Witaj na polskim forum poświęconym sadze Heroes
of Might and Magic. Zarejestruj lub zaloguj się:

Pamiętaj:
0 Użytkowników i 2 Gości przegląda ten wątek.
Strony: 1 ... 3 4 5 [6] 7 8    Do dołu Wyślij ten wątek Drukuj
Wojny Starożytnych - dostępny Rozdział Dwudziesty Ósmy (Czytany 44786 razy)
Hellscream
Orczilla

*

Punkty uznania(?): 4
Offline Offline

Wiadomości: 1 125


One, Two, Hellscream's coming for you...

Zobacz profil
« Odpowiedz #75 : 02 Grudnia 2009, 19:32:20 »
Rozdział 22...is up!

Vokial, Nesdro, Balor i jeszcze ktoś stali w ciemnym pokoju. Oświetlała go pojedyncza lampa oraz płomienie lisza, tym razem zielone.
- Znajdźcie mu innego nosiciela, bo mam już tego po dziurki w czaszy – warknął Merciless.
- Kiedy nie mamy pomysłu...Pomyśl, że dzięki Nesdro masz podwójne szanse na dostanie się ponownie do turnieju – zauważył goblin.
- Ja i tak tam wrócę. Zmuszę kogoś, by zrezygnował na moją rzecz i po sprawie. Kto odmawia Mercilessowi, ha? – spytał spaczniowy upiór.
- No niby tak... – mruknął wampir i zamyślił się.
- Ja mam pomysł – odparł jakiś głos słabo. Była to ta nieznana osoba. Osobnik ten wyglądał dziwnie. Choć mierzył niemal dwa metry, był strasznie zgarbiony. Miał zieloną skórę i czerwone oczy, tak samo jak białą brodę i połamane kły. Wyglądał na niesamowicie starego i schorowanego orka.
- Ty? Przecież ty jesteś od działania, nie od myślenia, Mogul – parsknął Balor. Ork uśmiechnął się, lecz tylko trochę, bowiem wargi jakby odmówiły mu posłuszeństwa.
- Nie przekreślaj Mogula Khana, albowiem ktoś gotów podzielić cię na ćwiartki, jeszcze przed naszym dranei – powiedział starzec. Na przypomnienie Gondara Balor ucichł niemal natychmiastowo.
- Właściwie co ma do zaoferowania nasz nowy znajomy? To jakiś twój krewny? Brat pradziadka? – zapytał Vokial, patrząc z pogardą na obu zielonoskórych.
- Jestem spokrewniony z pewną osobą obecną w tych murach – powiedział ork, wodząc wykręconym przez artretyzm palcem w powietrzu – ale nie jest to obecny tutaj magik. A potrafię tylko trochę. Umiem siekać, rąbać, dźgać, kłuć i rżnąć – uśmiechnął się zielonoskóry paskudnie. Mniej więcej w tej samej chwili do pomieszczenia – przez ścianę – wpadli dwaj szkieletowaci jegomoście. Konkretnie jeden szkielet i jeden demon z czaszką zamiast głowy. Konkretniej jeden demon czaszka i jeden król szkieletów, przynajmniej tak można było wnioskować po jego monumentalnej budowie, koronie na skroniach, wielkiej szabli i tarczy na plecach. A najkonkretniej rzecz ujmując, przez ścianę właśnie wpadli Nocny Strzelec i Król Leoric.
- Heja, a wręcz Hell-Yeah!, panowie! – ryknął śmiechem demon czaszka. Leoric tylko pozdrowił ich skinieniem głowy.
- A was co tu sprowadza? – zapytali jednocześnie nekromanci.
- Wpadliśmy rozwalić to małe przyjęcie tylko dla panów. Swoją drogą, takie to dziwnie, nie? Czy tylko mi się tak wydaje? Co? – wyrzucił z siebie potok słów Nocny. Mogul tylko parsknął śmiechem.
- Nic się nie zmieniasz, Amadeo – rzekł ork.
- Prosiłem, cholera, byś tak do mnie nie mówił! – warknął Strzelec. Khan parsknął śmiechem.
- Wybacz, taka już moja przywara...Pamiętam cię jeszcze jako malutką czaszeczkę, a zobacz jak wyrosłeś... – mruknał pieszczotliwie, a potem wszyscy ryknęli śmiechem, wyłączając tylko Mercilessa, któremu sytuacja z Nesdro mocno się naprzykrzała i psuła nastrój.
- Dobra, my tu gadu gadu, a przecież przyszlim w interesach. Szef chce załatwić sprawę Nesdro – powiedział Nocny.
- W sensie znaleźliście mu nosiciela? – zapytał szybko Spowiednik Tezzetha.
- Tak – odparł krótko Leoric. Odpowiedziały mu zdziwione spojrzenia.
- Że niby ty? – zapytał Vokial. Leoric kiwnął czaszką.
- Ano tak. Wchłonę Nesdro, zwiększę swą moc, a przez to zwiększę szansę naszej wspólnej sprawy – wytłumaczył król szkieletów, rozkładając ramiona i mrucząc jakieś niezrozumiałe słowa.
- Nie podoba mi się to „wchłonąć”... – mruknał Vokial. Jednak Merciless zaczął już dziwnie skrzypieć i świszczeć, jakby zwijał się w kłębek. Uchodziła zeń czarna smuga, która stopniowo przepływała na Leorica. Gdy cała już „weszła” w sługę Mrocznego Żniwiarza, szkielet ryknął potężnie w wybuchu światła. Gdy błysk zrzedł, objawił im się Leoric w trochę zmienionej postaci – był trochę niższy, za to szerszy w barach, nosił na sobie pięknie zdobiony i mistrzowsko wykonany napierśnik, spodnie wyglądające jak zrobione z mithrilowych, zgrabnie połączonych płyt, jego oczy świeciły niczym złudne ognie na bagnisku, korona mieniła się szlachetnymi kamieniami, a miecz został zastąpiony ogromną buławą, której głownia wyglądała jak cztery połączone czaszki nienaturalnej wielkości. Najdziwniejsza jednak była...broda Leorica, biała i krzaczasta, wyrastająca z brody króla szkieletów. Rzeczony z trzaskiem rozprostował palce.
- Mroczny lord w końcu objawił światu swą prawdziwą powierzchowność... – mruknał sam do siebie. – No dobrze, skoro mogę już utrzymać moją stabilna formę, możemy się zabawić. Panie Vokial, ma pan wywiązać się ze  swojej części umowy lub... – powiedział do wampira, robiąc efektowną pauzę.
- Lub Pudge będzie wykarmiony za darmo – zaświergotał Nocny, obejmując wampira, na którego twarz wstąpiło obrzydzenie. – Zadowala cię ta opcja, co? – zapytał jeszcze, ale Leoric uczynił kilka gestów i razem znikli z trzaskiem.


Feng Wei poprawił mankiety swej zdobionej koszuli i krytycznym wzrokiem zlustrował swą partnerkę. Kobieta była niewysoka, szczupła i na oko miała trzydziestkę. Miała dziwny kolor włosów – srebro przetykane czernią. Nosiła czarne jeansy, czarną „skórę” – bo wprawne oko zauważyłoby, że owa skórzana kurtka nie jest ze skóry, jak większość damskich „skórzanych kurtek” – oraz czarne, okrągłe okulary na oczach. Feng zlustrował kobietę kilka razy, zanim w końcu do niego doszła.
- Chiny? Korea? Japonia? – zapytał szybko Chińczyk. Kobieta lekko oniemiała.
- Japonia...Ale skąd poznałeś? Nikt jeszcze sam z siebie nie zapytał mnie, czy pochodzę z Dalekiego Wschodu... – zdziwiła się partnerka wojownika.
- Poznałem po chodzie. Ludzie z zachodu nie umieją chodzić tak dumnie jak my – wzruszył młodzieniec ramionami i lekko się uśmiechnął.
- Ha! Szczera prawda! – parsknęła perlistym śmiechem kobieta. Mówiąc o perłach, miała naszyjnik ze sztucznych pereł, białe kolczyki w uszach a na palcu nosiła obrączkę. Feng właśnie wskazał ów pierścionek.
- Prezent od ukochanego? – zapytał. Kobieta pokręciła głową.
- Nie, nosze bo lubię. A tak swoją droga, Amane Kuradobei – przedstawiła się, wyciągając rękę. Wei uścisnął ją, kłaniając się.
- Feng Wei. Jak możesz się przydać naszej drużynie w walce? – spytał po raz kolejny.
- Umiem walczyć rapierem, znam karate shotokan – powiedziała szybko kobieta. Mężczyzna parsknął.
- Shotokan! Siedem łaskoczących ciosów na krzyż, brak dźwigni, trzy kopnięcia. Nie mogłaś uczyć się aikido albo kyokushin? Miałabyś uderzenia w punkty witalne... – westchnął wojownik.
- E tam, jedziesz stereotypem. Co ty niby potrafisz? – odcięła się szybko Japonka.
- Wushu, sześć różnych rodzajów kung-fu, aikido, jujitsu, kyokushin i kempo – Boska Pięść i Pięść Smoczego Króla. Tyle w kwestii sztuk walki. Nie ma takiego wojownika, który mógłby stanąć mi na drodze. Albowiem jam jest... – mruknał Chińczyk i nachylił się nad towarzyszką - Zhàn Shì Lung – powiedział w swym języku. Tak szeroko otworzyła oczy.
- Nie uwierzę, dopóki nie zobaczę na własne oczy – odparła, wciąż zdziwiona. Feng pokiwał głową.
- To zależy tylko od poziomu naszych przeciwników.

Wolfrick opierał się o ścianę. Przed nim stała towarzyszka jego walki – niejaka Drunna Fisealie. Wysoka, szczupła szatynka, ubrana w płócienną, białą koszulę, niebieskie jeansy ze zniszczonymi nogawkami i białą rękawiczkę, która najlepsze czasy miała za sobą. Kobieta była bardzo ładna, ale Wolfricka oczywiście to nie obchodziło.
- Mam nadzieję, że mi uda się dostać do kolejnej rundy, w przeciwieństwie do mego towarzysza Nekrosa – wyraził swe...wątpliwości podobny do gnolla upiór. Drunna pokiwała głową.
- Wyjdzie w praniu – powiedziała tylko kobieta. Wolfrick spojrzał na nią swymi czerwonymi oczami.
- Potrafisz coś konkretnego? – zapytał.
- Nie, ja po prostu mam szczęście. I podobno dobra w łóżku jestem – wzruszyła kobieta ramionami. Wolfrick przejechał ręką po „twarzy”.
- Wygrałaś walkowerem, prawda? – zapytał ponownie, przeczuwając odpowiedź.
- Jakże by inaczej. Jakaś durna Irlandka nie stawiła się na czas, no i... – zaczęła opowiadać Drunna, jednak zakończyła głuchym rzężeniem, gdy z jej gardła wylał się strumień krwi. Za nią, z zakrwawionym nożem bojowym, stała blondynka z włosami spiętymi czerwoną, podłużną spinką. Ubrana była w strój bojowy stalowego koloru, nosiła czarne rękawiczki, miała fioletowe oczy.
- Z Irlandczykami nie warto zadzierać, co jest wiadome większej części świata – powiedziała kobieta, oczywiście z silnym irlandzkim akcentem. – Nie masz mi nic za złe, prawda, Wolf? – zwróciła się do Lodowego Upiora. Ten uśmiechnął się szeroko.
- Ha, wiedziałem, że prędzej czy później spotkam tu Ninę Williams. Zgaduję, że wtedy zatrzymała cię twoja kochana siostra Anna? – zapytał Wolfrick, machając ręką, od czego ciało panny Fisealie zamarzło, a następnie rozpadło się w proch.
- Jakżeby inaczej. Zgaduję po twojej reakcji że nie masz mi za złe tego „niecnego czynu”. Prawda? – zapytała ponownie, kreśląc zajączki.
- Gdzie tam. Długo Cię nie widziałem – powiedział, machając ręką.
- Taak. Za długo. To jak, znowu działamy razem? – zapytała blondynka. Upiór ukłonił się z rewerencją.
- O niczym innym teraz nie myślę – powiedział miłym głosem.

Genn grał zawzięcie w karty z jakimś nieznanym jegomościem. Jego bracia – ci krwi i ci niekoniecznie – kibicowali mu. Genn przegrywał już siedemnasty raz. Człowiek ubrany był w czarną marynarkę ze złotymi pagonami i obszywkami wokół rękawów, czarną koszulę, czarne spodnie z jeansu, w ustach trzymał dogasające cygaro. Nosił też czarny, materiałowy kapelusz ze skrzyżowanym piszczelem i szablą. Jego twarz pokrywała kombinacja goatee i bokobrodów. W jednej ręce miał szklankę whisky, w drugiej pięć kard. Kwiat jego wieku przekwitł kila lub kilkanaście lat temu, co widać było po żyłach występujących na jego rękach i pofałdowanej skórze, jednak trzymał się dobrze.
- Man, take all time you want – powiedział do Genna i łyknął ze szklanki. Genn nie chciał dłużej czekać – miał karetę złożoną z dam i jeszcze króla na poparcie.
- No to jedziemy – powiedział, triumfalnie rzucając karty na stół. – Kareta dam i król, czyli... – zamyślił się gnoll, przypominając sobie nazwy pokerowych „rąk”.
- Village People followed by the Cowboy – mruknął jego przeciwnik. Wyłożył cztery karty i odkrył je – to również były cztery damy. – Seems that we have a conflict – powiedział i wpatrzył się w piątą kartę.
- No i? – zapytał Genn po chwili. Człowiek uśmiechnął się półgębkiem.
- I don’t share your greed and the only card I need is the Ace of Spades – powiedział, rzucając asa pik na swoje karty. Genn żachnął się, tak samo reszta gnolli – przegrali resztki pieniędzy.
- Pas, skończyła nam się forsa – mruknął Szara Grzywa, sprawdzając kieszenie.
- That’s shame. But I still was fun to play with ya – mruknał pokerzysta, zbierając karty i tasując je niemal machinalnie, ale w widowiskowy sposób – talia latała we wszystkich kierunkach.
- W siedemnastu grach skubaniec wygrywał. Węszę oszustwo – mruknał Hrontrig.
- My dear, over forthy years or more no one defeated Lemmy Killmister in his cards – powiedział, uśmiechając się.
- Ma staruszek rację. Znamy Lemmy’ego nie od dziś. Swoją drogą, mój drogi, nauczysz ty się kiedyś wspólnego? – zapytał Stara Szrama.
- As soon as hell became frozen solid – odparł Lemmy, wkładając talię do kieszeni.
- Kiedy piekło zamarznie, doprawdy... – mruknął z kolei Kruger. Piekło już raz zamarzło i Vari brał nawet w tym udział, ale jakoś nie chciało mu się opowiadać. – Powiedz nam jeszcze, co taki ustatkowany, liczący sześćdziesiąt parę lat muzyk – legenda robi w takim miejscu jak to? – zapytał jeszcze kowal.
- I’m marching. You know, March or Die, yeah! – zakrzyknął nagle swym niecodziennym głosem Lemmy.
- Ciągle uzależniony od śpiewania własnych kawałków? – parsknął rozbawiony Genn.
- Oh yeah. But I don’t ask you to love me like a reptile! – parsknął karciarz śmiechem, wstał, ukłonił się i odszedł.
- Wspaniały człowiek, jak na człowieka oczywiście – powiedział z uśmiechem Kruger, wpatrując się w plecy imć Killmistera. Genn pokiwał głową.
- Fakt. Wiecie dlaczego zrezygnował z pozycji Mistrza GMZ? – spytał szary gnoll towarzyszy. Odpowiedział mu jednak Kalt, który właśnie wracał z Kingiem. Jaguarołak niósł sześciopak.
- Lemmy poświęcił się karierze muzycznej i doskonaleniu umiejętności karciarskich – oznajmił Kalt.
- Facet wymyślił ciekawy sposób na zdanie dowództwa – dodał King, biorąc jedno piwo i stawiając resztę na stół. – Czym chata bogata.
- A jaki to był sposób? – zapytał Genn, otwierając butelkę zębami.
- Lemmy powiedział, że odda przywództwo tylko komuś, kto pokona go w pokera. No i tym sposobem był szefem przez siedemnaście lat, aż wygrał z nim Reptilion. Nikomu innemu nie udała się taka sztuka – wyjaśnił żywiołak.
- Fakt, pamiętam coś takiego...Lemmy był czwartym przywódcą Gildii, czyż nie? – zapytał Kruger. Kalt przyłożył czubki palców do czoła i zamknął na chwilę oczy.
- Tak, był czwartym przywódcą. Najpierw dowodził nami Grommash, po kilku latach uznał że poradzimy sobie sami i oddał dowodzenie Kaisowi, Kais porządził równą dekadę po czym oddał mi tytuł, ja zaś po jedenastu latach mianowałem dowódcą Lemmy’ego. Jakoś tak – powspominał Kalt.

