16 sierpnia 1786 roku król stracił przytomność, której najprawdopodobniej już nie odzyskał i dzień później zmarł, a obecnie spoczywa w Sanssouici, obok swoich ukochanych psów.

 Bitwa pod Domstadtl okazała się druzgocącym zwycięstwem sił habsburskich, większość konwoju została zniszczona bądź zagrabiona przez Austriaków, nieliczne dotarły do atakowanego Ołomuńca. Prusacy, pozbawieni zaopatrzenia, musieli przerwać oblężenie i wycofać się do Czech. W bitwie, w obu jej częściach, zginęło około trzech tysięcy ludzi, z czego większość stanowili żołnierze pruscy.
 Na polu bitwy w okolicy wsi Domašov stoi do dzisiaj pomnik, upamiętniający walczących.


Dobra, a że mam dziwne zamiłowanie do tłumaczenia tytułów swoich opowiadań, to :3
El laberinto del diablo (es) Labirynt diabła (pl) Лабиринт дьявола (ru) Devil's labyrinth (en) Le labyrinthe du diable (fr)


« Ostatnia zmiana: 16 Stycznia 2015, 01:36:51 wysłane przez J'Bergo » IP: Zapisane
Klikanie w J'Bergo na SB nic nie da  ;>
Niebieskooki Smok

*

Punkty uznania(?): 7
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 114


Zobacz profil
« Odpowiedz #5 : 27 Stycznia 2015, 15:56:06 »
Jako, że komcie do opowiadań to towar deficytowy, postanowiłem kontynuować ocenianie prac konkursowych  :).
Kolej na Labirynto del diabolo  :).

Tłem dla opowiadania jest ciekawie opisana bitwa między wojskami królestwa prus, a siłami austriackimi.
Ten interesujący fragment ciągnie się od starcia w Gustramovicach po bitwę we wsi Domasov.
Lubię dokładnie opisane starcia między dwoma armiami.
Co mi się najbardziej w opisanej przez Ciebie bitwie podobało to to, że przedstawiłeś ją z punktu widzenia zwykłego żołnierza.
Mimo, że te starcia dwóch wojsk są ciekawie przedstawione, po jakimś czasie zacząłem się zastanawiać gdzie tu jest jakiś motyw fantasy?
Prawie połowę Twojego opowiadania stanowi ten konflikt.
Mi to tam nie przeszkadza.
Jak bohater opowiadania dostaje się do tego labiryntu jest już tylko lepiej  8).
Akcja gwałtownie przyspiesza. Główny bohater uciekając, zostaje uwięziony w jakiejś komórce. Fajnie wplotłeś motyw z koszmarami sennymi, które wpływają na jego psychikę.
Pajunk najlepiej przedstawiony stwór ze wszystkich. Jaką on musiał mieć dyńkę by pomieścić te końskie zuby  :D.
Dalej:
Motyw z tą grą o życie też niezły.
Dodałeś też nieco filozofii co mi się również podoba.
W swoim opowiadaniu mam fragment podobny trochę do Twojego tylko inaczej to ubrałem w słowa.
Do tej pory oprócz Twojego przeczytałem tylko trzy opowiadania ale Twoje dzięki lekko horrorowej otoczce odznacza się na tle pozostałych. Chociaż z drugiej strony ja jestem ponurakiem i napisałbym jakiś bad ending. Ale nie jest źle, podobało mi się  :).

Zabawnych fragmentów za dużo nie ma w napisanej przez Ciebie opowieści ale udało mi się wygrzebać takie dwa śmiechowe:
Cytuj
Brodząc po piekle, niebo ujrzałem, a sam przez swój nędzny żywot w gnoju mieszkałem.
Łoł I! Zdanie głębokie jak Bajkał  ;D.
Cytuj
Prędko wlazłem na stół i chwyciłem długi, dwuzębny widelec oraz tacę.
Łoł II! Na bezrybiu i rak ryba. Nie miał chłop pod ręką tarczy i miecza to wziął tacę i widelec  :D. Jak MacGyver  :).
Nie wiem czy to było zamierzone ale takie fragmenty odciążają nieco poważną fabułę  ;).
No, to chyba już wszystko co chciałem napisać  :).


IP: Zapisane
J'Bergo

**

Punkty uznania(?): 0
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 196


Без счастья жизнь это мука

Zobacz profil
« Odpowiedz #6 : 27 Stycznia 2015, 16:17:37 »
Planowałem lepiej wyważyć opowiadanie, bo bitwa naprawdę sporo zajmuje. Faro miał być w labiryncie jeszcze ze 2 dni, chciałem, żeby zwiedził wszystkie korytarze i tak porządnie stracił poczucie czasu. Niestety jestem leniwy, więc zabrakło mi czasu na napisanie tego.

Jeśli chodzi o pająki, to podczas pisania przypomniał mi się ten bossek z Daemon Vector

Chociaż widać z opisu, że moje "pająki" się nieco różnią ^^

Co do tych fragmentów, to nie miały odciążać. Po prostu tak wyszły  ^_^

I małe wyjaśnienie: wiem, że czarownica i wiedźma to dwie różne "profesje", ale J'Bergo potrzebował jakiegoś dodatkowego zwrotu dla naszej bohaterki ^^
+Nie bijcie za terminy wojskowe, żołnierzem nie jestem i polegałem na wiedzy z internetu.


IP: Zapisane
Klikanie w J'Bergo na SB nic nie da  ;>
Strony: [1]    Do góry Wyślij ten wątek Drukuj 
 





© 2003 - 2024 Tawerna.biz - Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie i publikowanie jakichkolwiek elementów znajdujących się w obrębie serwisu bez zgody autorów jest zabronione!
Heroes of Might and Magic i powiązane z nimi loga są zastrzeżonymi znakami handlowymi firmy Ubisoft Entertainment.
Grafiki i inne materiały pochodzące z serii gier Might & Magic są wyłączną własnością ich twórców i zostały użyte wyłącznie w celach informacyjnych.
Powered by SMF 2.0 RC1.2 | SMF © 2006–2009, Simple Machines LLC | Theme by jareQ
Strona wygenerowana w 0.125 sekund z 21 zapytaniami.
                              Do góry