Wyjątkowo chudy, zielonoskóry ork wyglądał skrajnie inaczej niż Hellscream. Był też dużo chudszy, nosił biały warkocz i białą brodę. Przy pasie miał katanę, na jego chudej piersi wisiał dziwny amulet. Ork właśnie drapał się po brodzie.
- Więc mówisz, że Mogul Khan powrócił... – mruknał, patrząc wysoko w powałę. Hellscream pokiwał głową.
- Tak, a jakby tego było mało, to wydaje się potężniejszy niż kiedykolwiek – powiedział, wzdychając ciężko. Obrót spraw najwyraźniej mu się nie podobał.
- Do wyjątkowo dziwne. Sam widziałem, jak spadał w głębiny wirującej pustki, prosto w Nicość. Nic, co nie pochodzi z tego planu nie ma prawa tego przeżyć – rzekł, ciągle wpatrując się w sufit.
- Wiem, Samuro, sam go tam wrzuciłem! – warknął zirytowany ork. Po chwili złożył twarz w dłonie i westchnął ciężko. Ork imieniem Samuro przesunął się lekko w stronę okna.
- Świat jest niewdzięczny, Grommash. My, orkowie, popełniliśmy wiele straszliwych błędów. Ale my, w przeciwieństwie do jakiejkolwiek innej rasy, mamy bohatera nie tylko z nazwy – po tych słowach odwrócił się, wbił miecz – szybkim ruchem wyjmując go z pochwy – w ziemię i przyklęknął na jedno kolano.
- Oh, daj sobie spokój – mruknał szybko Grom, machając niedbale ręką.
- Nie, Grom. Jesteś największym i najwspanialszym bohaterem naszej rasy. Sami włożyliśmy sobie kajdany demonicznej niewoli, a ty poświęciłeś się i zerwałeś je. Zapłaciłeś za to życiem i dlatego twoje imię będzie na wieki zapamiętane – powiedział poważnie Samuro, wstał i ukłonił się w pas.
- Zapomnij o tym. Nie potrafiłem jak porządny bohater – męczennik uleżeć w ziemi – odparł mu Hellscream, lekko się uśmiechając.
- Może i tak...Ale choć demony przeszłości odeszły, ciągle musimy to wszystko rozpamiętywać. Ciągle musimy patrzeć w Otchłań, lękając się jej władców – westchnął chudy ork. Grom położył mu rękę na ramieniu.
- Nie. Już nie. Strach przed Otchłanią nie jest już naszą dziedziną, przyjacielu. Już nie – powiedział, uśmiechając się.
Ciężkie powieki zielonkawego jaszczuroczłeka spadały na jego oczy. Puszka pełna psychotropów była jedynym widocznym przedmiotem. Konkretnie pusta puszka, właściciel zażył jej zawartość. Zanthos, jaszczuroczłek, powoli wyprostował się na krześle. Strzelił karkiem, obracając go powoli. Zamrugał oczami, starając się uspokoić ganiające gałki.
- Ach...Ileż to dni upłynęło mi na śnie... – powiedział sam do siebie. Ktoś parsknął.
- Dziwny sen, jeżeli rozbijasz się w nim po całej infrastrukturze – parsknął głos. Należał do Caspra Stratoavisa. Zanthos obrócił się w stronę chłopaka.
- My się znamy, chłopcze? – zapytał jaszczuroczłek powoli.
- Oczywiście, psycholu – odparł opryskliwie Casper. Zanthos rozpoznał go.
- Ach, to ty...Masz miecze swego ojca...I oczy swojej matki... – wymruczał powoli, wstając. Caspra zatkało chwilowo.
- Powtarzasz jakiś patetyczny cytat czy pogrywasz sobie? – zapytał po chwili. Zanthos pokręcił głową.
- Znałem twoją matkę. Była piękną kobietą o zdumiewającej sile, i woli, i charakteru. Był w niej potencjał...ale go zaprzepaściła – powiedział jaszczur, trzymając się za czoło. Wyglądał, jakby nagle przyswajał wielką ilość danych.