Mogul Khan stał w drzwiach ciemnego pokoju. W ręku trzymał szklaną, pękatą butelkę wypełnioną krwistoczerwoną substancją.
- Już niedługo, braciszku... – mruczał sam do siebie...

Hellscream z trzaskiem rozprostował palce, ponownie.
- No dobrze, teraz zapraszamy na arenę drużynę złożoną z Drunny Fisealie i Wolfricka! – krzyknął do mikrofonu ork. Na arenę nieśpiesznie wyszedł Lodowy Upiór i irlandzka zabójczyni.
- Niestety, pomysłu na theme song nam zabrakło – oznajmił upiór.
- E...A gdzie jest Drunna? – spytał lekko otępiały Hellscream.
- Miała wypadek – oznajmiła Nina z kamiennym uśmiechem i skrzyżowanymi rękami.
- Ech... – mruknął stary ork i złożył twarz w dłonie.
- Takie życie. Silny pożerać słaby – westchnął Skell, rozkładając ramiona.
- Coś w tym jest – mruknął Fergard.
- Okej, okej. W takim razie powitajmy Wolfricka z mroźnego Northrend i Ninę Williams z deszczowej Irlandii! – krzyknął Grommash. Trybuny odpowiedziały aplauzem.
- A teraz druga para. Wywodzący się z Dalekiego Wschodu wojownicy...Feng Wei i Amane Kuradobei! – dodał kapitan James. Z głośników popłynęła muzyka. Przywodziła na myśl orientalne krajobrazy, uspokajała, miała w sobie coś ze sztuk walki...W jej akompaniamencie na arenę wmaszerowali nasi Azjaci. Wolfrick prezentował chłodną obojętność, tak samo Nina, podobnie Feng...Jedynie Amane rzucała spojrzenia na rywali, jakby oceniając ich.
- No dobrze, pierwsze lody w kwestiach muzycznych przełamane... – powiedział sam do siebie Hellscream, kręcąc głową. – A teraz wylosujemy piątego zawodnika – dodał, wciskając któryś z guzików na konsolecie. Maszyna losująca poszła w ruch, zaś po dłuższej chwili wypełnionej losowaniem wypadła nań główka czerwonego orka.
- Och, czyżby zgłosił się jakiś piekielny ork? – wyraził zdumienie Skell. Hellscream skrzyżował ramiona – nie wiedział nic o swych „złych” kuzynach w tym turnieju. Po pewnym czasie rozległ się stukot laski, a na arenę wyszedł stary, zgarbiony ork. O zielonej skórze. Wspierał się na lasce z dębiny. Nie wyglądał na groźnego, lecz miał na sobie czarny pancerz, który składał się właściwie tylko z napierśnika połączonego skórzanymi pasami ze spodniami i naramiennikami. Ork uśmiechał się.
- Wszystkich wpuszczają na ten turniej – żachnął się Feng na widok przeciwnika. Ten nie zareagował, tylko wytrwale podążał w kierunku środka areny. Gdy już się tam znalazł, uderzył laską w ziemię. Wokół areny buchnęły wielkie płomienie, powietrze wypełniło się mgłą w kolorze krwi, nawet światło zdawało się zaczerwienić. Dało się słyszeć ponurą, monumentalną muzykę, która przywodziła na myśl piekielne zastępy i głębiny pełne ognia. Jednym słowem, atmosfera zupełnie nie pasowała do orka – przynajmniej nie wydawała się pasować.
- O ja cię sunę – wyjąkał Grommash. Już wiedział kim jest ork. Rzeczony wyjął pękatą buteleczkę i wypił czerwony płyn do ostatniej kropli.
- Ładne widowisko – skomentował Fergard. Skell parsknął. Tymczasem „piekielnego orka” zaczęło skręcać. Zaczął jakby nabierać mięśni, zęby wyostrzyły się, zmarszczki znikły ze skóry, oczy zapłonęły zielonym ogniem. Skóra orka przybrała barwę juchy, zaś jego kostur zamienił się w topór.
- Hehehehe... – mruczał sam do siebie ork, obracając kark aż strzelało. Rozprostował też z trzaskiem palce.
- Miło poznać, panie...? – zaczęła konwersację Amane. Ork spojrzał na nią płonącymi ślepiami.
- To będzie dłuższe przedstawienie, więc przygotujcie się. Dziwię się że mnie nie znacie, ale taka już dola młodszych braci. Nazywam się Mogul Khan – powiedział ork z godnością, wypinając pierś. Na trybunach, w różnie rozlokowanych miejscach rozległy się wiwaty.
- To była cała opowieść? – spytała Nina Williams, uśmiechając się chełpliwie. Ork na to wyszczerzył się paskudnie.
- Mój pełny tytuł brzmi Mogul Khan, Krwawy Topór Klanu Wojennej Pieśni – powiedział, wprawiając chyba wszystkich w konsternację. Skell i Fergard momentalnie skierowali spojrzenia na Hellscreama, ale ten nie odezwał się. Za to Mogul mówił dalej. – Jestem krwawym toporem mego klanu, gdyż uderzam z żądzą krwi i nienawiścią tam gdzie wskaże mi mój wódz. Zostawiam po sobie jedynie stygnące ciała i rzeki krwi. Jestem synem wielkiego Killrogga Trupiookiego, wodza klanu Wojennej Pieśni, i bratem jego następcy, Grommasha Hellscreama – dokończył opowieść czerwonoskóry ork. Cisza.
- Eff... – westchnął ciężko i dychawicznie Fergard.
- Czyliż kłamię, braciszku? – zagadnął Mogul, wykręcając się w stronę Groma.
- Mój brat nie żyje, umarł w Draenorze, wiele lat temu – powiedział spokojnie Hellscream. Khan roześmiał się straszliwie.
- Mwaha...haha...HAHAHAHA! Kpisz, czy o drogę pytasz, Grom?! Naprawdę myślałeś, że rozpłatanie mnie od obojczyka do biodra i wrzucenie mnie w głębiny Nicości wystarczy?! – ryczał śmiechem czerwony ork. Hellscream zmarszczył czoło, kropla potu, obrysowała jego policzek.
- Przeżyłeś to?... – zapytał, a później jakby zabrakło mu powietrza.
- Ciemność otaczała mnie ze wszystkich stron, krew uciekała z mojego ciała, życie powoli wysączało się z moich ran a wszystkie kreatury ciemności sprzymierzyły się by na mnie zapolować. Ale nic nie mogło mnie zmóc. To jest w naszej krwi, braciszku – nawet jak umieramy, to uporczywie trzymamy się życia – odpowiedział piekielny ork metaforami, które w stu procentach rozumiał chyba tylko jego brat.
- Czyli jesteśmy kolejnym przypadkiem syndromu braci Right? – zapytał ponurym głosem Mistrz Ostrzy. Mogul podrapał się po podbródku.
- Nie do końca...W końcu nie grzebaliśmy się...Ale chyba blokujemy ten turniej! Spójrz na te worki mięsa na trybunach – powiedział czerwonoskóry, a widzowie odpowiedzieli mu buczeniem – oni przyszli tu po widowisko. Chleb sobie odjęli od ust. A my gadu gadu...Losujcie miejsce i niech zacznie się RZEŹ! – ryknął pod koniec brat Grommasha, a razem z tym rykiem wybuchły ostatnie ognie, po czym otoczenie wróciło do normy. Skell popatrzył się na dwóch „kumpli od mikrofonu” i wcisnął guzik teleportacyjny. Piątka zawodników znikła.

Znaleźli się na płaskowyżu. Podręcznikowym „stepie po horyzont”. Mimo to, widoczność była znikoma, gdyż czarne chmury przysłaniały niebo. Ziemia była szara i nijaka. Smród śmierci wypełniał nozdrza. Tu i ówdzie walały się zmasakrowane ciała. Mogul podniósł czaszkę stalowej barwy.
- Wicie, kochanieńcy, co to jest? – spytał z uśmiechem. Wolfick pokiwał głową.
- Czaszka nekrona. Wywal ją, zanim cię pogryzie – mruknał upiór. Khan uśmiechnął się ponownie i zmiażdżył głowę, wywołując metaliczny chrzęst i snop zielonkawych iskier.

- A wiec nasi zawodnicy wylądowali na płaskowyżu Thur-Abis, głównej bazie nekronów ze świata Kronus – powiedział Fergard, rozsiadając się wygodniej.
- Na ich nieszczęście obawiam się, że masz rację. Gdyby ktoś nie wiedział czym są nekroni, Skell wam wytłumaczy – powiedział wciąż rozstrojony Grom, wskazując ręką na Jima.
- Nekroni to bezduszne maszyny. Eony lat temu rasa nekrotyranów posiadała zadziwiającą technologię, ale żyła śmiesznie krótko, coś koło 30 lat. Gwiezdni Bogowie, C’Tan, przysięgli dać im wieczne życia jeżeli wstąpią do nich na służbę. Nekortyrani zgodzili się, a C’Tan wyrwali dusze całej rasy, poczym zamknęli je w ciałach z samo naprawiającego się metalu. Teraz nasi zawodnicy mogą mieć do czynienia z bezdusznymi maszynami, uzbrojonymi w działka Gaussa, które potrafią obdzierać mięso z kości. Te maszyny po rozerwaniu na pół potrafią podpełznąć do drugiej połówki i złożyć się. Z nekronami walczyłem tylko raz. Każdego musiałem zabijać z pięć razy zanim w końcu znieruchomiał. No, to chyba wszystko – skwitował wywód Skell.
- Powaga sytuacji polega na tym, że do naszego turnieju zgłosił się nekron – dodał Fergard, a Hellscream pokiwał głową.
- A więc...do boju! – ryknął ork.

Mogul odsunął się przezornie. Wolfrick zbytnio się nie przejął i zaszarżował na Fenga, rozmywając się. Ten jednak zareagował szybko, wykonując krótki ruch pięścią, potem następny, a w końcu uderzył barkiem. Pierwszy cios zatrzymał upiora, drugi przełamał jego blok, a trzeci odrzucił. W tym samym czasie Amane zaatakowała Ninę swym rapierem. Irlandka zrobiła unik i kopnęła napastnika w piszczel, po czym przetoczyła się za plecy rywalki i kopnęła ją z wymachu między kręgi. Amane jęknęła cicho i przewróciła się. Nina wymierzyła jej „krakowiaczka”, czyli stare, dobre, wywodzące się z krajów słowiańskich kopnięcie z pięty w twarz.
- Znajdź sobie kogoś o swoich umiejętnościach – powiedziała jeszcze, poczym wzięła rozbieg i wymierzyła kopnięcie obunóż z wyskoku w pierś Fenga. Ten jednak złapał ją za nogi, wykręcił płynnie i rzucił za siebie.
- Mógłbym powiedzieć to samo – parsknął chiński wojownik i przybrał pozycję bojową. Nina zrobiła to samo. Jednym susem zmniejszyła dystans i wymierzył prosty cios w bark, poczym kopnięcie między nogi. Feng jednak wyłapał oba ciosy i trzymając zabójczynię za nogę i rękę, rzucił ją w kierunku Mogula.
- O! Popatrzcie, co też kot przyniósł! – udał zdziwienie ork i zaczął okładać Ninę toporem. Krew sikała na wszystkie strony. Na całe szczęście, Khan zdążył wymierzyć tylko trzy cięcia zanim nie otrzymał ciosu na twarz – mianowicie sporego kawałka lodu. Wolfrick stał już na nogach, w ręku dzierżył Język Lodowego Smoka. Uśmiechał się lekko.
- Który pierwszy? – zapytał. Feng dał mu odpowiedź, skacząc z nienaturalną szybkością i wymierzając serię ciosów na głowę i korpus upiora, wytrącając mu broń z ręki. Wolfrick jednak trochę lepiej znał teren – o ironio, właśnie dzięki Fengowi. W pewnym momencie Orędownik Korony Lodu okrył się lodową tarczą, której przełamanie spowodowało u Fenga wstrząs termiczny. Wojownik zakolebał się, a wtenczas Lodowy Upiór złapał go za kark i wrzucił do pokaźnej dziury w ziemi za sobą.
- Nieźle, naprawdę nieźle – powiedział Mogul Khan, wymierzając Ninie cios głową, poczym wyskoczył w powietrze i zakręcił się, wykonując „cięcie z półobrotu”. Krew buchnęła, a Irlandka zwaliła się na ziemię.
- A oni mówią, że orkowie nie są bestiami – skomentowała Amane. Krwawy Topór uśmiechnął się szeroko i upiornie.
- Och, chyba żeśmy o kimś zapomnieli – powiedział, biorąc zamach i miotając toporem w Azjatkę. Siła uderzenia sprawiła, że Kuradobei nakryła się nogami. Z jej ust bluznęła krew. Mogul szedł w jej stronę z paskudnym uśmiechem, ale powstrzymał go smoczy ryk. Odwrócił się. Gdyby w jego oczach mogło się coś odbijać, odbił by się w nich błękitny smok, w którego paszczy zaczynał buzować niebieski ogień.
- A niech mnie wszystkie płomienie świata... – zagwizdał, po czym podniósł dłoń i powiedział coś niezrozumiałego. W jego ręce pojawiła się mierząca niemal trzy metry włócznia, okolona zielonym ogniem. Cała wykonana była z metalu i ozdobiona dziwnymi ornamentami. Czerwonoskóry przebiegł trzy kroki i miotnął bronią, która wbiła się głęboko w smoczą formę Wolfricka. Omawiany ryknął z boleścią, zatrzepotał bezradnie skrzydłami i spadł z rumorem na ziemię. Mogul uśmiechnął się półgębkiem i odwrócił głowę – ciekawe, bo zrobił to wprost w stronę niewidzialnej kamery. Jego twarz wypełniła ekrany areny.
- Kocham życie które wiodę – powiedział i zaśmiał się dychawicznie. Hellscream przejechał ręką po twarzy.
- A więc on też... – powiedział do siebie w myślach syn Killrogga.

Mogul Khan zatarł ręce. Nina Williams nie wykazywała oznak życia, Amane kwiliła niczym zbolałe niemowlę, Wolfrick nie mógł się podnieść ni zmienić formy, a Fenga ciągle nie było.
- Czyżby jeden zero dla mnie? – zapytał sam siebie czerwonoskóry. Odpowiedział mu zgrzyt metalu. Z dziury – właściwie to z wejścia do tunelu, dopiero teraz zauważyli okucia i znaki nekronów – w ziemi wybiegł Feng, a za nim wynurzyły się stalowe szkielety o zielonych oczach. Maszerowały równym szeregiem, w rękach trzymały dziwną broń – wyglądała jak rury wypełnione zielonymi kłębami błyskawic.
- O, jest i Kitajec! – wrzasnął uradowany ork, doskakując do Amane i wyrywając z niej swój topór razem ze sporą dozą tkanek. Kobieta krzyknęła i straciła świadomość. Mogul machnął toporem po łuku, rozczłonkowując trzech nekronów naraz. Ci jednak zaczęli się składać do kupy.
- Świetnie, po prostu świetnie – warknął Feng i kopnął jednego z bezdusznych, posyłając go na grupkę pobratymców. Chińczyk zdjął marynarkę i rzucił ją za siebie, po czym wykonał pchnięci otwartą dłonią. Fala uderzeniowa stworzyła wyrwę w szeregach maszyn. W tym samym czasie Mogul kręcił się z toporem niczym derwisz, niszcząc szeregi maszyn. Odpierali ataki maszyn.
- Kai! Li Lung katta! – krzyknął po pewnym czasie Feng, uderzając ręką w ziemię. Pod jego dłonią zaświecił się dziwny znak, który rozproszył się na kilka chińskich „krzaczków”. Chwilę po tym rozległ się donośny ryk, a ziemia została przysłonięta cieniem. Mogul spojrzał w górę, tak samo powędrowały kamery. Dało się widzieć korpus i ogon lwa razem z ludzką twarzą o oczach jak z płynnego złota. Skrzydła istoty pokryte były kolorowymi lotkami niczym pióra pawia. Futra stwora miało barwę ziemi.
- Li Lung, smok ziemny! – ryknął Perłojad, ubiegając pytanie Hellscreama. Owy Li Lung ryknął potężnie, po czym machnął szponiastą łapą. Ziemia rozstąpiła się pod hordami nekronów, którzy wpadli w czeluści planety Kronus. Chwilę potem krajobraz wrócił do normy. Wei „otulił” pięść dłonią i skłonił się w kierunku odlatującego smoka.
- Niezły jesteś, Kitajcu – powiedział Khan z uznaniem. Chińczyk bez słowa obrócił się w jego stronę, jednym susem zbliżył się do orka i uderzył go trzy razy – w szczękę, obojczyk i splot słoneczny, po czym kopnął z pełnego obrotu. Ork wypuścił topór i został odrzucony w tył. W tak zwanym międzyczasie Wolfrick pozbył się włóczni i stał już na własnych nogach.
- Nie zapominaj o mnie – powiedział powoli. Miał wyraźne problemy z zachowaniem sztywnej postawy. Chińczyk kiwnął głową i zaczął biec, krzycząc coś przeciągle. Wolfrick nie przejął się, miast tego przygotował swój miecz i sam zaczął biec.
- KAAAAAAAAA...I! – skończył ryk Feng, uderzając przeciwnika dziwnie złożoną dłonią. W tym samym czasie Wolfrick machnął mieczem. Obaj stanęli plecami do siebie.
- Mam cię – powiedział Wolfrick, uśmiechając się. Istotnie, przez pierś Fenga biegło cięcie, które najpierw krwawiło na czerwono, a potem zaczęło zamarzać.
- Ja też cię mam – odpowiedział mu Azjata, uśmiechając się ponuro. Nie minęła sekunda, a Wolfrick pękł od środka, rozpadł się na kawałki i wybuchł niebieskawym światłem. Fioletowa kometa – konkretnie widmowa czaszka z „ogonem” – uleciała w powietrze. Chińczyk uśmiechnął się szerzej. Jego ciała stawało się coraz bardziej niebieskie.
- A mnie nie ma nikt! – krzyknął Mogul Khan, rozkładając ramiona. Uderzył toporem w ziemię, powołując czerwoną falę energii do życia. Fala zbiła wojownika z nóg.
- Wszyscy chyba już odpadli... – zaryzykował stwierdzenie Fergard. Hellscream spojrzał na zegarek i patrzył nań 30 sekund.
- A więc koniec! – krzyknął. – Jako że Feng upadł ostatni, on i Amane wygrywają! – ogłosił, wzbudzając pokaźne owacje.
- Osobiście jestem za puszczeniem Mogula do następnej rundy – powiedział Skell. Fergard przytaknął mu, a Hellscream tylko wzruszył ramionami. – A więc Mogul Khan również przechodzi do następnej rundy! – dodał kapitan James, wzbudzając jeszcze więcej owacji.


« Ostatnia zmiana: 04 Grudnia 2009, 20:13:01 wysłane przez Hellscream » IP: Zapisane
kluseczka

*****

Punkty uznania(?): 1
Offline Offline

Wiadomości: 878


Zobacz profil
« Odpowiedz #76 : 04 Grudnia 2009, 16:55:00 »
 Wee! Ten chapter ma wszystko, czego mogłam oczekiwać - nałogowego hazardzistę, gadanie po angielsku, Ace of Spades... a to dopiero na początku! No i teksty!

Cytuj
- Wybacz, taka już moja przywara...Pamiętam cię jeszcze jako malutką czaszeczkę, a zobacz jak wyrosłeś...
Malutką czaszeczkę? Czyżby Morte wreszcie znalazł ciało dla siebie?

 I lubię tego Fenga Weia (to się odmienia w ogóle? A, zresztą...), chociaż jakby ktoś go trzasnął z obu stron w uszy i wywołał niniejszym wstrząs mózgu, pewnie by facet zmienił zdanie o shotokan... kyokushin wcale nie jest fajniejsze, wierzcie mi. Ale nawet mój słownik chińskiego online nie dał rady jego ksywce! (chociaż to zapewne przez mnogość znaczeń i brak akcentu nad Lung).

 No i miło poznać braciszka Hellsa. How do you do, Mogul Khan? Aww, te spotkania rodzinne są takie wzruszające...


IP: Zapisane
The universe speaks in many languages, but only one voice.
Hellscream
Orczilla

*

Punkty uznania(?): 4
Offline Offline

Wiadomości: 1 125


One, Two, Hellscream's coming for you...

Zobacz profil
« Odpowiedz #77 : 04 Grudnia 2009, 20:11:39 »
A ja tymczasem uświadomiłem swój błąd - nie podałem linków do theme'ów! Zaraz naniosę je w tekście, lecz tu też zamieszczę, gdyby ktoś ich nie wychwycił...
Theme Azjatów
Theme Mogula


IP: Zapisane
Fergard

***

Punkty uznania(?): 0
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 224


Uncle Hells' faithful sidekick

Zobacz profil
« Odpowiedz #78 : 11 Grudnia 2009, 21:40:41 »
Rozdział - Jak każdy inny - Dobry. Miałbym jednak parę zastrzeżeń:

1. Na miejscu Fergarda prędzej dałbym się polać wodą święconą niż dopuścić Mogula dalej. Szczególnie że osobiście coś mi śmierdzi - Brat Hellscreama, RODZONY najwyraźniej... I czemu taki stary? Możecie się śmiać, ale coś tu śmierdzi staremu Stratoavisowi.

Poza tym, śpiewak "Motorhead" ze swoimi talentami karciarskimi bezbłędny. No i Nocny taki, jaki winien być - Rozkosznie walnięty i niezrównoważony. Big plus.

Tymczasem życzcie mi szczęścia w pisaniu czegokolwiek...


IP: Zapisane
Panzers roll forward and The Reaper follows them

Leaving tracks of blood, Panzers roll again

Your fate shows itself in shrapnel, smoke and tears

Who can stop these beasts, the source of all your fears?!
Hellscream
Orczilla

*

Punkty uznania(?): 4
Offline Offline

Wiadomości: 1 125


One, Two, Hellscream's coming for you...

Zobacz profil
« Odpowiedz #79 : 04 Stycznia 2010, 20:29:46 »
Wyjątkowo chudy, zielonoskóry ork wyglądał skrajnie inaczej niż Hellscream. Był też dużo chudszy, nosił biały warkocz i białą brodę. Przy pasie miał katanę, na jego chudej piersi wisiał dziwny amulet. Ork właśnie drapał się po brodzie.
- Więc mówisz, że Mogul Khan powrócił... – mruknał, patrząc wysoko w powałę. Hellscream pokiwał głową.
- Tak, a jakby tego było mało, to wydaje się potężniejszy niż kiedykolwiek – powiedział, wzdychając ciężko. Obrót spraw najwyraźniej mu się nie podobał.
- Do wyjątkowo dziwne. Sam widziałem, jak spadał w głębiny wirującej pustki, prosto w Nicość. Nic, co nie pochodzi z tego planu nie ma prawa tego przeżyć – rzekł, ciągle wpatrując się w sufit.
- Wiem, Samuro, sam go tam wrzuciłem! – warknął zirytowany ork. Po chwili złożył twarz w dłonie i westchnął ciężko. Ork imieniem Samuro przesunął się lekko w stronę okna.
- Świat jest niewdzięczny, Grommash. My, orkowie, popełniliśmy wiele straszliwych błędów. Ale my, w przeciwieństwie do jakiejkolwiek innej rasy, mamy bohatera nie tylko z nazwy – po tych słowach odwrócił się, wbił miecz – szybkim ruchem wyjmując go z pochwy – w ziemię i przyklęknął na jedno kolano.
- Oh, daj sobie spokój – mruknał szybko Grom, machając niedbale ręką.
- Nie, Grom. Jesteś największym i najwspanialszym bohaterem naszej rasy. Sami włożyliśmy sobie kajdany demonicznej niewoli, a ty poświęciłeś się i zerwałeś je. Zapłaciłeś za to życiem i dlatego twoje imię będzie na wieki zapamiętane – powiedział poważnie Samuro, wstał i ukłonił się w pas.
- Zapomnij o tym. Nie potrafiłem jak porządny bohater – męczennik uleżeć w ziemi – odparł mu Hellscream, lekko się uśmiechając.
 - Może i tak...Ale choć demony przeszłości odeszły, ciągle musimy to wszystko rozpamiętywać. Ciągle musimy patrzeć w Otchłań, lękając się jej władców – westchnął chudy ork. Grom położył mu rękę na ramieniu.
- Nie. Już nie. Strach przed Otchłanią nie jest już naszą dziedziną, przyjacielu. Już nie – powiedział, uśmiechając się.

Ciężkie powieki zielonkawego jaszczuroczłeka spadały na jego oczy. Puszka pełna psychotropów była jedynym widocznym przedmiotem. Konkretnie pusta puszka, właściciel zażył jej zawartość. Zanthos, jaszczuroczłek, powoli wyprostował się na krześle. Strzelił karkiem, obracając go powoli. Zamrugał oczami, starając się uspokoić ganiające gałki.
- Ach...Ileż to dni upłynęło mi na śnie... – powiedział sam do siebie. Ktoś parsknął.
- Dziwny sen, jeżeli rozbijasz się w nim po całej infrastrukturze – parsknął głos. Należał do Caspra Stratoavisa. Zanthos obrócił się w stronę chłopaka.
- My się znamy, chłopcze? – zapytał jaszczuroczłek powoli.
- Oczywiście, psycholu – odparł opryskliwie Casper. Zanthos rozpoznał go.
- Ach, to ty...Masz miecze swego ojca...I oczy swojej matki... – wymruczał powoli, wstając. Caspra zatkało chwilowo.
- Powtarzasz jakiś patetyczny cytat czy pogrywasz sobie? – zapytał po chwili. Zanthos pokręcił głową.
- Znałem twoją matkę. Była piękną kobietą o zdumiewającej sile, i woli, i charakteru. Był w niej potencjał...ale go zaprzepaściła – powiedział jaszczur, trzymając się za czoło. Wyglądał, jakby nagle przyswajał wielką ilość danych.
- Czegoś się nałykał, gadzino? Gadasz większe głupoty niż zwykle – warknął młodzieniec. Nagle poczuł rękę na ramieniu. Odwrócił się i ujrzał swą partnerkę w turnieju, Mordimer.
- Zanthos Psychomag nie jest normalny, ale kiedy taki się wydaje, to słuchaj go uważnie. Jego mądrość nie jest normalnie dostępna. Sama nieraz na niej skorzystałam – powiedziała dziewczyna, wpatrując się w wychodzącego retromantę. Stratoavis wzruszył ramionami.
- A skąd ty nagle tak życie znasz? Nie możesz być dużo starsza ode mnie... – powiedział chłopak. Dziewczyna uśmiechnęła się z politowaniem.
- Po...zo...ry my...lą – odparła, z każdą sylabą stukając go w nos polakierowanym paznokciem. Casper został lekko zdezorientowany. – Uciekam, muszę się przygotować do następnej walki. Poszukaj mnie, ustalimy jakąś strategię – po tych słowach dziewczyna wycofała się, lekko salutując, ciągle uśmiechnięta. Casper wciąż stał zdezorientowany.
- Chłopcze, choćbyś dla świata był bohaterem, dla mnie wciąż jesteś nie znającą życia pizdeczką – usłyszał młody Stratoavis. Instynktownie odwrócił się z agresywnym wyrazem twarzy. Ujrzał fioletowoskórego trolla z fifką w ustach. Dazzle – któż inny? – palił swoje „ziółka”.
- Kim ty w ogóle jesteś, żeby mnie obrażać, hołoto? – spytał ostro.
- Jestem bogiem swojego życia i twojej śmierci, pizdeczko – uprzejmie powiedział troll, wybuchnął śmiechem i zabrał się do wyjścia. Casper warknął i wyjął swego obciętego shotguna.
- Odwołaj to, troglodyto! – krzyknął. Troll obrócił głowę i uniósł jedną brew, komicznie wykrzywiając się.
- Jaaasne, pizdeczko – odparł i ponownie skierował się do wyjścia. Casper jednak był szybszy, strzelił ze swej broni. Chmura pocisków pomknęła w stronę trolla. Framuga została strzaskana, zaś fifka doszczętnie zniszczona. Troll jednak nie został draśnięty. Poklepał się po kieszeni.
- Kapłana Cieni nie jest tak łatwo zabić – powiedział, po czym szybkim ruchem wyjął sporych rozmiarów magnum zza paska i wystrzelił w stronę niedoszłego strzelca. Casprem zarzuciło do tyłu, pocisk zrobił mu z obojczyka kotlet. – To za fifkę, młokosie. Nigdy, ale to przenigdy nie wkurwiaj trolla – dodał, zostawiając krwawiącego „ćwierćdemona”. Traf chciał, że pewien wysoki jegomość wchodził drugimi drzwiami. Był to Lemmy Kilmister.
- Well, well, well. Look what do we have here... – powiedział, kucając. Nacisnął bark, wywołując spazm bólu, okrzyk i utratę przytomności. – Heh...Least I’m certain where it hurts... – mruknął sam do siebie karciarz. Casper wtem „wybuchł”, a jego miejsce zajął Daeva.
- Gdzie jest ten cholerny troll?! – ryknął, lecząc ranę i łapiąc Lemmy’ego za gardło.
- Big bad violet troll? Left through this door – powiedział spokojnie Kilmister, wskazując rzeczone drzwi. Daeva ryknął ponownie, miotnął starszym człowiekiem pod ścianę i wybiegł.
- TY!... – dało się jeszcze słyszeć z oddali, okrzyk z daevowego gardła.
- Damn those...superhuman teenagers! – syknął Lemmy, podnosząc się ciężko z ziemi, zbierając z podłogi kapelusz i wychodząc. Z powodu interwencji Daevy światu nie dane było się dowiedzieć, czego szukał w tym pomieszczeniu.

Zanthos patrzył w twarz starego pirata. Tak, w twarz Cervantesa de Leona.
- Dawno się nie widzieliśmy, Cervantes – powiedział Zanthos, lekko się kłaniając.
- A przynajmniej nie żebyś był w stanie sprzyjającym poważnej rozmowie, Zanthosie – odparł pirat, kłaniając się nieco niżej.
- Racja, racja...Powiedzmy, że spałem – wymijająco rzekł jaszczuroczłek. Umarły parsknął śmiechem.
- Oh, proszę! Chyba, że swój niepoczytalny stan nazywasz snem – powiedział po rozładowaniu wesołości de Leona. Zanthos pokiwał głową.
- Właśnie tak. Wróciłem, aby zadać ci tylko jedno pytanie.
- Obawiam się, żem mogę znać odpowiedź – ostrzegł pirat bardzo poważnie. Retromanta westchnął.
- Czyli nie wydawało mi się. Kto już przybył? – spytał. Jego powieki zaczynały mu ponownie ciążyć.
- Jest nas pięciu. Ja, ty, Lemmy Kilmister, Leo Bonhart i ten porąbany do kwadratu świr, Dead – wyliczył Cervantes.
- Siebie bym zniósł. Przerażającego kapitana Cervantesa też. Postrzelonego śpiewaka też. Socjopatycznego łowcę nagród też. Ale co tu robi ten nienawidzący życia szaleniec? – zapytał, z leciutką tylko nutą przerażenia.
- Pewnie to co wszyscy – odparł Cervantes. Zbliżył się bardzo blisko do twarzy Zanthosa i wyjął płaski przedmiot. Ni to moneta, ni to medalion. Pstryknął weń, a rozległ się dźwięk. Długi, dudniący, formujący się w melodię. Niestety, uszy śmiertelnych były nań głuche.
- Pieśń została zaśpiewana – mruknał Zanthos.
- Aye, kamracie. To samo powiedziałem Zgromadzeniu Braci kiedy pomogłem im spętać boginię mórz Kalipso – pokiwał głową pirat. Zanthos spojrzał podejrzliwie.
- A nie zrobił tego Davy Johnes? – spytał towarzysza. Kapitan pokręcił głową.
- Nie, musiałem im trochę namieszać w kronikach. W celu uwiarygodnienia, sam rozumiesz... – wzruszył ramionami.
- Tak, oczywiście, Cervantesie. Tak więc idę znaleźć moją partnerkę w następnej walce i przygotować się. Choć pewnie bez sensu, moje szaleństwo weźmie górę... – zawyrokował Zanthos i znikł. Cervantes pokręcił głową i wybuchł głośnym śmiechem.
- Darzę tego pokręconego stwora niemal braterską miłością... – powiedział do siebie, parskając. Po chwili uspokoił się. Spojrzał na swoje ręce. Jedna zaczęła płonąć, druga iskrzyć. – Potęga piekielnego ognia i władcy burz...I jeszcze ta nagroda...Zjednoczenie jest bliskie... – wymruczał jeszcze i ryknął opętańczym śmiechem, wyzwalając potężną błyskawicę i plugawy, fioletowawy kłąb płomieni.