- Czegoś się nałykał, gadzino? Gadasz większe głupoty niż zwykle – warknął młodzieniec. Nagle poczuł rękę na ramieniu. Odwrócił się i ujrzał swą partnerkę w turnieju, Mordimer.
- Zanthos Psychomag nie jest normalny, ale kiedy taki się wydaje, to słuchaj go uważnie. Jego mądrość nie jest normalnie dostępna. Sama nieraz na niej skorzystałam – powiedziała dziewczyna, wpatrując się w wychodzącego retromantę. Stratoavis wzruszył ramionami.
- A skąd ty nagle tak życie znasz? Nie możesz być dużo starsza ode mnie... – powiedział chłopak. Dziewczyna uśmiechnęła się z politowaniem.
- Po...zo...ry my...lą – odparła, z każdą sylabą stukając go w nos polakierowanym paznokciem. Casper został lekko zdezorientowany. – Uciekam, muszę się przygotować do następnej walki. Poszukaj mnie, ustalimy jakąś strategię – po tych słowach dziewczyna wycofała się, lekko salutując, ciągle uśmiechnięta. Casper wciąż stał zdezorientowany.
- Chłopcze, choćbyś dla świata był bohaterem, dla mnie wciąż jesteś nie znającą życia pizdeczką – usłyszał młody Stratoavis. Instynktownie odwrócił się z agresywnym wyrazem twarzy. Ujrzał fioletowoskórego trolla z fifką w ustach. Dazzle – któż inny? – palił swoje „ziółka”.
- Kim ty w ogóle jesteś, żeby mnie obrażać, hołoto? – spytał ostro.
- Jestem bogiem swojego życia i twojej śmierci, pizdeczko – uprzejmie powiedział troll, wybuchnął śmiechem i zabrał się do wyjścia. Casper warknął i wyjął swego obciętego shotguna.
- Odwołaj to, troglodyto! – krzyknął. Troll obrócił głowę i uniósł jedną brew, komicznie wykrzywiając się.
- Jaaasne, pizdeczko – odparł i ponownie skierował się do wyjścia. Casper jednak był szybszy, strzelił ze swej broni. Chmura pocisków pomknęła w stronę trolla. Framuga została strzaskana, zaś fifka doszczętnie zniszczona. Troll jednak nie został draśnięty. Poklepał się po kieszeni.
- Kapłana Cieni nie jest tak łatwo zabić – powiedział, po czym szybkim ruchem wyjął sporych rozmiarów magnum zza paska i wystrzelił w stronę niedoszłego strzelca. Casprem zarzuciło do tyłu, pocisk zrobił mu z obojczyka kotlet. – To za fifkę, młokosie. Nigdy, ale to przenigdy nie wkurwiaj trolla – dodał, zostawiając krwawiącego „ćwierćdemona”. Traf chciał, że pewien wysoki jegomość wchodził drugimi drzwiami. Był to Lemmy Kilmister.
- Well, well, well. Look what do we have here... – powiedział, kucając. Nacisnął bark, wywołując spazm bólu, okrzyk i utratę przytomności. – Heh...Least I’m certain where it hurts... – mruknął sam do siebie karciarz. Casper wtem „wybuchł”, a jego miejsce zajął Daeva.
- Gdzie jest ten cholerny troll?! – ryknął, lecząc ranę i łapiąc Lemmy’ego za gardło.
- Big bad violet troll? Left through this door – powiedział spokojnie Kilmister, wskazując rzeczone drzwi. Daeva ryknął ponownie, miotnął starszym człowiekiem pod ścianę i wybiegł.
- TY!... – dało się jeszcze słyszeć z oddali, okrzyk z daevowego gardła.
- Damn those...superhuman teenagers! – syknął Lemmy, podnosząc się ciężko z ziemi, zbierając z podłogi kapelusz i wychodząc. Z powodu interwencji Daevy światu nie dane było się dowiedzieć, czego szukał w tym pomieszczeniu.
Zanthos patrzył w twarz starego pirata. Tak, w twarz Cervantesa de Leona.
- Dawno się nie widzieliśmy, Cervantes – powiedział Zanthos, lekko się kłaniając.
- A przynajmniej nie żebyś był w stanie sprzyjającym poważnej rozmowie, Zanthosie – odparł pirat, kłaniając się nieco niżej.
- Racja, racja...Powiedzmy, że spałem – wymijająco rzekł jaszczuroczłek. Umarły parsknął śmiechem.
- Oh, proszę! Chyba, że swój niepoczytalny stan nazywasz snem – powiedział po rozładowaniu wesołości de Leona. Zanthos pokiwał głową.
- Właśnie tak. Wróciłem, aby zadać ci tylko jedno pytanie.
- Obawiam się, żem mogę znać odpowiedź – ostrzegł pirat bardzo poważnie. Retromanta westchnął.
- Czyli nie wydawało mi się. Kto już przybył? – spytał. Jego powieki zaczynały mu ponownie ciążyć.
- Jest nas pięciu. Ja, ty, Lemmy Kilmister, Leo Bonhart i ten porąbany do kwadratu świr, Dead – wyliczył Cervantes.
- Siebie bym zniósł. Przerażającego kapitana Cervantesa też. Postrzelonego śpiewaka też. Socjopatycznego łowcę nagród też. Ale co tu robi ten nienawidzący życia szaleniec? – zapytał, z leciutką tylko nutą przerażenia.
- Pewnie to co wszyscy – odparł Cervantes. Zbliżył się bardzo blisko do twarzy Zanthosa i wyjął płaski przedmiot. Ni to moneta, ni to medalion. Pstryknął weń, a rozległ się dźwięk. Długi, dudniący, formujący się w melodię. Niestety, uszy śmiertelnych były nań głuche.
- Pieśń została zaśpiewana – mruknał Zanthos.
- Aye, kamracie. To samo powiedziałem Zgromadzeniu Braci kiedy pomogłem im spętać boginię mórz Kalipso – pokiwał głową pirat. Zanthos spojrzał podejrzliwie.
- A nie zrobił tego Davy Johnes? – spytał towarzysza. Kapitan pokręcił głową.
- Nie, musiałem im trochę namieszać w kronikach. W celu uwiarygodnienia, sam rozumiesz... – wzruszył ramionami.
- Tak, oczywiście, Cervantesie. Tak więc idę znaleźć moją partnerkę w następnej walce i przygotować się. Choć pewnie bez sensu, moje szaleństwo weźmie górę... – zawyrokował Zanthos i znikł. Cervantes pokręcił głową i wybuchł głośnym śmiechem.
- Darzę tego pokręconego stwora niemal braterską miłością... – powiedział do siebie, parskając. Po chwili uspokoił się. Spojrzał na swoje ręce. Jedna zaczęła płonąć, druga iskrzyć. – Potęga piekielnego ognia i władcy burz...I jeszcze ta nagroda...Zjednoczenie jest bliskie... – wymruczał jeszcze i ryknął opętańczym śmiechem, wyzwalając potężną błyskawicę i plugawy, fioletowawy kłąb płomieni.
Wysoki, całkowicie zakuty w brązowy pancerz osobnik patrzył w niebo. Tylko jego „oczy” były czerwone, tylko jego dziwna para rur była przeźroczysta i zabrudzona. Na jego „twarzy” nie było widać żadnego wyrazu, co oczywiście nie było dziwne. Pancerz nie wyglądał na jakiś wyjątkowo zaawansowany, jednak takim był – utrzymywał przy życiu jednego z największych Tau w historii, Paladyna Zekisele. Obok niego stał osobnik dużo niższy, ubrany tylko w coś na kształt szortów ze obcisłej, ręcznie zszywanej, niewygarbowanej skóry. Istota była dość niepozornych rozmiarów. Jak każdy zresztą kroot, jednak tych gadzich humanoidów nie wolno nie doceniać...przynajmniej jeśli chcesz zachować wątrobę, albowiem krooty nie bawią się w przegryzanie tętnicy jak lwy – strzelą do ciebie, skoczą na ciebie i zaczną gryźć i pożerać nawet żywcem. Kreator Harbyx co prawda był ucywilizowaną jednostką, starszym dowódcą i strategiem, ale tradycja pozostaje tradycją. Obaj członkowie galaktycznego Dominium Tau przybyli na nasz turniej z sobie tylko znanych powodów.