Wysoki, całkowicie zakuty w brązowy pancerz osobnik patrzył w niebo. Tylko jego „oczy” były czerwone, tylko jego dziwna para rur była przeźroczysta i zabrudzona. Na jego „twarzy” nie było widać żadnego wyrazu, co oczywiście nie było dziwne. Pancerz nie wyglądał na jakiś wyjątkowo zaawansowany, jednak takim był – utrzymywał przy życiu jednego z największych Tau w historii, Paladyna Zekisele. Obok niego stał osobnik dużo niższy, ubrany tylko w coś na kształt szortów ze obcisłej, ręcznie zszywanej, niewygarbowanej skóry. Istota była dość niepozornych rozmiarów. Jak każdy zresztą kroot, jednak tych gadzich humanoidów nie wolno nie doceniać...przynajmniej jeśli chcesz zachować wątrobę, albowiem krooty nie bawią się w przegryzanie tętnicy jak lwy – strzelą do ciebie, skoczą na ciebie i zaczną gryźć i pożerać nawet żywcem. Kreator Harbyx co prawda był ucywilizowaną jednostką, starszym dowódcą i strategiem, ale tradycja pozostaje tradycją. Obaj członkowie galaktycznego Dominium Tau przybyli na nasz turniej z sobie tylko znanych powodów.
- Ile to już lat? Dwadzieścia? – spytał Harbyx, patrząc w niebo. Zekisele pokiwał głową.
- Pamiętam ten dzień jak dziś – przekazał telepatycznie swemu towarzyszowi tau. Był do tego zmuszony, gdyż wspominane przez nich wydarzenie sprawiło, że stał się on niemy.
- O tak, zły był to dzień...Poległo nas za dużo. Wielu tau wciąż cię opłakuje, tak samo jak wielu vespidów zawodzi po swym przywódcy, Tsu’Tleyu...Za dużo istnień zabrała ta zielona horda... – wzdychał sędziwy kroot. Zekisele tylko mechanicznie potakiwał głową.
- Wydaje mi się, że czuję smród tego wielkiego orka nawet tutaj – „mruknął” Zekisele.
- Też tak czasami mam...ale nasi zwiadowcy trzy miesiące temu potwierdzili śmierć komandosa Backstabby i jego elitarnej jednostki komandosów – zauważył Harbyx. Zekisele pokręcił głową.
- Backstabba nie był typem orka który daje się ukatrupić w jednej potyczce. To był zielony behemot zagłady... – pomyślał tau, strzepując niewidzialne pyłki z grubych naramienników. – Nie wyobrażam sobie pojedynczego oddziału, nawet Czerwonej Eskadry, który mógłby go zabić – wyraził swe wątpliwości. Harbyx wzruszył ramionami.
- Nawet jeśli, nie jest to typ istoty, która zaszyje się gdzieś głęboko i uderzy niespodziewanie. Trzy miesiące to i tak długo. A półtorametrowy ork o wymalowanej na czerwono gębie raczej się wyróżnia...

Zanthos w końcu odnalazł swoją towarzyszkę. Nie była sama. Rozmawiała z podobną sobie kobietą w starożytnym języku nocnych elfów. Tak, niejaka Naisha również była nocnym elfem. Jednak w przeciwieństwie do zabójczyni z pierwszej walki, ta miała na sobie pancerz. Jej towarzyszka rzuciła okiem na jaszczuroczłeka, wypowiedziała pozdrowienie i szybko opuściła miejsce spotkania. Naisha odwróciła się wiec do Zanthosa. Retromanta zlustrował ja wzrokiem. Elfka była wyższa od niego – po prawdzie nie była to sztuka – i ubrana w kirys z charakterystycznymi symbolami bogini Elune. Miała też wykonane z kolczugi „rajstopy” i płytowe nagolenniki. Włosy miały fioletową barwę, ciemniejszą od jej skóry. Przez plecy przerzucony miała łuk, zaś do pasa przypięte dwie glewie sporych rozmiarów. Dalsze oględziny przerwał Zanthosowi ryk, który wydała wielka czarna pantera, skacząc na niego i obalając go na ziemię.
- Fe! – syknęła kobieta, a wielki kot pisnął cicho i zostawił jaszczuroczłeka w spokoju. Kobieta dwoma szybkimi korkami stanęła koło swego towarzysza i pomogła mu wstać.
- Dzięki...Masz milutkie zwierzątko, droga Naisho. Mogę mówić per ty? – spytał Zanthos, otrzepując się.
- Ależ oczywiście...Zaś Nocny Kieł jest już taki...nadpobudliwy – powiedziała kobieta. Była lekko nieufna – najwyraźniej słyszała historie o retromancie.
- No cóż, sam zażywam dużo kontaktu z niebezpiecznymi zwierzętami...Zwykle są dziesięć razy większe, wredniejsze i w ogóle – odpowiedział jaszczur, wzruszając ramionami. – W każdy razie, przyszedłem cię ostrzec.
- Przed czym? – zapytała zdziwiona nocna elfka.
- Przede mną. Jak zacznie mi porządnie odbijać, odsuń się jak najdalej i daj mi się wyżyć. Nałykałem się psychotropów, ale nie sądzę, żeby wystarczyło mi na całą walkę – wyjaśnił Psychomag. Prawdopodobnie źrenice elfki rozszerzyłyby się, ale nocne elfy nie mają źrenic w swych przypominających kule roztopionego srebra oczach...Chwilę trwali w ciszy.
- Będę pamiętać. I czy masz jakiś pomysł na ten cały theme song? Ja nie mam głowy do takich spraw... – powiedziała już trochę uspokojona elfka.
- Ach...Chyba coś mam na myśli. Kiedyś wymyśliłem taką piosenkę razem z przyjacielem...Opowiadała o nim, ale na mnie też się nada...Wybaczysz mi to pominięcie? – zapytał i lekko się uśmiechnął.
- Dopóki nie wpakujesz mi żadnej ognistej kuli w brzuch, jestem skłonna dużo wybaczyć – odwzajemniła uśmiech elfka.

King machała rękami. Wymach od klatki, „wmach” do klatki. Shani siedziała obok.
- Mało się zmieniłaś od naszego spotkania, King – powiedziała kobieta. Choć nie było po niej tego widać, byłą półelfką. I bardzo ładną kobietą zarazem. Odziedziczyła pewne cechy elfiej urody po rodzicu z tej rasy – lekko spiczaste uszy, trochę skośne oczy, drobne kości twarzy...Miała rude włosy, idealnie proste zęby, bławatkowe oczy, a ubrana była w zielony, luźny strój – średniej długości spódniczkę w kolorze trawy i zielony kaftanik, zapięty po szyję. Nosiła ozdobną bransoletę w kształcie węża eskulapa, symbolu medyków. Shani byłą jednym z nich. Dzięki temu poznali się z Kingiem – Shani dołączyła do tajemniczej Gildii po poszywaniu flaków Gennowi Szarej Grzywie.
- Co ja mam powiedzieć? Czterdziestka na karku a ja nie dałbym więcej niż dziewiętnaście – powiedział jaguarołak, ćwicząc proste ciosy. Shani uśmiechnęła się.
- Na pewno nie psychicznie – odparła metyska. King parsknął.
- Widok flaków Genna na pewno zostawia trwały ślad na psychice – zażartował wojownik. Shani wybuchła perlistym śmiechem.
- Żebyś wiedział, King, żebyś wiedział... – śmiała się kobieta, kręcąc głową. – W każdym razie, mamy jakiś konkretny plan?
- Oczywista oczywistość. Zanthos to psychiczna jaszczurka, ale fizycznie ssie. Trzeba go załatwić w miarę szybko. Drugiej nie znam, coś się zaimprowizuje – przedstawił swój „plan” jaguarołak.
- Och, przecież nie uderzyłbyś kobiety – rzekła elfka ironicznym tonem. King parsknął.
- Zawsze mogę zabić ją na miejscu. Chyba że to smoczyca – zawyrokował wojownik, zakładając metalowe rękawice. Shani wyprostowała rękę, zgięła ją w pięść i wskazała palcem na Kinga.
- And that’s the point, że tak się wyrażę – powiedziała, jednocześnie sprawdzając, czy sztylet zamontowany w sprytnym rękawie działa...

Oczy Balora wypełniał strach. Wisiał on metra nad ziemią. Jego gardło tłamsił wysoki dranei – Złamany Dranei. Oczywiście chodziło o Gondara.
- Ghy!... – rzęził goblin. Gondar wpatrywał się w niego małymi oczkami.
- Cóż za spotkanie, Balorze – powiedział łowca nagród. Jego twarz nie wyrażała niczego – nie za bardzo mogła – zaś jego głos był suchy i pusty. Oto stał guru zimnych profesjonalistów.
- Oszczędź... – wycharczał goblin. Powoli tracił siły i nie mógł już się rzucać. Krucha budowa dranei była tylko pozorem, jego siła była wielka.
- Kogo? Ciebie? Podziwiam cię, nie tracisz humoru aż do końca – pokiwał głową „z uznaniem” łowca. Zza paska wyjął filigranową, czteroramienną gwiazdkę z błyszczącej stali. Balor rzucił nań przerażonym wzrokiem.
- Rzuć to – warknął nagle jakiś...klekoczący głos. Gondar nawet się nie obrócił.
- Balor, ile zapłaciłeś Allistairowi Rasmusenowi za zabicie mnie? – zapytał spokojnie.
- Jedenaście tysięcy. W gotowiźnie – powiedział mu głos, najpewniej Allistair. A raczej na pewno Allistair. Gondar parsknął.
- To tylko tysiąc więcej niż dają z niego – stwierdził i puścił goblina. Nadal trzymał filigranowy szuriken.
- Mądra decyzja – mruknął Rasmusen. Wyszedł z cienia. Był wyjątkowo chudy. Nosił jasnobrązowy kapelusz z szerokim rondem. Oprócz tego miał okulary przeciwsłoneczne a'la lata 70, chustkę na twarzy, skórzane poncho (pod tym pewnie jakąś płócienną koszulę), na nogach zaś „leżały” skórzane spodnie z paskiem – do niego przyczepione wisiały noże. W ramach obuwia posiadał kowbojki z doczepionymi frędzlami. Nosił jeszcze skórzane rękawiczki bez palców. Jego aktualnym zajęcie było mierzenie w Gondara z Winchestera.
- I co zrobisz, kościotrupie? Strzelisz do mnie i będziesz liczył, że nie uchylę się i twoja kula nie rozwali tego zielonego ścierwa? – spytał pogardliwie dranei. Rasmusen parsknął.
- Jakby nie patrzeć, on jest trochę mniejszy – zauważył. Gondar cmoknął i skrzywił się.
- Masz punkty. I trolla na karku – westchnął mieszkaniec Draenoru, niedbale wskazując palcem na przestrzeń na Allistairem.
- Jaaaasne – „uśmiechnął” się Rasmusen i poprawił cel.
- Nie każdy w twojej okolicy kłamie, wiesz – mruknał ktoś niedbale. Allistair poleciał do przodu, silnie uderzony. Zza niego wyskoczył Dazzle. Troll uderzył niedoszłego zabójcę lewym łokciem, potem prawym, a potem dwoma naraz. Dołożył do tego kopnięcie w tył kolana, czym sprawił, że szkielet ukląkł. Krótki rozbieg i uderzenie z kolana sprawiło, że czaszka Rasmusen odskoczyła od tułowia. Dazzle wziął ją w dłoń. Zielone ogniki wypełniały oczodoły.
- Zapłacisz mi za to, Dazzle! – warknął jadowicie szkielet, którego ciało opadło bezwładnie. Dazzle cmoknął bez przekonania i zakręcił czaszką na palcu niczym piłką do koszykówki. Po krótkiej chwili podrzucił ją do góry i potężnym kopniakiem „z woleja” posłał ją „w światło bramki”, to jest przez małe okno. Wywalił też przezeń resztę korpusu. Aż dziw, że w korytarzu był cień...
- Podziękujesz kiedy indziej, Gondi – powiedział, zacierając ręce. Później uściskali je sobie, on i Gondar.
- Dazzle, kogo to ja widzę – pokręcił głową Gondar, ironicznie się uśmiechając.
- No...mnie. Naszpikowali cię jakimiś prochami podczas niewoli u Króla Lisza i jego przydupasów? – zapytał Dazzle, unosząc jedną brew do góry. Gondar parsknął, któryś już raz.
- Daruj sobie, prymitywny ćpunie z zapyziałej dżungli – powiedział chłodno i z tym samym uśmiechem łowca nagród.
- Oho, musiał cię goblin rozjątrzyć, że tak gadasz. Zawsze się ograniczałeś od prymitywnego narkomana – pokiwał głową Dazzle, symulując troskę.
- Żebyś wiedział. A przez tego kościotrupa mi uciekł, cholernik. Ale już ja go znajdę w tym turnieju, spokojna twoja gorąca głowa – zapewnił dranei i odszedł.
- Trzymam za słowo! – krzyknął za nim Dazzle i odszedł nucąc sobie coś w stylu „As I walk through the valley of the shadow of death...”.

- No to jak, jedziemy, panowie? – zapytał Hellscream swych towarzyszy. Fergard pokiwał głową, tak samo uczynił kapitan Skell.
- Zapraszamy zawodników! – krzyknął Stratoavis.
- W pierwszej kolejności prosimy Kinga i Shani Terranovę! Gosh, nie nauczę się chyba nigdy odmieniać tego nazwiska – krzyknął i westchnął Hellscream. Na trybunach wybuchło kilka śmiechów.
- Kinga znacie, a Shani jest medyczką z mieszaną krwią – ludzką i elficką. Wiele osób zawdzięcza jej życie... – zakończył trochę tajemniczo. Genn i reszta gnolli wiwatowali hucznie. Chwilę potem na arenę weszli King i Shani. Rozległa się muzyka. Lemmy gwizdał i krzyczał „That’s my song!” i zaczął śpiewać razem z głosem z taśmy. Swoim głosem. Lemmy bowiem w czasach, gdy przewodził Gildii Mrocznych Zabójców nagrał multum potencjalnych theme songów, opierając się o historie swoich towarzyszy i podwładnych.

Behold the King
The King of Kings
On your knees dog
All hail

Bow down to the
Bow down to the King
Bow down to the
Bow down to the King

The King grinned red
As he walked from the place
Where the traitor lost both his name and his face
Through the halls and the corridors
Stinging in blood
He tasted his grin and it tasted good
The King took his head
Left him broken and dead

Bow down to the
Bow down to the King
Bow down to the
Bow down to the King
Bow down to the
Bow down to the King

The King left none living
None able to tell
The King took their heads
And he sent them to hell
Their screams echoed loud
In the place of their death
Ripped open they die
With their final breath
They hailed the King
The King of Kings

Bow down to the
Bow down to the King
Bow down to the
Bow down to the King
Bow down to the
Bow down to the King

Into the dirt
His will be done
Now feel your fear
There can be only one

Bow down
Bow down
Bow down
Bow down
Bow down to the
Bow down
Bow down to the king
Bow down
Bow down
Bow down
Bow down

The King is here
Now feel your fear
The King of Kings

All hail
All hail the King
On your knees
On your knees for the King

The King of Kings
There is only one

Gdy skończyły się wiwaty, King i Shani ukłonili się.
- Król pośród króli... – parsknął Skell. Fergard również uśmiechnął się, trochę z politowaniem.
- W takim razie zapraszamy drugą parę – Psychomaga Zanthosa i Naishę! – dodał głośno półdemon.
- Naisha jest jedną ze Strażniczek, podobnie jak Lanaya. Konkretnie łowczynią, czyli wojowniczką patrolującą świętą puszczę na grzbiecie wielkiej, czarnej pantery...No, chyba że coś zmienili ostatnimi czasy – opisał pokrótce Hellscream. Ryk wielkiego kota i widok nocnej elfki wypadającej z drugiego wejścia na arenę jednak potwierdził stary porządek w zakonie. Za nią wypadła Zanthos, śpiewając zachrypniętym, skrzekliwym głosem. Na całe szczęście inny, z taśmy, wtórował mu.

Excitement abounds
I almost can't wait
Relax, I don't want your baby
I already ate
Though I do tend to generally kill
Kill things that don't fight back
I see this village
What does it hold?
What shall I butcher them with
Fire or cold?
Running from me sure you'd think
'He's a pathological bloodthirsty homicidal maniac!'
I'd kill kittens and puppies and bunnies
I'd maim toddlers and teens and then more
You see a wife? I see a widow
But what then?
Can't you see?
I'd kill four!
I want to incinerate and decapitate
I want to melt
Want to melt some faces
Watching the peasants...what do they call it?
Ahh...grieve!
I suppose that being undead there's not much to life
A soul is needed for loving...feeling...
How does this all not make me...what's that word again?
Heave!
You've nowhere to hide
Nowhere to run
Your village will burn like the heart of the sun!
With infinite glee
It's going to be me
That slaughters the world!
How could I glare into these eyes
And then not stab them?
How could I stare at their loss
And then not laugh?
I'd cut him in half
Then I'd graft
His head back onto his shoulders
Or after I'd lop it
I'd make a puppet
On top of a staff!
I am a lord that is sometimes bored
Have some urges and need to fulfill them
After my mayhem I simply don't...what's the word?
Care!
The stench in the air
The smell of the gore
The carnage far greater than any war
My legacy
Death becomes...me!
I'll slaughter the world

Gdy już Hellscream i trzy czwarte publiki przestało pokładać się ze śmiechu, Fergard przejął inicjatywę.
- Tak więc...Wylosujemy teraz dodatkowego zawodnika – powiedział. Skell – który nie podzielał ogólnej radości, a uśmiechać i tak zawsze się uśmiechał – wcisnął odpowiedni guzik i maszyna losująca ruszyła. Różne symbole przewijały się jeden po drugim. W końcu wypadł strzaskany kamień.
- HA! Wilkołaki mogą pokazać na co je stać! – wrzasnął jakiś ogromny, szarawy wilkołak otoczony bandą innych wilkopodobnych stworzeń. Jednak maszyna przesunęła się jeszcze trochę, tym razem zatrzymując się na laleczce voodoo.
- MUAHAHAHA! Trolle górą! Zawsze – wrzasnął Dazzle, podkreślając ostatni wyraz. Jednak maszyna i jemu sprawiła psikus, przesuwając się jeszcze raz. Wskazała coś na kształt brązowego hełmu z rurami. W takiej pozycji już została. Tym razem nikt nie krzyczał. Paladyn Zekisele nie był do tego zdolny. Szybko jednak wyszedł na arenę. Najprawdopodobniej uśmiechał się, lecz nie było tego widać pod brązowym pancerzem tau. Światła przygasły, a pewien głos zaczął zawodzić.
- Ludzie, warto było doczekać tej chwili – uznał Hellscream, poznając nuty.