- Ile to już lat? Dwadzieścia? – spytał Harbyx, patrząc w niebo. Zekisele pokiwał głową.
- Pamiętam ten dzień jak dziś – przekazał telepatycznie swemu towarzyszowi tau. Był do tego zmuszony, gdyż wspominane przez nich wydarzenie sprawiło, że stał się on niemy.
- O tak, zły był to dzień...Poległo nas za dużo. Wielu tau wciąż cię opłakuje, tak samo jak wielu vespidów zawodzi po swym przywódcy, Tsu’Tleyu...Za dużo istnień zabrała ta zielona horda... – wzdychał sędziwy kroot. Zekisele tylko mechanicznie potakiwał głową.
- Wydaje mi się, że czuję smród tego wielkiego orka nawet tutaj – „mruknął” Zekisele.
- Też tak czasami mam...ale nasi zwiadowcy trzy miesiące temu potwierdzili śmierć komandosa Backstabby i jego elitarnej jednostki komandosów – zauważył Harbyx. Zekisele pokręcił głową.
- Backstabba nie był typem orka który daje się ukatrupić w jednej potyczce. To był zielony behemot zagłady... – pomyślał tau, strzepując niewidzialne pyłki z grubych naramienników. – Nie wyobrażam sobie pojedynczego oddziału, nawet Czerwonej Eskadry, który mógłby go zabić – wyraził swe wątpliwości. Harbyx wzruszył ramionami.
- Nawet jeśli, nie jest to typ istoty, która zaszyje się gdzieś głęboko i uderzy niespodziewanie. Trzy miesiące to i tak długo. A półtorametrowy ork o wymalowanej na czerwono gębie raczej się wyróżnia...
Zanthos w końcu odnalazł swoją towarzyszkę. Nie była sama. Rozmawiała z podobną sobie kobietą w starożytnym języku nocnych elfów. Tak, niejaka Naisha również była nocnym elfem. Jednak w przeciwieństwie do zabójczyni z pierwszej walki, ta miała na sobie pancerz. Jej towarzyszka rzuciła okiem na jaszczuroczłeka, wypowiedziała pozdrowienie i szybko opuściła miejsce spotkania. Naisha odwróciła się wiec do Zanthosa. Retromanta zlustrował ja wzrokiem. Elfka była wyższa od niego – po prawdzie nie była to sztuka – i ubrana w kirys z charakterystycznymi symbolami bogini Elune. Miała też wykonane z kolczugi „rajstopy” i płytowe nagolenniki. Włosy miały fioletową barwę, ciemniejszą od jej skóry. Przez plecy przerzucony miała łuk, zaś do pasa przypięte dwie glewie sporych rozmiarów. Dalsze oględziny przerwał Zanthosowi ryk, który wydała wielka czarna pantera, skacząc na niego i obalając go na ziemię.
- Fe! – syknęła kobieta, a wielki kot pisnął cicho i zostawił jaszczuroczłeka w spokoju. Kobieta dwoma szybkimi korkami stanęła koło swego towarzysza i pomogła mu wstać.
- Dzięki...Masz milutkie zwierzątko, droga Naisho. Mogę mówić per ty? – spytał Zanthos, otrzepując się.
- Ależ oczywiście...Zaś Nocny Kieł jest już taki...nadpobudliwy – powiedziała kobieta. Była lekko nieufna – najwyraźniej słyszała historie o retromancie.
- No cóż, sam zażywam dużo kontaktu z niebezpiecznymi zwierzętami...Zwykle są dziesięć razy większe, wredniejsze i w ogóle – odpowiedział jaszczur, wzruszając ramionami. – W każdy razie, przyszedłem cię ostrzec.
- Przed czym? – zapytała zdziwiona nocna elfka.
- Przede mną. Jak zacznie mi porządnie odbijać, odsuń się jak najdalej i daj mi się wyżyć. Nałykałem się psychotropów, ale nie sądzę, żeby wystarczyło mi na całą walkę – wyjaśnił Psychomag. Prawdopodobnie źrenice elfki rozszerzyłyby się, ale nocne elfy nie mają źrenic w swych przypominających kule roztopionego srebra oczach...Chwilę trwali w ciszy.
- Będę pamiętać. I czy masz jakiś pomysł na ten cały theme song? Ja nie mam głowy do takich spraw... – powiedziała już trochę uspokojona elfka.
- Ach...Chyba coś mam na myśli. Kiedyś wymyśliłem taką piosenkę razem z przyjacielem...Opowiadała o nim, ale na mnie też się nada...Wybaczysz mi to pominięcie? – zapytał i lekko się uśmiechnął.
- Dopóki nie wpakujesz mi żadnej ognistej kuli w brzuch, jestem skłonna dużo wybaczyć – odwzajemniła uśmiech elfka.
King machała rękami. Wymach od klatki, „wmach” do klatki. Shani siedziała obok.
- Mało się zmieniłaś od naszego spotkania, King – powiedziała kobieta. Choć nie było po niej tego widać, byłą półelfką. I bardzo ładną kobietą zarazem. Odziedziczyła pewne cechy elfiej urody po rodzicu z tej rasy – lekko spiczaste uszy, trochę skośne oczy, drobne kości twarzy...Miała rude włosy, idealnie proste zęby, bławatkowe oczy, a ubrana była w zielony, luźny strój – średniej długości spódniczkę w kolorze trawy i zielony kaftanik, zapięty po szyję. Nosiła ozdobną bransoletę w kształcie węża eskulapa, symbolu medyków. Shani byłą jednym z nich. Dzięki temu poznali się z Kingiem – Shani dołączyła do tajemniczej Gildii po poszywaniu flaków Gennowi Szarej Grzywie.
- Co ja mam powiedzieć? Czterdziestka na karku a ja nie dałbym więcej niż dziewiętnaście – powiedział jaguarołak, ćwicząc proste ciosy. Shani uśmiechnęła się.
- Na pewno nie psychicznie – odparła metyska. King parsknął.
- Widok flaków Genna na pewno zostawia trwały ślad na psychice – zażartował wojownik. Shani wybuchła perlistym śmiechem.
- Żebyś wiedział, King, żebyś wiedział... – śmiała się kobieta, kręcąc głową. – W każdym razie, mamy jakiś konkretny plan?
- Oczywista oczywistość. Zanthos to psychiczna jaszczurka, ale fizycznie ssie. Trzeba go załatwić w miarę szybko. Drugiej nie znam, coś się zaimprowizuje – przedstawił swój „plan” jaguarołak.
- Och, przecież nie uderzyłbyś kobiety – rzekła elfka ironicznym tonem. King parsknął.
- Zawsze mogę zabić ją na miejscu. Chyba że to smoczyca – zawyrokował wojownik, zakładając metalowe rękawice. Shani wyprostowała rękę, zgięła ją w pięść i wskazała palcem na Kinga.
- And that’s the point, że tak się wyrażę – powiedziała, jednocześnie sprawdzając, czy sztylet zamontowany w sprytnym rękawie działa...
Oczy Balora wypełniał strach. Wisiał on metra nad ziemią. Jego gardło tłamsił wysoki dranei – Złamany Dranei. Oczywiście chodziło o Gondara.
- Ghy!... – rzęził goblin. Gondar wpatrywał się w niego małymi oczkami.
- Cóż za spotkanie, Balorze – powiedział łowca nagród. Jego twarz nie wyrażała niczego – nie za bardzo mogła – zaś jego głos był suchy i pusty. Oto stał guru zimnych profesjonalistów.
- Oszczędź... – wycharczał goblin. Powoli tracił siły i nie mógł już się rzucać. Krucha budowa dranei była tylko pozorem, jego siła była wielka.