- Black Sabbath wiecznie żywy – zawyrokował Grommash po tym, jak ucichły słowa i oklaski.
- Aye, kapitanie – zgodził się Fergard.
- Przecież nic nie mówiłem... – mruknał Skell. Cała trójka popatrzyła się na siebie i wybuchła głośnym śmiechem.
- Dobra, jedziemy. Do reszty dołączy sam Paladyn Zekisele, założyciel legendarnego Bractwa Stali, brat Wielkiego Magistrata Kaisa, najwyższego przywódcy Dominium Tau. A walczyć będziecie moi drodzy w... – zaczął Hellscream i wcisnął guzik teleportacyjny.

Cała piątka została przeniesiona w zgoła odmienne miejsce. Na pewno były to góry. Mchy porastały skały, granie przecinały niebo. Nieopodal rozpościerała się rozpadlina. Generalnie było „miło i przestronnie”.
- Przepięknie. Wie ktoś gdzie jesteśmy? – spytała nocna elfka. Shani zacmokała z zastanowieniem.
- Nie mam zielonego pojęcia. Zresztą wszystkie góry są takie same – powiedziała półelfka, wzruszając ramionami.
- Mieszczuch – orzekli jednocześnie King i Naisha. Chwilę potem maniakalnie roześmiał się...domyślcie się.
- Haha! Ale mam jazdy – zarechotał jaszczuroczłek. Widać psychotropy straciły moc.
- Co się stało się? – zapytał King z właściwą dla siebie prostotą. Wszakże nie trzeba być mądrym aby być inteligentnym.
- No, właśnie widziałem wilka na dwóch nogach, który miała na sobie skórzany pancerz i mistrzowsko wykonane uzbrojenie – opisał im Zanthos. Wyjął z kieszeni – BEZDENNYCH kieszeni – jakąś książkę. – Niedobrze. Dzięki mistrzowskiemu uzbrojeniu ma premię do trafienia – powiedział z troską po przewertowaniu kilku stron.
- El gringo loco – stwierdził w ojczystym języku King.
- Si. A wilk stoi tam – wskazał Zanthos i pokazał coś palcem. Konkretnie opisanego przez siebie wilka, bijącego w gong. Dźwięk wielkiego talerza z brązu przetaczał się echem. „Wilk” wyszczerzył kły, zawył przeciągle i „wyrecytował” znaną w pewnym stronach opowiastkę.

Czego szukasz w tej krainie?
Tutaj obcy szybko zginie.
Czego szukasz w tej gospodzie?
Dawnoś nie miał gwoździa w brodzie?

Po tych słowach „wilk” zniknął im z widoku, dając daleki sus w tył.
- A la verga! Hijo de puta... – żachnął King ponownie w swoim języki i włożył twarz w dłoń.
- Co powiedziałeś? – spytała Naisha niepewnie.
- Skwitowałem naszą sytuację w moim pięknym języku. A teraz wynośmy się stąd! – zakomenderował. W odpowiedzi głaz koło niego wybuchł uderzony małą rakietką. Jaguarołak instynktownie skulił się i przygotował do skoku. Zekisele celował wyciągniętym ramieniem w miejsce po głazie.
- On chyba chce nam powiedzieć, że przybyliśmy tu walczyć – stwierdziła Shani.
- Spoko. Nic przeciwko. Tylko czy wy zdajecie sobie sprawę gdzie jesteśmy? – zapytał King, prostując się.
- Moje zawiłe mapy twierdzą że... – zaczął Zanthos, rozkręcając jakaś rolkę z kieszeni. Jednak pergamin sam z siebie się zapalił. – Ups.
- Powiem wam, że tą durną rymowankę wymyślił nie kto inny jak Genn Szara Grzywa – stwierdził King. Oczy Shani mocno się rozszerzyły.
- Czy my jesteśmy w?...
- Yeah. Witamy w Kariatydzie. A naraz zwali nam się na łeb wataha wściekłych, żądnych bitwy górskich gnolli – czarnowidził King.

Zanthos postanowił przestać czekać. Machnął ręką, a szereg niebieskich krabów rzucił się w kierunku Kinga. Oblekły go niczym płaszcz. Wojownik rzucił się na ziemię i zaczął tarzać, pragnąć zrzucić dokuczliwe stwory. Shani jednak nie czekała długo i znokautowała retromantę kopniakiem w krocze. Długo się nie nawalczyła, gdyż czarna pantera zwaliła ją z nóg. Naisha rzuciła w medyczkę swą glewią, półelfka jednak wykonała szybki unik. Kto ponownie rzucił się na nią, teraz jednak był na to przygotowana. Zalśniło w słońcu ostrze długiego, zaadaptowanego na nóż skalpelu. Kot zawył gdy piekielnie ostra klinga przecięła jego mięśnie.
- Nocny Kieł! – krzyknęła Strażniczka, dobyła krótkiego, misternie wykonanego miecza i rzuciła się zwierzęciu na ratunek. Shani celnie rzuciła swoją bronią, jej przeciwniczka jednak odbiła prowizoryczny nóż mieczem. Drogę jednak zastąpił jej Zekisele. Klinga przecięła powietrze i uderzyła w pancerz tau. Nie przyniosło to żadnego efektu. Tau złapał elfkę za gardło i podniósł ją wysoko. Wojowniczka bez podłoża zaczęła się szarpać. Na nic to, tau bez słowa miotnął ją w kierunku przepaści. Kobieta wydała z siebie niemalże standardowy pisk „ przerażonej damy w opresji”. Zakuty w stal tau zwrócił się teraz w kierunku Shani. Jego oczy spotkały jednak Zanthosa.
- Buu! – wrzasnął jaszczuroczłek i rąbnął czołem w „oko” tytularnego paladyna. Efekt był przewidywalny – siła odrzutu ponownie go zneutralizowała. Shani jednak nie zawahała się, założyła dźwignię na ramię przeciwnika i przerzuciła go w kierunku rozpadliny.
- I leż spokojnie! – krzyknęła za spadającym tau. King wyzwolił się od krabów dzięki braku uwagi Zanthosa i w tym samy czasie łamał rękę jaszczuroczłekowi. Kończyna szybko ustąpiła...i zaczęła okładać swego oprawcę. Zaskoczy King dał się sponiewierać połamanej ręce, która sama oderwała się od ciała. Ramię szybko znikło i została sama pazurzasta pięść.
- A teraz pokażę wam mały trik! – krzyknął Psychomag...rozdzielając się na sześć części. Dwie stopy, dwie pięści, tułów i głowę. Ramiona, szyja, nogi i inne takie rzeczy znikły jak sen złoty. Rozbity Zanthos zaczął okładać Kinga całym sobą. Zdezorientowana Shani dostała w brzuch tułowiem retromanty i zwinęła się w pół. Głowa maga – wariata pomknęła jej na spotkanie niczym byk w szarży. Impet wyrzucił Shani z urwiska. Kobieta w ostatniej chwili złapała się wystającej skały. Obok niej wisiała Naisha.
- O, witaj – powiedział zdziwiona medyczka, krzywiąc się z tępego bólu.
- Niech Elune oświetla twą drogę – „odwitała” się tradycyjnie Naisha.
- Gdzie ten zapuszkowany tau? Widziałaś go? – spytała medyczka, powoli pnąc się pod górę.
- Nie...ale nie sądzę, by sobie odpuścił – odparła Strażniczka. Po chwili skończyły wspinaczek i zaczęły walkę na pięści. Kawałek obok King starał się trafić w małe cele jakimi były kończyny Zanthosa. Głowa jaszczura śmiała się maniakalnie i pluła co jakiś czas piorunami.

W tak zwanym międzyczasie wielki gnoll w czarnym płaszczu patrzył na tą osobliwą bitwę przez lornetkę. Obok niego stał ubrany niczym kowboj osobnik tej samej rasy. Na pasie przewieszonym przez pierś wisiała jakaś księga, przy pasie dyndały dwa pistolety, zaś w ręku trzymał miecz.
- I co widzisz, Gennie? – spytał gnoll lornetką ten z księga.
- Coś dziwnego w kawałkach, jaguarołaka i dwie kobiety walczące przy Wyjącej Rozpadlinie, Jack – stwierdził zapytany, chowając lornetkę. Poprawił czarnego irokeza, kontrastującego pośród szarego futra i klepnął sięw bok głowy, aby pobudzić sztuczne oko do działania. – Masz na to jakiś werset w tej twojej książce?
- Nie powątpiewam w mądrość Jaszczurzego Króla, ale to nie czas na szukanie wersetów w Księdze Thanta.
- Racja. Bracia! – ryknął do zgromadzonych za sobą kilkudziesięciu szarych gnolli. Odpowiedział mu ogłuszający ryk. – Nie znam waszych starych przemów, ale powiem wam jedno – wróg jest blisko, mamy przewagę liczebną i jesteśmy gnollami! Za klany, ziemię i przodków! Do boju! – wezwał ich do walki rykiem.
- ZA KARIATYDZAŃCZYKÓW! – ryknęła wataha gnolli i popędziła na złamanie karku w kierunku zawodników turnieju.
- Ech, gdyby Genna Czarną Grzywę również obdarzano takim bezgranicznym szacunkiem... – rozmarzył się nazwany wcześniej Gennem. Nazwany Jackiem tym się roześmiał. Pobiegli nieśpiesznie za resztą.

Dwie ręce Zanthosa dusiły Kinga. Z nieprawdopodobną jak na mikrego jaszczuroczłeka siłą. Po dłuższej chwili jaguarołak stracił przytomność.
- Ja tam bym się poddała – mruknęła nocna elfka. Shani kopnęła ją w brzuch, podcięła i wymierzyła podbródkowy cios. Jednak nic to nie dało, albowiem stopy retromanty zaczęła z niesamowitą prędkością kopać ją w brzuch.
- Hah! Maksymalnie palenie podeszew! – krzyknął Zanthos, a jego stopy zapłonęły i zaczęły kopać jeszcze szybciej, po wszystkich częściach ciała. Szybko skopały Shani do nieprzytomności.
- Zwycięstwo należy do nas! – krzyknęła Naisha, podnosząc pięść. A potem padła sponiewierana gradem kul z naramiennego mini gatlinga, jednej z wielu broni Zekisele. Tau unosił się w powietrzu dzięki czemuś na kształt odrzutowych trzewików.
- WRAUUU! – ryknęło bardzo wilczo kilkadziesiąt gnollowych gardeł, rzucając się ze skarpy. Jednak czterech zawodników przeteleportowało w nieznane. Gnolle jednak ciągle szarżowały.

- Gratulacje! Naisha i Zanthos przechodzą do następnej rundy, jednak nie bez ciężkiej walki! – ogłosił Hellscream. Widownia wyła dosłownie z radości.
- Choć nasze kamery tego nie zarejestrowały, Zekisele stoczył w głębinach bój z armią nocnych goblinów i wielka podziemną kriohydrą. Dzięki temu inwazja tych stworów na Kariatyd została zatrzymana, za co Zekisele również przechodzi do następnej rundy! Poinformował nas o tym jeden z agentów Gildii Mrocznych Zabójców, którego nazwiska jednak nie możemy podać – oznajmił Fergard, podsycając tumult.
- Bo ten jaskiniowy kobold go nie ma...Zresztą, musieliśmy was stamtąd zabierać, bo byłoby krucho. Górskie gnolle nie są zbyt pokojowe, przynajmniej bez swojego światłego przywódcy... – powiedział trochę zgryźliwie kapitan Skell, jednak sektor gnolli wiwatował na część Genna Szarej Grzywy.
- A tak w ogóle gdzie jest Zanthos? – spytał półdemon. Istotnie, jaszczurki nie było. Hellscream schował twarz w dłoniach.

- Cóż za demon – stwierdził Jackal Scamand, inkwizytor w służbie Herazou, Jaszczurzego Króla. Zanthos bowiem brał głębokie wdechy, wypełniając się jak balon.
- Musi jakiś chaosycki mutant – stwierdził podejrzliwie wielki, mierzący niemal dwa i pół metra szary gnoll, który miał więcej szram na twarzy niż zębów w gębie.
- Po prostu to zastrzelmy – mruknął Genn Czarna Grzywa, dowódca Bojowej Floty Galaktycznych Gnolli, alter ego Genna Szarej Grzywy ze świata równoległego. Strzelił z magnum w okolice tyłka Zanthosa. Gdyby lepiej znał retromantę, nie robiłby tego.

Chmura zielonego gazu jelitowego z „przekłutego” jaszczuroczłeka zmiotła gromadę wojowników, inkwizytora i galaktycznego dowódcę. Gnolle górskie poleciały daleko, niczym w kreskówce. Dwa galaktyczne – Jackal i Genn – zatrzymały się na jakimś drzewie.
- Auu – powiedział tylko Jackal Scamand, nieustraszony postrach grzeszników, karzący kapłan Herazou. Jego nos jakby sczerniał, jego wielokolorowe włosy trochę przyżółkły. Genn również nie wyglądał lepiej. Jego irokez „rozlał się” po całej głowie.
- Jackal...To była moja najgorsza, najbardziej śmierdząca i najbardziej poniżająca porażka.


IP: Zapisane
Fergard

***

Punkty uznania(?): 0
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 224


Uncle Hells' faithful sidekick

Zobacz profil
« Odpowiedz #80 : 04 Stycznia 2010, 21:40:01 »
Jest dobrze, rzekłbym - Bardzo, ale w tym wypadku są pewne... "Ale":

1. King of Kings - Może pasuje do Kinga, do Shani zaś... Niespecjalnie.
2. Liczę skrycie na to, że Daeva dorwie Dazzle'a i upiecze go nad Otchłanią :P
3. Zanthos ma aż takie możliwości? Rozdzielić się na kilkanaście części i wkładać w bicie adwersarzy "Całe swoje serce"? :P
4. I WTF about Casper's mother?!

Ale walka dobra. Zanthos jak zwykle Pwns them all :) Keep writing.

P.S Mam już motywację, by pisać dalej. Tak, czas na rewanż, Dazzle :P


IP: Zapisane
Panzers roll forward and The Reaper follows them

Leaving tracks of blood, Panzers roll again

Your fate shows itself in shrapnel, smoke and tears

Who can stop these beasts, the source of all your fears?!
Hellscream
Orczilla

*

Punkty uznania(?): 4
Offline Offline

Wiadomości: 1 125


One, Two, Hellscream's coming for you...

Zobacz profil
« Odpowiedz #81 : 04 Stycznia 2010, 21:49:02 »
1. No cóż, trzeba sobie radzić.

2. Dazzle najpierw "wywołuje" Daevę, po czym "trashuje" Rasmusena. Jak widać, Davea go nie upiekł. :P

3. Z tego konceptu jestem dumny - przetrwał niezmieniony 5 miesięcy i doczekał się zapisania.

4. Ceną za jasny umysł jest pewna pomroczność niejasna po zażyciu...

Zanthosowi została jeszcze jedna sztuczka...Którą znasz może z The RPG Story III, ale cii...


IP: Zapisane
kluseczka

*****

Punkty uznania(?): 1
Offline Offline

Wiadomości: 878


Zobacz profil
« Odpowiedz #82 : 24 Stycznia 2010, 22:16:58 »
 Na początek, muszę poświęcić zdanie lub więcej na moją fangirlową obłąkaną pisaninę na temat Caspra. Oczy po matce? Deja vu. A może to jest jakaś niepisana zasada, że bohaterowie płci męskiej kolor oczu dziedziczą po rodzicu płci żeńskiej. Miecze po ojcu... a obcięty shotgun po dziadku? Ciekawe czy Dazzle jest jakimś FF'owym Mooglem - to jedyna znana mi rasa, która pod koniec każdej wypowiedzi powtarza jedno słowo o raczej niezbyt miłym znaczeniu w języku polskim... no, ale back to the feedback! Mogę pożyczyć kwestię Lemmy'ego 'Damn those superhuman teenagers'? To chyba moje ulubione zdanie w tym rozdziale... I jeszcze jedno - tyś nie Square Enix, więc nie spodziewałam bohaterów o trudnej do ustalenia płci, ale...