- Kogo? Ciebie? Podziwiam cię, nie tracisz humoru aż do końca – pokiwał głową „z uznaniem” łowca. Zza paska wyjął filigranową, czteroramienną gwiazdkę z błyszczącej stali. Balor rzucił nań przerażonym wzrokiem.
- Rzuć to – warknął nagle jakiś...klekoczący głos. Gondar nawet się nie obrócił.
- Balor, ile zapłaciłeś Allistairowi Rasmusenowi za zabicie mnie? – zapytał spokojnie.
- Jedenaście tysięcy. W gotowiźnie – powiedział mu głos, najpewniej Allistair. A raczej na pewno Allistair. Gondar parsknął.
- To tylko tysiąc więcej niż dają z niego – stwierdził i puścił goblina. Nadal trzymał filigranowy szuriken.
- Mądra decyzja – mruknął Rasmusen. Wyszedł z cienia. Był wyjątkowo chudy. Nosił jasnobrązowy kapelusz z szerokim rondem. Oprócz tego miał okulary przeciwsłoneczne a'la lata 70, chustkę na twarzy, skórzane poncho (pod tym pewnie jakąś płócienną koszulę), na nogach zaś „leżały” skórzane spodnie z paskiem – do niego przyczepione wisiały noże. W ramach obuwia posiadał kowbojki z doczepionymi frędzlami. Nosił jeszcze skórzane rękawiczki bez palców. Jego aktualnym zajęcie było mierzenie w Gondara z Winchestera.
- I co zrobisz, kościotrupie? Strzelisz do mnie i będziesz liczył, że nie uchylę się i twoja kula nie rozwali tego zielonego ścierwa? – spytał pogardliwie dranei. Rasmusen parsknął.
- Jakby nie patrzeć, on jest trochę mniejszy – zauważył. Gondar cmoknął i skrzywił się.
- Masz punkty. I trolla na karku – westchnął mieszkaniec Draenoru, niedbale wskazując palcem na przestrzeń na Allistairem.
- Jaaaasne – „uśmiechnął” się Rasmusen i poprawił cel.
- Nie każdy w twojej okolicy kłamie, wiesz – mruknał ktoś niedbale. Allistair poleciał do przodu, silnie uderzony. Zza niego wyskoczył Dazzle. Troll uderzył niedoszłego zabójcę lewym łokciem, potem prawym, a potem dwoma naraz. Dołożył do tego kopnięcie w tył kolana, czym sprawił, że szkielet ukląkł. Krótki rozbieg i uderzenie z kolana sprawiło, że czaszka Rasmusen odskoczyła od tułowia. Dazzle wziął ją w dłoń. Zielone ogniki wypełniały oczodoły.
- Zapłacisz mi za to, Dazzle! – warknął jadowicie szkielet, którego ciało opadło bezwładnie. Dazzle cmoknął bez przekonania i zakręcił czaszką na palcu niczym piłką do koszykówki. Po krótkiej chwili podrzucił ją do góry i potężnym kopniakiem „z woleja” posłał ją „w światło bramki”, to jest przez małe okno. Wywalił też przezeń resztę korpusu. Aż dziw, że w korytarzu był cień...
- Podziękujesz kiedy indziej, Gondi – powiedział, zacierając ręce. Później uściskali je sobie, on i Gondar.
- Dazzle, kogo to ja widzę – pokręcił głową Gondar, ironicznie się uśmiechając.
- No...mnie. Naszpikowali cię jakimiś prochami podczas niewoli u Króla Lisza i jego przydupasów? – zapytał Dazzle, unosząc jedną brew do góry. Gondar parsknął, któryś już raz.
- Daruj sobie, prymitywny ćpunie z zapyziałej dżungli – powiedział chłodno i z tym samym uśmiechem łowca nagród.
- Oho, musiał cię goblin rozjątrzyć, że tak gadasz. Zawsze się ograniczałeś od prymitywnego narkomana – pokiwał głową Dazzle, symulując troskę.
- Żebyś wiedział. A przez tego kościotrupa mi uciekł, cholernik. Ale już ja go znajdę w tym turnieju, spokojna twoja gorąca głowa – zapewnił dranei i odszedł.