 
Cytuj
King machała rękami. Wymach od klatki, „wmach” do klatki. Shani siedziała obok.
- Mało się zmieniłaś od naszego spotkania, King
Cytuj
- Co ja mam powiedzieć? Czterdziestka na karku a ja nie dałbym więcej niż dziewiętnaście – powiedział jaguarołak, ćwicząc proste ciosy. Shani uśmiechnęła się.
- Na pewno nie psychicznie – odparła metyska. King parsknął.
Jaka jest w koncu płeć Kinga...
 
Cytuj
Zanthos to psychiczna jaszczurka, ale fizycznie ssie. Trzeba go załatwić w miarę szybko.
Cytuj
Za nią wypadła Zanthos, śpiewając zachrypniętym, skrzekliwym głosem.
... i Zanthosa?


IP: Zapisane
The universe speaks in many languages, but only one voice.
Nekro_L

******

Punkty uznania(?): -1
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 476


Zobacz profil
« Odpowiedz #83 : 28 Lutego 2010, 07:25:43 »
No tak... Dosyć długo zbierałem się na to, aby napisać komentarz. Nie wszystkie rzeczy od razu załapałem np. demona Caspra, czy tych światów równoległych. Poza tym jak zauważyła kluseczka, jaka jest płeć Kinga? Ja stawiam na faceta : ) Pomijając to czyta się to łatwo, lekko i przyjemnie, a co najważniejsze WCIĄGA. Wciąga jak cholera, że tak to ujmę. Osobiście najbardziej czekam na walkę Cervantesa de Leona z Keithem Łowcą Serc. To będzie hardkor. Mimo potęgi Keitha stawiam na Cervantesa. No i nie zdążyłem jeszcze poznać ich partnerek. A znając życie pewnie dojdzie do nich jakiś potężny, dodatkowy zawodnik. Mam tylko nadzieję, że nic się nie stanie (żadnych zmian w walce) i po emocjonującym starciu wygra Cervantes.


IP: Zapisane
Hellscream
Orczilla

*

Punkty uznania(?): 4
Offline Offline

Wiadomości: 1 125


One, Two, Hellscream's coming for you...

Zobacz profil
« Odpowiedz #84 : 13 Maja 2010, 22:16:53 »
Indżoj.

Karty. Karty służą do gry. Całe życie jest grą. Całe życie stanowią kraty, całe życie się o nie opiera. Karty. Takie dziwne myśli przychodziły do głowy Lemmy’emu Kilmisterowi kiedy siedział i myślał, stukając przypadkową kartą o stół. Czekał na kogoś. W końcu, po wielu wypalonych cygarach i opróżnionych „whiskaczówkach”, osoba dla której Lemmy poświęcał swój czas przybyła. Był to mężczyzna najwyżej trzydziestokilkuletni. Długie, proste włosy koloru słomy zlewały się na jego twarzy z brodą tego samego koloru. Mężczyzna miał na sobie niebieskie jeansy, „ciekawą” koszulkę – czarny T-Shirt z ręką, która na wysokości serca trzymała ów organ – oraz skórzany płaszcz w barwie sadzy. No i oczywiście buty. Ludzie zazwyczaj noszą buty.
- Witaj, staruszku – zwrócił się do muzyka silnym, budzącym respekt głosem.
- About time you show up, Adam – westchnął Kilmister. – Anyway, what news do you bring?
- Niezbyt ciekawe. O ile nasza współpraca dobrze się układa, to orkowie i eldarzy jakoś się nie kochają...Zielonoskórzy próbowali mnie zabić już siedem razy...
- What differences do space orcs and eldars posses? For godsake, we aren’t tryin’ to couple angel with a demon – prychnął Lemmy. – You name yourself the Master Manipulator and you cannot achieve it?
- Jak widać, po połączeniu się dżunglowych trolli, taurenów, worgenów i nocnych elfów z Azerothu limit cudów się wyczerpał... – westchnął mężczyzna nazwany Adamem.
- When the heck they joined?! – zakrztusił się whisky śpiewak Motorheadu.
- No wiesz, Krąg Cenariusa, druidzi, takie tam...Rozumiesz – wyjaśnił młodszy z dwóch ludzi. Lemmy pokręcił głową.
- You’re back after seven years and tell me some bullshit about herb lovers? Geez... – warknął pod nosem Lemmy.
- Nic lepszego się nam nie udało. Pokoju jak nie było tak nie ma. Tymczasem zapisałem się wcześniej do tego turnieju, tak żebyś wiedział – oznajmił mężczyzna.
- You? Adam Copeland? The Master Manipulator? The Ultimate Opportunist? The Rated – R Superstar? The Cutting Edge? Heck, I wanna see it.

- To może być nasz wielki dzień... – mruknał sam do siebie człowiek o bardzo niezdrowym wyglądzie. Wysoki, chudy, blady jak śmierć. Jego twarz w kolorze śniegu wymalowana była niczym corpse paint, ale tylko przy użyciu czarnej farby. Jego czarne włosy zwisały strąkami w dół. Ubrany w skórzaną kurtkę, spodnie z tego samego materiału, czarne buty i wyświechtany podkoszulek człowiek...wykrzywiał twarz. Miał straszne oczy. Puste, zimne, wypełnione odrazą.
- Wszystko jest tu takie ciepłe, śliczne i radosne. Co za koszmar – warknął sam do siebie.
- Nie jest tak strasznie, Dead – mruknął do niego ktoś. Też człowiek. Młody, wręcz bardzo – nastolatek. Ale jego spojrzenie zdradzało fakt, że ów nastolatek mentalnie był całe wieki starszy od rzeszy innych nastolatków. Miał brązowo – zielone, sięgające za kark włosy, okulary w fioletowo-czarnej oprawce, czarne jeansy, szary prochowiec, glany i czarny T-shirt, który był pocięty ostrym narzędziem, przez co widać było gołe ciało chłopaka. Na podbrzuszu rzucała się w oczy ogromna rzesza blizn zrywającą się w jedno, jakby cała skóra z tego miejsca została zerwana...Szyję nastolatka również przecinała biaława blizna – CAŁĄ szyję, cały jej obwód, jakby...jakby ktoś ściął mu głowę.
- Jak to nie jest strasznie? Życie jest okropne, mdłe...Jest torturą, Chris... – warknął gardłowo, zwierzęco niemal starszy z „ludzi”.
- Albo to ty jesteś okropny i okrutny, stary przyjacielu... – zawyrokował młodszy chłopak. Rozejrzał się dookoła trybun. – Gdzie jest Raynor? Spóźnia się, a to do niego niepodobne...
- Czemu tak się o niego martwisz? Już go nie zabiją... – parsknął wymuszonym śmiechem Dead. Jego rozmówca krzywo się uśmiechnął.
- Sam to wymyśliłeś? Mój brat nigdy nie był typem człowieka, który lubi czekać lub każe innym czekać... – odpowiedział Deadowi. W tym momencie niekształtny cień wynurzył się ze ściany i szybko uformował się w humanoidalne proporcje. Wysoki, chudy czło...humanoid okryty był szarym płaszczem od stóp do głów, przez plecy miał przewieszony łuk – nigdzie jednak nie było widać kołczanu – a jego oczy...Pod kapturem nowoprzybyłego osobnika świeciły niczym piekielne ognie dwa czerwone punkty. Zaraz potem pojawił się rząd bielutkich kłów, wyszczerzonych w przepraszającym uśmiechu.
- Musicie mi wybaczyć, moi drodzy. Coś mnie zatrzymało... – powiedział enigmatycznie. Nastolatek machnął ręką i uściskał się krótko ze swym bratem – bo z pewnością był to Raynor – zaś Dead westchnął i podniósł do góry twarz. Była długa, zimna i wyniosła, pozbawiona wyrazu. Znikąd dosłownie, poprzedzony wysokim skrzekiem, przyleciał kruk. Ale ten kruk był dziwny, jakby w stanie połowicznego rozkładu. Jego oczy płonęły niezdrową czerwienią, jego kości prześwitywały przez pióra...Ptak wylądował na twarzy Deada i wydziobał mu oczy. Żaden z trójki nie zwrócił na to uwagi.

Mordimer mimowolnie się wzdrygnęła. Widziała w swoim życiu wiele okropieństw, ale ilekroć natykała się na tą trójkę zimne dreszcze atakowały jej kręgosłup. Dziewczyna obserwowała ich z pewnej odległości. Ilekroć bracia Right i Dead byli w pobliżu, działy się złe rzeczy.
- Kogo tak obserwujesz? – usłyszała nagle za sobą. Instynktownie wyjęła z pochwy miecz i pchnęła nim za siebie, w kierunku źródła dźwięku. Powoli odwróciła głowę. Tuż za nią Casper Stratoavis zezował na ostrze ninja-to wymierzone w jego szyję.
- Tak ma wyglądać nasza współpraca? – zapytał mały cynik. Dziewczyna parsknęła i zabrała miecz.
- Następnym razem nie skradaj się za mną, dobrze? – spytała retorycznie i zsunęła się niżej w pustym rzędzie. Casper usadowił się obok niej.
- Kogo tak obserwujesz? – ponownie zapytał. Kobieta niedbale wskazała trzech osobników podbródkiem.
- Tych tam. Bracia Right i dziwny typ znany tylko jako Dead. Mówią, że ich dusze były tak czarne, że piekło ich wyrzuciło i ponownie chodzą po ziemi – wyjaśniła Mordimer. Casper parsknął.
- Piekło raczej twardo trzyma to co dorwie – zauważył. Jego partnerka w turnieju przytaknęła mu.
- Fakt, ale widzisz tego w prochowcu? – zapytała. Stratoavis przytaknął.
- Taa...co z nim?
- To młodszy z braci, Christopher Right. Został ujęty przez inkwizycję, uznany za heretyka i zabity poprzez ścięcie głowy, poprzedzone wyrwaniem wnętrzności. A mimo to... – zawiesiła głos i wlepiła wzrok w chłopaka o zielonkawych włosach.
- Zmieniając temat... – zaczął Casper, również obserwując braci i ich towarzysza – Całkiem niezły miecz. Masz ich więcej? – zapytał. Mordimer przez chwilę nic nie mówiła.
- Trzy. Stalowy na ludzi i bestie, srebrny na potwory ciemności i jeszcze jeden, dla konkretnej istoty – odpowiedziała. Zaraz potem syknęła, złapała Caspra wpół i rzuciła się szczupakiem w kierunku wyrwy pod siedzeniami, spowodowanej prze dziurę w deskach. Dwójka niezbyt zgrabnie w nią wpadła.
- Co d?!... – zaczął Casper, ale Mordimer tylko zakryła mu usta dłonią. Jakoś tak wyszło że mieli dobre pole widzenia przez wyrwę. Mogli przez nią zobaczyć nagle pojawiający się cień.
- Raynor?! Co zwęszyłeś? – zapytał Dead starszego z braci Right. Ten powłóczył głową z lewa na prawo.
- Hmm....Hmm...Musiało mi się wydawać...Smród trupów takich jak my...Nieważne – wymruczał, łutem nieszczęścia chyba tylko omijając wzrokiem kryjówkę Mordimer i Caspra.
- ...Chyba sobie poszedł – mruknał po chwili Casper.
- Tia. Nie za wygodnie ci? – spytała zgryźliwie leżącego na niej chłopaka. Tej chrząknął głucho i odturlał się na bok.
- Wybacz – mruknał lekko zmieszany.
- Nie wybaczę, nie ma czego – odpowiedziała dziewczyna, wychylając się z ich kryjówki. Po uważnych oględzinach wyszła z niej. – Nie cierpię chować się po norach jak szczur.
- Tak, u mnie tak samo – pokiwał głową Stratoavis.
- Hmm... – rozejrzała się Mordimer, nie podejmując rozmowy. – Odór śmierci jest tu wszechobecny. Trupów jest tu o wiele zbyt dużo. Martwi powinni leżeć w ziemi... – mruknęła, wyjmując coś z kieszeni. Był to średnich rozmiarów kieł podobny do kociego zawieszony na łańczuszku z czarnego metalu.
- Ciekawy suwenir... – mruknał Casper.
- Nieprawda? Dostałam go w podzięce od Velan’jina, maga z klanu Cienistego Zęba. Magia w nim zawarta odciąga śmierć od noszącego – powiedziała mu Mordimer.
- Ciekawa rzecz. I dziwna nazwa dla klanu. Zgaduję, że to jacyś orkowie? – zapytała Casper, przyglądając się ciekawie pamiątce swej towarzyszki.
- Nie, nie orkowie. Cienisty Ząb to klan, a właściwie plemię mrocznych trolli. A konkretnie to największe i najpotężniejsze ich plemię. Ponoć założyciel Cienistego Zęba przemierzył wiele planów astralnych i zawarł umowę z potężnym Królem Cieni. Pewnie to prawda, gdyż do dziś z tego klanu wywodzi się kapłan cieni, który naprawdę włada ciemnością. Zapytaj go, Dazzle jest obecnym kapłanem – wzruszyła ramionami po opowieści dziewczyna. Casper skrzywił się.
- Nie chcę mieć do czynienia z tym cholernym trollem! – warknął. Jego towarzyszka spojrzała na niego...dziwnie.
- Nawet nie wiesz ile tracisz. Fakt, jest może trochę wnerwiający, ale zyskuje na bliższym poznaniu. No i praktycznie nie można zginąć jak ma się go za plecami. Zresztą nieważne, chcę, żebyś wziął ten kieł. Mi się już nie przyda – powiedziała, wysuwając kieł w stronę Caspra. Chłopak zmrużył oczy.
- Amulet który chroni przed śmiercią ci się nie przyda? Dobrze usłyszałem?
- Tak, doskonale. Bierz, zanim się rozmyślę – odparła, potrząsając amuletem. Chłopak podziękował i wziął go. Dotykając przy tym dłoni Mordimer poczuł przeraźliwy chłód. Owszem, niektóre osoby mają często zimne dłonie...ale nie aż tak. Nie zwrócił jednak na to uwagi.
- No dobrze...Użyj tego dobrze. Tymczasem musimy się przygotować do walki...chemicznie – dodała, wyjmując mała fiolkę z wewnętrznej kieszeni. Razem z fiolką wzięła też średnich rozmiarów sakiewkę.
- Będziesz warzyć jakieś mikstury? – zapytał zdziwiony Casper. Mordimer uśmiechnęła się, wyjmując przy tym jakiś pręcik. Stuknęła nim o ziemię, a w mgnieniu oka z ziemi buchnął ogień, który szybko ustabilizował się i idealnie nadawał się do ogrzewania różnych cieczy.
- Uczyłam się różnych dziwnych rzeczy. Zbierania ziół, tworzenia eliksirów, odlewania pocisków, skórowania zwierząt, prostej inżynierii... – wymieniała dziewczyna.
- Nieźle. Czyżby jakiś goblin starał się wymigać od zapłaty? – zapytał z błyskiem w oku Casper. Dziewczyna roześmiała się głośno.
- Trafiłeś w sedno! Tak, goblin imieniem Gazlowe nauczył mnie kilku schematów. Ale o tym kiedy indziej. Patrz i ucz się – powiedziała, rozsznurowując sakiewkę. Spoczywało w niej różne rośliny.
- Mają jakieś konkretne zastosowania i nazwy? – spytał młodzieniec, przyglądając się zieleninie.
- Owszem. Ten korzeń – Mordimer wzięła do ręki...korzeń – to roślina znana mi jako ziemiokorzeń. Uważa się jej w obronnych miksturach. Dalej mamy liście srebrnego liścia – powiedziała, pokazując mu garść zielonych liści – czyli rośliny hamującej trucizny. No a to jest kwiat pokoju – powiedziała, wyjmując kwiatki przypominające zwyczajne stokrotki – który w zasadzie tylko wzmacnia eliksiry.
- Dziwne nazwy...No ale co chcesz uwarzyć?
- To – odpowiedziała dziewczyna, wyjmując mały flakonik z czerwoną substancją – jest krew trolla. Zrobi się z niej eliksir regeneracyjny...A teraz patrz i ucz się

Cervantes de Leon stał oparty o barierkę. Kręcił bączki Acheronem, mrucząc coś do siebie. W pewnym momencie podszedł do niego znany nam goblin, Balor.
- Witaj, piracie – powitał go, wyciągając rękę. Cervantes nieśpiesznie obrócił głowę w jego stronę i uraczył go kwaśnym uśmiechem.
- Chcesz żebym połamał sobie te stare kości przy schylaniu się na twój poziom? Zapomnij – warknął. Balor zrezygnował więc z prób nawiązania jakiejkolwiek imitacji przyjaźni.
- Jest pewna sprawa. Mianowicie, zbieram...koalicję pewnego rodzaju.
- Na Herazou, znowu chcesz pozbierać sobie bandę przydupasów którzy odwalą za ciebie czarną robotę w tym turnieju? Która to już próba? – pytał pogardliwie stary pirat.
- Ekhm...Mam po swojej stronie potężnego wampira Vokiala, niezwyciężonego orka Mogul Khana, władcę Szkieletów Leorica i mogę liczyć na wsparcie tak potężnych istot jak Nocny Strzelec, Merciless czy...Ktoś kto wolał się nie ujawniać – rzekł z godnością goblin.
- A ja twierdzę, że stoisz niebezpiecznie blisko krawędzi – odparł na to Cervantes. Balor zrobił zdziwioną minę i obejrzał się za siebie – rzeczywiście, był niski i stał blisko krawędzi trybun.
- Co to ma do...? – zapytał, odwracając się. Gdy spotkał się twarzą z Cervantesem, umarły pchnął go otwartą dłonią. Potężny impuls elektryczny wyrzucił goblina niczym szmacianą lalkę kilkanaście metrów do tyłu.
- Obrazić powinienem się, ale nie spieszy mi się jakoś... – westchnął jakiś „głos z offu”.
- Myślałeś o nauczeniu się kiedyś poprawnej składni, mistrzu Yoda? – zapytał Cervantes z szyderczym uśmieszkiem, odwracając się do rzeczonego stworka. Inaczej nie można go nazwać, gdyż rasa małego mędrca nigdy nie otrzymała nazwy...
- Mówiąc szczerze, nie. I mistrzem nie jestem twym – dodał pomarszczony Jedi. Podszedł do o wiele wyższego de Leona wspomagając się laską. – Zło...zło wielkie wyczuwam w murach tych. Psotne jedno, potężne inne. By zapobiec mu, przybyłem.
- Zaprawdę, poruszające... – mruknał pirat, kucając i przejeżdżając ręką po piachu.
- Dalej szydź. Również z misją przybyłeś tu. Shinigami ci to zlecili – powiedział Yoda.
- Skąd wiesz? – zapytał Cervantes. Mocno się zdziwił, ale szybko to zamaskował.
- Przebiegły i potężny jesteś, umysł twój jednak niczym księga otwarty.
- Skoro tak twierdzisz...Wiesz po co jest tu cała reszta...istot mojego pokroju?
- Zanthos jak zawsze się bawi...Lemmy rozrywek szuka też...Bonharta pobudki nieznane mi są...A zwący się Umarłym szuka jako zwykle szansy na zniszczenie życia – powoli powiedział mistrz, zamykając oczy i marszcząc brwi.
- Dzięki. Może moglibyśmy połączyć siły...Jak tylko przebrnę przez fazę grupową z jakąś durną jeżycą czy innym potworem z młotkiem. Do rychłego – zasalutował Cervantes, wyprostował się i z niesamowitą szybkością popędził na złamanie karku w dół trybun, wykręcając się niczym spirala. Yoda pozwolił sobie na zrelaksowany uśmiech.
- Bogowie Śmierci...Shinigami...Twarze swoje skrywacie, ale ten Jedi stary was przejrzał... – powiedział sam do siebie.

Choć arena leżała na wyspie pośród oceanu, była pustynią. Wyjałowioną demonicznym wpływem pustynią, na której nie było żadnego naturalnego życia. Ale dla niektórych sytuacja była w sam raz. Romulus Blood należał do tej grupy.
- At last...The Wars of the Ancients... – mruknął do siebie rycerz w czerwonej zbroi płytowej. Dość dziwnej...dość potwornej. Zbroja ciasno opinała wojownika, jednak zdawała się wyginać jakby była jego skórą, nie sztywnym pancerzem. Hełm był twarzą potwora – uśmiech od ucha do ucha wypełniony był sztyletowatymi zębami, a czerwone, pionowe źrenice patrzyła na świat z zimną nienawiścią i jeszcze zimniejszą inteligencją. Zaschnięta krew pokrywała lewą stronę hełmu a żyłki przypominające lawę biegły swobodnie po stalowych ramionach, naramiennikach czy napierśniku. Co najgorsze, usta bestii...hełmu...rycerza...tego czegoś poruszały się przy mowie.
- To tutaj, o panie... – jęknęła żałosna istota kuląca się przy Romulusie. Miała tylko jedną rękę i niczym trędowaty nie posiadała nosa. Ponadto była zielona i latały wokół niej muchy. Zombie jak malowane.
- Thank you, loyal servant...Now be gone! – warknął rycerz, złapał nieumarłego za kark i uderzył nim w ziemię. Ożywione zwłoki rozpadły się na kawałki. Prawa ręka Romulusa zaczęła jarzyć się niezdrowym, ciemnoczerwonym ogniem.
- You will regret betraying House of Blood...The righteous wrath of the fallen has finally caught up to you...THE RAIN OF BLOOD SHALL RAIN TODAY! – powiedział, idąc do przodu, rycerz, przy czym ostatnie słowa wykrzyczał, uderzając pięścią we wrota areny. – I’ll turn you into my mindless minion, goblin... – mruknął sam do siebie. Temu wszystkiemu przyglądały się dwie osoby – Mogul Khan i Nocny Strzelec.
- Czy Tobie też się wydaje że Balor wpakował się w kolejne kłopoty? – spytał demon czaszka. Ork, ponownie stary, zielony i słaby pokiwał głową.
- Zapowiada się piękny bal... – mruknął, uśmiechając się przebiegle.
- Doskonale to ująłeś, z tym balem...Zwłaszcza że zaraz zaczyna się kolejna walka! Nie chcę przegapić kogo wybiorą na piątego zawodnika!


« Ostatnia zmiana: 14 Maja 2010, 08:01:18 wysłane przez Hellscream » IP: Zapisane
Gwynbleidd

*

Punkty uznania(?): 3
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 141


We dance like marionettes swaying to the Symphony

Zobacz profil
« Odpowiedz #85 : 14 Maja 2010, 15:38:08 »
Lemmy, Dead, a na dokładkę Bonhart i inni. Ciekawa mieszanka, ale chyba o to w fanfikach chodzi. W takich opowiadaniach jak te nie lubię skomplikowanej, wielowątkowej fabuły, tylko zwyczajną sieczkę na arenie wspieraną donośnymi wrzaskami tłumu i gromkimi oklaskami, poprzedzoną jakimś fajnym kawałkiem. Szkoda, że w tym rozdziale tego zabrakło. No cóż, czekam na kolejną walkę.

Całe Wojny ocenię za jakiś czas, bo jak na razie czytam wyrywkowo z powodu braku czasu.


IP: Zapisane
Fergard

***

Punkty uznania(?): 0
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 224


Uncle Hells' faithful sidekick

Zobacz profil
« Odpowiedz #86 : 14 Maja 2010, 22:50:39 »
Yeah!

Długo czekałem na nowy rozdział, ale warto było. Co prawda nie ma żadnej walki, a i nowa część też niezbyt długa, jednakowoż czytało się przyjemnie i miło(Jak zwykle zresztą).

Mimo to, pojawienie się tu Edge'a jest dla mnie raczej nietypowe. Ktoś pokroju "Rąbniętych metalowców" musiał się pojawić, zaś tekst Cervantesa odnośnie zniżania się do goblińskiego poziomu jest godny uwielbienia.
Romulus Blood? Hm, jaki może mieć interes do naszego goblina?
Nie mam nic przeciwko pairingowi Casper x Mordimer, zdążyłem nawet przywyknąć. Wciąż jednak będę utrzymywał, że to Hellsa zemsta za pairing Genn x Cassandra. Ah, nevermind.

Rozdział dobry, dobry. Czekam na walkę!

P.S Wena Fergarda +30. To może zwiastować kolejny rozdział "Jeżeli"!


IP: Zapisane
Panzers roll forward and The Reaper follows them

Leaving tracks of blood, Panzers roll again

Your fate shows itself in shrapnel, smoke and tears

Who can stop these beasts, the source of all your fears?!
kluseczka

*****

Punkty uznania(?): 1
Offline Offline

Wiadomości: 878


Zobacz profil
« Odpowiedz #87 : 17 Czerwca 2010, 19:33:34 »
 'Młody, wręcz bardzo – nastolatek. Ale jego spojrzenie zdradzało fakt, że ów nastolatek mentalnie był całe wieki starszy od rzeszy innych nastolatków.' - Moje pierwsze skojarzenie 'Artemis Fowl na steroidach'? Lubię jego imię, Christopher. Marlowe też tak miał na imię. Też bym chciała uściskać tego braciszka, ale raczej aby wymacać co ma pod peleryną. Może antropomorficzną ciemność? W ogóle podoba mi się ta psychiczna trójka. Sformułowanie 'Ilekroć bracia Right i Dead byli w pobliżu' na początek wywołało we mnie przekonanie, że chodzi tu o dwójkę braci o imionach Right i Dead, na szczęście szybko się zorientowałam o co chodzi. Wow, Casper jest taki fajny, że kobiety dosłownie rzucają się na niego.
 '- Amulet który chroni przed śmiercią ci się nie przyda? Dobrze usłyszałem?
- Tak, doskonale. Bierz, zanim się rozmyślę – odparła, potrząsając amuletem. Chłopak podziękował i wziął go. Dotykając przy tym dłoni Mordimer poczuł przeraźliwy chłód.' <bierze głęboki wdech> MORDIMER JEST UNSENT!


IP: Zapisane
The universe speaks in many languages, but only one voice.
Hellscream
Orczilla

*

Punkty uznania(?): 4
Offline Offline

Wiadomości: 1 125


One, Two, Hellscream's coming for you...

Zobacz profil
« Odpowiedz #88 : 01 Lipca 2010, 23:40:02 »
Gdyby Mogul i Nocny jeszcze chwilę poczekali przy wejściu, mogliby zobaczyć zbliżającego się samotnego jeźdźca. No, jeździec to zbyt duże słowo – był to po prostu motocyklista. Ale zanim mógł dojechać asfaltowym pasmem drogi do wrót areny, musiał zmierzyć się z dość...wyjątkowym zagrożeniem.

Eddie Clarke, samozwańczy „wojownik drogi” pędził na swoim czarnym chopperze wymalowanym w płomienie, czaszki oraz...płonące czaszki. Jechał wyjątkowo szybko, pogwizdując sobie w rytm piosenki „Speedfreak” zespołu Motorhead. Wiatr też gwizdał – w jego uszach. Rozwiewał też jego brązowe, sięgające podstawy karku włosy i wpychał kurz w oczy koloru migdałów. Miotał też połami jego skórzanej, brązowej kurtki, na pagonach której zamontowane były szpikulce, zaś lewy rękach był podciągnięty w okolice łokcia i przywiązany czarną chustką. Pod kurtką można było zobaczyć czarną koszulkę z dość ciekawym nadrukiem. Mianowicie, był to mężczyzna w białej koszulce z napisem „No Fear”. Lewa strona twarzy mężczyzny znajdowała się zaś w stanie zawansowanego rozkładu. No, ale dość o Eddiem Clarke’u. Jechał on w kierunku areny z kilkoma listami w torbie gdy nagle zobaczył wychudzonego człowieka w czarnym prochowcu. Człowiek ów machał rękami i podskakiwał. Eddie zwolnił więc i wyhamował przy nieznajomym.
- Z nieba mi spadacie, panie...? – zaczął rozmowę ubrany w prochowiec.
- Eddie Clarke. Ale mówią na mnie „Fast” Eddie Clarke – przedstawił się motocyklista, poklepując przy tym swój pojazd. – Przydomek zawdzięczam tej pięknej maszynie...
- Och, co za zbieg okoliczności! Ja mam na imię Fast, po prostu Fast – ucieszył się wychudzony.
- Heh, zaskoczenie tylko czeka żeby wyskoczyć zza krzaka i kopnąć człowieka w dupę – parsknął śmiechem Eddie. Fast mu zawtórował i zdjął złoty sygnet z palca.
- Zgadzam się w całej rozciągłości! Tymczasem...Rozumiem pan, niedomagam trochę z pieniędzmi. Chciałby pan kupić po okazyjnej cenie ten złoty, rodowy sygnet? – zapytał motocyklistę. Ten tylko parsknął ponownie.
- Panie, frajera pan szukasz? Przecież na kilometr widać że to tylko tombak! – powiedział, patrząc drwiąco na Fasta i jego „złoty sygnet”. Ten tylko westchnął rozdzierająco.
- Dobra, przyznam się. Zbieram na figurki do Warhammer Fantasy Battle – powiedział, wyjmując rozklekotaną puszkę po jakiejś badziewnej konserwie.
- Było tak od razu! Sam grywam – ucieszył się na to Clarke, wyjął z kieszeni sześć dolarów i kilkanaście centów w drobniakach po czym wrzucił je do puszki, skinął głową Fastowi i odjechał w kierunku areny. Ucieszony żebrak przeliczył swoje pieniądze.
- Ha! 25 dolców! Wystarczy mi na Krwiopijcę! Teraz moja armia sług Khorne’a będzie kompletna! – ucieszył się Fast i pozanosił przez chwilę śmiechem, który w jego mniemaniu miał mrozić krew w żyłach. Szybko przerwał to czynność i pomknął w nieznane, zapewne w poszukiwaniu najbliższego sklepu z figurkami do WFB.

Eddie nie zatrzymywany już przez nikogo dotarł do wrót areny. Załomotał w drzwi.
- Puk puk! Listonosz przyjechał! – wydarł się. Szybko otwarto mu wejście. „Wojownik drogi” zostawił motocykl na małym parkingu (widział tam jeszcze płonącego harleya, drobiącego niespokojnie konia i wielkiego, czarnego wilka) i wyruszył listami, które to rozdał kilku osobom – biuletyn „Zrzeszenia Wędrowców Sfer” dla Zanthosa Psychomaga, list dla Genna Szarej Grzywy od jego żony (który to list gnoll przyjął z drżącymi rękami), hologram od Rady Jedi dla mistrza Yody, zaszyfrowaną i zapieczętowaną kopertę dla goblina Balora oraz życzenia urodzinowe dla kroota imieniem Harbyx. Po skończonej pracy poszedł do baru i zamówił drinka o wdzięcznej nazwie „Ponury Kosiarz” – osiemdziesięcioprocentowy bimber z domieszką czarnego barwnika i kosą zamiast parasolki, który podobno ścinał każdego. Razem z drinkiem dostał też formularz „rekrutacji uzupełniającej” do turnieju. Wypełnił wszystkie rubryczki popijając napój. Zatrzymał się tylko przy tabelkach „rasa” i „zawód”. Przy tej drugiej tylko dlatego, że jakiś kretyn wydarł się „THE RAIN OF BLOOD SHALL RAIN TODAY!”. Zdążył oddać pustą szklankę (ku wielkiemu zdziwieniu barmana – Eddie zresztą też był zdziwiony, nieczęsto widywał pandy za kontuarem), złożyć formularz w odpowiednim miejscu i pójść na trybuny. Zdążył na styk.

Grom Hellscream z politowaniem patrzył się na Fergarda. Ten bowiem...zasnął. Siedział na swoim fotelu z opuszczoną głową i cicho pochrapywał. Może jego wewnętrzne demony próbowały nad nim przejąć kontrolę i chłopina się zmęczył? Hellscream jednak nie zastanawiał się długo, miał walkę do przeprowadzenia. Skell nie zrobi tego za niego, zwłaszcza że szkielet gdzieś zniknął.
- A więc, kochani widzowie, mamy przed sobą kolejną walkę! Tandem dwóch gnolli zmierzy się z dwoma łucznikami...przy czym jeden z nich też jest gnollem! Powitajmy więc Ge!... – mówił Hellscream, lecz głośny, elektroniczny dźwięk brutalnie mu przerwał.
- Co się stało?! – zakrzyknął Fergard, zrywając się. Przechylił się za bardzo w fotelu i uderzył głową w czerwony guzik z wielkim, czarnym napisem „SPECIAL EVENT”. Grom tylko schował twarz w dłoniach.
- Właśnie walnąłeś łbem w guzik włączający losowanie specjalnej walki. Genn, Cass, Hrontrig i Alleria – przepraszamy, będziecie musieli poczekać – oznajmił ork. Wybuchła wielka wrzawa i niezadowolenie, tylko Genn się cieszył – po przeczytaniu tyrady od swej małżonki nie nadawał się zbytnio do walki. Fergard zaczerwienił się ze wstydu, co dość ciekawie kontrastowało z jego czerwonymi oczami i włosami.
- E...No...Tego...Zdarza się – bąknął półdemon. Zielonoskóry tylko machnął w ręką. Maszyna losująca poszła w ruch. Kręciła się kilkanaście sekund, po czym zatrzymała się na wizerunkach przedstawiających twarze różnych rodzajów trolli...tylko po to żeby przekręcić się na wizerunki demonicznych, wykrzywionych pysków...i obrócić się ostatni raz. Ostatecznym „wyborem” maszyny były cztery skrzyżowane piszczele.
- A więc postanowione! Następna walka to czteroosobowe starcie z gatunku każdy na każdego! Wszyscy zawodnicy muszą być szkieletami! – oznajmił krzykiem Grom. Nie było jednak oklasków – nieumarli nie okazywali emocji.
- Teraz musimy tylko wytypować zawodników – powiedział Fergard, ponownie wprawiając maszynę losującą w ruch. Za pierwszym razem wypadła czaszka przypominająca smoczą.
- Pierwszym uczestnikiem będzie Harbinger, kościany smokowiec! – krzyknął Hellscream. Podniósł się spory aplauz – choć zapewne mało kto kojarzył tego zawodnika, to walka z udziałem nieumarłego prawie-że-smoka musiała być ciekawa. Tymczasem maszyna wylosowała skrzyżowane piszczele, na których oparto karabin snajperski.
- Drugim uczestnikiem będzie nie kto inny jak Allistair Rasmusen! – huknął Fergard. Tym razem oklaski były rachityczne, zaś maszyna wylosowała kolejny symbol. Był to ogromny miecz, na który zarzucono czarny płaszcz, pod którym kryła się mała dziewczynka.
- Trzecim uczestnikiem będzie bohater niekończącej się wojny między Strażnikami a Królem Liszem...Isaac! – gromko wrzasnął Grom. Oklasków nie było dużo, jednak klaskali głównie tak zwani „wielcy” – inni bohaterowie owej wojny jak również mieszkańcy świata Azeroth. Maszyna zaś wylosowała ostatni symbol – okolony ogniem łuk z kości.
- Ostatnim szkieletem w tej walce jest inny czempion z wojny między Liszem a Strażnikami...strzelec wyborowy imieniem Clinkz Eastwood! – ponownie ryknął zielonoskóry. Oklasków było tyle co nic.
- A teraz prosimy panów o w miarę możliwości wybranie theme songów i stawienie się na arenę – oznajmił pogodnie Fergard.

- Niech to szlag! Nie wyszło! – warknął Vokial, wpatrując się w wyniki losowania.
- A przecież plan był idealny. Spoić tego demonicznego bękarta środkiem nasennym, usprawnić maszynę tak by wylosowała szkielety... – mówił Balor kręcąc głową.
- Szkoda tylko, że nikt nie pomyślał o takim usprawnieniu, żeby Nesdro czy Nocny weszli do gry – warknął Mogul Khan.
- Jeszcze nie wszystko stracone – zauważył goblin i uśmiechnął się cwaniacko.
- Co masz na myśli? – spytał Leoric – Nesdro. Głos tego połączonego indywiduum zdawał się mieć własne echo.
- Mój mentor przesłał mi wiadomość... – wyjaśnił zielonoskóry, machając otwartą już kopertą, która niedawno wręczył mu dość osobliwy listonosz. – Mistrz pisze, że niedługo sam się pojawi...A wtedy wygramy w cuglach.
- Tylko proszę, niech to nie będzie takie wygrywanie w cuglach na poprzednich turniejach, Balorze – żachnął się wampir. Goblin tylko uśmiechnął się i spalił list razem z kopertą.

- No dobrze, czas minął! – oznajmił Fergard, spoglądając na swój zegarek.
- Jako pierwszego poprosimy starego niczym czas strażnika tajemnic zakopanych głęboko pod Pustynią Szaleńców na Corrimie. Proszę państwa...oto Harbinger! – krzyknął Skell, który zdążył już wrócić. Nic się jednak nie działo.
- Ech...No nic, poczekamy na niego do końca. Tymczasem prosimy na arenę strzelca wyborowego za życia jak i po śmierci...Clinkza Eastwooda zwanego Kościanym! – dodał Grommash. Ponownie, nikt nie wyszedł.
- Szlag...No to zapraszamy czempiona szkieletów, jedynego i niepowtarzalnego Isaaca! – zakrzyknął Fergrad. Tym razem dla odmiany...nikt się nie stawił.
- Nie no, nie mówcie mi że Allistair wszystkich wyeliminował... – jęknął Grom. Na dźwięk swego imienia Rasmusen wyszedł z bramy, ubrany w swój standardowy „uniform”. Zaraz po nim na arenę wyszedł okryty szczelnie czarnym płaszczem Isaac, szkielet w czerwonym pancerzu. Na ramieniu dźwigał ogromne, niemal trzymetrowe ostrze. Za nim szedł powoli Clinkz, co i rusz podrzucając łuk. Do nogi przymocowany miał kołczan z czarnopiórymi strzałami, na dłoniach nosił skórzane rękawice, zaś na stopach rozklekotane buciory z tego samego materiału. Na jego piersi wisiała koszula z czarnej tkaniny, odsłaniająca gołe żebra. Nigdzie nie było widać Harbingera...Do czasu.

Światło na arenie przybrało ciemnoniebieską barwę, zaczęła grać ponura, podniosła muzyka. Uniósł się dym, słychać było też zawodzenia potępionych. Przy akompaniamencie tych przywodzących na myśl nekropolię odgłosów szkieletowa trójka wmaszerowała powoli na środek areny. Pianino grało podniośle, skrzypce wydawały nie mniej ponure dźwięki...Aż nagle słychać było smoczy ryk. Nie był to jednak ryk Perłojada czy Finkregha – był dużo niższy, bardziej tępy, bardziej nienaturalny...Jakby pozbawiony życia. Muzyka przestała grać, mgła rozwiała się a światła wróciły do normalnej barwy. Za szkieletami stało dziwne...wynaturzenie. Wysoka na mniej więcej trzy metry istota też była szkieletem – widać to było po jej masywnej prawej ręce, zbudowanej tylko z kości, wypełniającej je ciemności i onyksowych szponów. Reszta ciała owego stwora spowita była w kłęby włóknistego cienia...Za wyjątkiem jeszcze czaszki. Czaszka przypominała smoczą, byłą tylko trochę mniejsza i miała pewne ludzkie cechy. Oczodoły wypełniało żółte światło tak silne niczym reflektory ciężarówki.
- A, tu jest nasza zguba... – wesoła odrzekł Skell.
- Taaak...Nazywacie mnie zwiastunem i macie rację...Widziałem przeszłość, widziałem przyszłość...I jestem zwiastunem nadchodzących rzeczy – powiedział nieumarły smokowiec niewyobrażalnie niskim głosem.
- Naah. Kolejny psychol – skwitował sytuację Allistair. Hellscream zaś życzył wszystkim powodzenia i włączył losowanie areny, po czym zawodników przeniosło w nieznane.

Kwartet szkieletów znalazł się na jałowej, szarej pustyni...Konkretnie na terenie jakiejś wielkiej nekropolii. Cmentarz wyglądał na wręcz antyczny, rozciągał się aż po horyzont.
- Hmm...Nie kojarzę zbyt dobrze tej nekropolii. To chyba po prostu jakiś strasznie stary cmentarz i tyle – mruknął Skell. – Tak więc, zaczynamy!

Nikomu nic więcej nie trzeba było mówić. Isaac z zadziwiającą prędkością wyjął swój ogromny miecz z żelaznej pochwy, którą odrzucił w stronę Clinkza. Ten odskoczył lekko w bok.
- Ej, chcesz mnie zabić czy co?! – krzyknął z wyrzutem. Harbinger i szkieletowy miecznik spojrzeli na niego miażdżąco. Eastwood trochę się zmieszał. – No tak, racja.
- Mam propozycję – westchnął Isaac, cofając się o krok do tyłu i zataczając mieczem kółko. – Wyeliminujmy Allistaira na początek a później zajmijmy się sobą.
- Nie ma problema – zasalutował Clinkz i rozejrzał się. – Tylko gdzie on się podział?
- Daliście mu zbyt dużo czasu... – mruknał Harbinger i z niesamowitą szybkością oraz impetem rzucił się w stronę „Kościanego”. Zanim ten zdążył zareagować, nieumarła istota rozerwała jego ciała na kilkanaście kawałków.
- Nie, nie znowu! – wydarła się czaszka strzelca. Tymczasem Isaac skoczył do góry, odrywając miecz od ziemi i tnąc potężnie znad głowy. Harbinger tylko wysunął pochłoniętą przez ciemność rękę. Tarcza utworzona z ciemnej materii skutecznie zablokowała normalnie śmiertelny cios. Smokowiec szybko wyprowadził ripostę, uderzając zaciśniętą pięścią drugiej ręki w pierś Isaaca. Ten odleciał na dobre dziesięć metrów, cudem nie wypuszczając ogromnego miecza.
- Tak, taaak...Jeszcze trochę – mówił sam do siebie Clinkz, kierując swój pełznący tors w stronę swej czaszki. Głuchy dźwięk wystrzału z karabinu jednak mu przerwał i odtrącił czerep od reszty ciała. Czaszka Eatswood, przeklinając Allistaira i jego przodków, wpadła do jakiegoś rozkopanego grobu.

Tymczasem Isaac i Harbinger walczyli, bezowocnie starając się uzyskać przewagę nad przeciwnikiem. Czempion szkieletów nie mógł nawet marzyć o równaniu się siłą z martwym smokowcem, posiadał za to większy zasięg i wydawał się być zwinniejszy. Nie miał jednak pewności czy jego przeciwnik nie dysponuje jakimś atakiem dystansowym bądź nie rzuci się szczupakiem w jego stronę i nie roztrzaska go swym ciałem. W tej patowej sytuacji Isaac sięgnął po swoją potężną, lecz znienawidzoną broń. Odskoczył do tyłu i uderzył otwartą dłonią w ziemię. Początkowo nic się nie stało, Harbinger jednak szybko poczuł dziwne „smyranie” w okolicach tylnich łap.
- Nie nazywają mnie czempionem szkieletów nadaremno, potworze – mruknął Isaac. Istotnie, różnorako wyglądające i uzbrojone szkielety wychodziły spod ziemi.
- Nazywasz mnie potworem? Kim jesteś sam? Rycerzem w lśniącej zbroi ratującym królewny? – spytał smokowiec, miażdżąc machnięciem potężniej ręki kilka kościotrupów naraz.
- Nie – pokręcił głową Isaac. – Jestem rycerzem w krwistoczerwonej zbroi, który chce uratować tylko jedną księżniczkę żeby zakończyć to wynaturzenie.
- Hmm...Zaintrygowałeś mnie – powiedział Harbinger, uwalniając puls ciemności, który rozbił wszystkie szkielety na proch. Isaac na ten widok zaczął się odsuwać. – Co nazywasz wynaturzeniem?
- Moją...twoją...naszą – mówiąc to, szkielet machnął ręką w kierunku próbującego się pozbierać Clinkza i niewidocznego Rasmusena (który co jakiś czas strzelał z ukrycia, ale jeszcze ani razu nie wyrządził nikomu krzywdy) – egzystencję. Nieumarli nie są czymś naturalnym – są chorym, złym wynaturzeniem.
- Zgadzam się... – mruknął smokowiec i skoczył w ten sam sposób jak na Clinkza. Isaac był jednak przygotowany i machnął z całej siły swym orężem, wbijając Harbingera w ziemię. Szybko powołał do istnienia kulę mrocznej energii i rzucił nią w kierunku rywala. Pocisk co prawda uderzył w nieumarłego, ale bez większych skutków. Szkielet wobec takiego obrotu spraw schował się za sporym pomnikiem. Oczy Harbingera zmieniły lekko barwę w kierunku zielonego i umarły zionął czymś na kształt zielonego oparu. Chmura szybko pochłonęła posąg i obróciła go w lepką ciecz.
- Szlag... – mruknał Isaac i przesunął się w bok. Kula Allistaira zaświergotała mu między paliczkami.
- Nieumarły, który nienawidzi swojego istnienia...Przyznaję, jesteś wyjątkową istotą...Daj mi w siebie wejrzeć... – wydał z siebie serię pomruków i słów smokowiec. Wysunął przed siebie okoloną mrokiem dłoń, z której leniwie wysunęła się zielonkawa, świetlista kula. Oczy Harbingera przybrały taką samą barwę.
- Nie mam czasu na gusła i gierki – warknął szkielet i pewniej złapał za miecz. Wziął krótki rozbieg i już miał uderzyć, kiedy pokrewny mu nieumarły zwalił go pytaniem z nóg.
- Ma na imię Ann, prawda? – zapytał szkieletowy smokowiec. Isaac stanął jak wryty. – Tak, Ann...Nieuleczalnie chora...A ty przybyłeś do tego turnieju...
- Skąd ty to wszystko wiesz? – syknął opancerzony.
- Mówiłem już...Jestem skarbnicą wiedzy o rzeczach które są i które odeszły...ale też i zwiastunem rzeczy które mają dopiero nadejść. Widziałem wiele istot gorszych od Ciebie, nie widziałem jednak przez długie wieki istot o intencjach tak czystych i szczerych jak twoje... – mówił powoli, jakby upajając się własnym głosem i słowami.
- Do czego zmierzasz? – spytał go Isaac, jednocześnie obserwując ruchy przeciwnika. Clinkz ciągle nie mógł się poskładać, a Allistair trzymał się swojej kryjówki.
- Jestem w stanie zajrzeć głęboko w przyszłość czy przeszłość każdej istoty. Zajrzałem w twoją...I zabraniam ci zejść z twojej ścieżki. Nie powiem ci kiedy, ani gdzie, ani jak...Ale idź nią, bądź wierny swoim ideom a zaznasz w końcu spokoju... – odparł enigmatycznie Harbinger. Isaac już dawno zauważył że smokowiec mówi zagadkami. Tymczasem świetlista kula schowała się w mrok, a jego oczy ponownie przybrały żółtą barwę. Spojrzał jeszcze na swego przeciwnika...po czym jednym susem przeskoczył kilka metrów i z nieludzką prędkością pomknął w kierunku jednego z mauzoleów. Bez najmniejszego problemu roztrzaskał je na proch. Allistair próbował się bronić, ale bez najmniejszych efektów. Harbinger jednym ciosem wyrzucił go wysoko w powietrze, złapał potężną szczęką i skoczył w kierunku Isaaca, wypluwając swą zdobycz. Ten nie czekał długo, zakręcił mieczem kilka widowiskowych kółek, tnąc wertykalnie. Allistair został podzielony na kilka równych kawałków. Klnąc pod nosem (którego i tak nie miał) poddał się.
- Zostawiam cię samego, Isaacu...Życzę ci szczęścia – mruknął Harbinger i lekko się skłonił, po czym rozpłynął się w ciemności.

- Panie i panowie, wygląda na to, że Isaac jest jedyną osobą która wciąż stoi na nogach! I to właśnie on, po tej dość...osobliwej walce przechodzi do kolejnej rundy! Gratulacje! – krzyknął do mikrofonu Hellscream. Publiczność zaczęła klaskać, najwyraźniej polubili szkieletowego wojownika z wielkim mieczem. Wszystkich zawodników przeteleportowano z powrotem na arenę. Wszystkich trzech, bo Harbinger zniknął i znajdował się teraz w znanym tylko mu (no, i paru naprawdę potężnym istotom) miejscu. Clinkz trochę grymasił, bo poskładał się do kupy, ale w ostatecznym rozrachunku wymienił uściski dłoni z Eastwoodem. Podzielony na kawałki Rasmusen nie był do tego zdolny.


IP: Zapisane
Fast
Mołdawski Bulbulator

*****

Punkty uznania(?): 12
Offline Offline

Wiadomości: 871


Zobacz profil
« Odpowiedz #89 : 02 Lipca 2010, 11:45:45 »
Cóż, part bardzo dobry. Zresztą wszystkie prezentują bardzo wysoki poziom. Czyta się to przyjemnie i nie zanudza. A swoją drogą...
Cytuj
- Zostawiam cię samego, Isaacu...Życzę ci szczęścia – mruknął Harbinger i lekko się skłonił, po czym rozpłynął się w ciemności.
Spodziewałem się najróżniejszych zakończeń tej walki, ale to już było ponad moje siły  :co: Rozpłynął się....
Postacie bardzo ciekawe, ale i tak nic nie przebije Fasta (Nie, nie Eddiego), tego który zbiera na Krwiopijcę :D Hehe! Dziękuje za epizodyczną rolę  ^_^
Ogólnie 10/10 i mam nadzieję dotrwać do ostatniego rozdziału bez...
:spi:
Chrrrr
Chrrrr


IP: Zapisane
Strony: 1 ... 3 4 5 [6] 7 8    Do góry Wyślij ten wątek Drukuj 
 





© 2003 - 2024 Tawerna.biz - Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie i publikowanie jakichkolwiek elementów znajdujących się w obrębie serwisu bez zgody autorów jest zabronione!
Heroes of Might and Magic i powiązane z nimi loga są zastrzeżonymi znakami handlowymi firmy Ubisoft Entertainment.
Grafiki i inne materiały pochodzące z serii gier Might & Magic są wyłączną własnością ich twórców i zostały użyte wyłącznie w celach informacyjnych.
Powered by SMF 2.0 RC1.2 | SMF © 2006–2009, Simple Machines LLC | Theme by jareQ
Strona wygenerowana w 0.351 sekund z 19 zapytaniami.
                              Do góry