- Trzymam za słowo! – krzyknął za nim Dazzle i odszedł nucąc sobie coś w stylu „As I walk through the valley of the shadow of death...”.
- No to jak, jedziemy, panowie? – zapytał Hellscream swych towarzyszy. Fergard pokiwał głową, tak samo uczynił kapitan Skell.
- Zapraszamy zawodników! – krzyknął Stratoavis.
- W pierwszej kolejności prosimy Kinga i Shani Terranovę! Gosh, nie nauczę się chyba nigdy odmieniać tego nazwiska – krzyknął i westchnął Hellscream. Na trybunach wybuchło kilka śmiechów.
- Kinga znacie, a Shani jest medyczką z mieszaną krwią – ludzką i elficką. Wiele osób zawdzięcza jej życie... – zakończył trochę tajemniczo. Genn i reszta gnolli wiwatowali hucznie. Chwilę potem na arenę weszli King i Shani. Rozległa się muzyka. Lemmy gwizdał i krzyczał „That’s my song!” i zaczął śpiewać razem z głosem z taśmy. Swoim głosem. Lemmy bowiem w czasach, gdy przewodził Gildii Mrocznych Zabójców nagrał multum potencjalnych theme songów, opierając się o historie swoich towarzyszy i podwładnych.
Gdy skończyły się wiwaty, King i Shani ukłonili się.
- Król pośród króli... – parsknął Skell. Fergard również uśmiechnął się, trochę z politowaniem.
- W takim razie zapraszamy drugą parę – Psychomaga Zanthosa i Naishę! – dodał głośno półdemon.
- Naisha jest jedną ze Strażniczek, podobnie jak Lanaya. Konkretnie łowczynią, czyli wojowniczką patrolującą świętą puszczę na grzbiecie wielkiej, czarnej pantery...No, chyba że coś zmienili ostatnimi czasy – opisał pokrótce Hellscream. Ryk wielkiego kota i widok nocnej elfki wypadającej z drugiego wejścia na arenę jednak potwierdził stary porządek w zakonie. Za nią wypadła Zanthos, śpiewając zachrypniętym, skrzekliwym głosem. Na całe szczęście inny, z taśmy, wtórował mu.
Gdy już Hellscream i trzy czwarte publiki przestało pokładać się ze śmiechu, Fergard przejął inicjatywę.
- Tak więc...Wylosujemy teraz dodatkowego zawodnika – powiedział. Skell – który nie podzielał ogólnej radości, a uśmiechać i tak zawsze się uśmiechał – wcisnął odpowiedni guzik i maszyna losująca ruszyła. Różne symbole przewijały się jeden po drugim. W końcu wypadł strzaskany kamień.
- HA! Wilkołaki mogą pokazać na co je stać! – wrzasnął jakiś ogromny, szarawy wilkołak otoczony bandą innych wilkopodobnych stworzeń. Jednak maszyna przesunęła się jeszcze trochę, tym razem zatrzymując się na laleczce voodoo.
- MUAHAHAHA! Trolle górą! Zawsze – wrzasnął Dazzle, podkreślając ostatni wyraz. Jednak maszyna i jemu sprawiła psikus, przesuwając się jeszcze raz. Wskazała coś na kształt brązowego hełmu z rurami. W takiej pozycji już została. Tym razem nikt nie krzyczał. Paladyn Zekisele nie był do tego zdolny. Szybko jednak wyszedł na arenę. Najprawdopodobniej uśmiechał się, lecz nie było tego widać pod brązowym pancerzem tau. Światła przygasły, a pewien głos zaczął zawodzić.
- Ludzie, warto było doczekać tej chwili – uznał Hellscream, poznając nuty.
- Black Sabbath wiecznie żywy – zawyrokował Grommash po tym, jak ucichły słowa i oklaski.
- Aye, kapitanie – zgodził się Fergard.
- Przecież nic nie mówiłem... – mruknał Skell. Cała trójka popatrzyła się na siebie i wybuchła głośnym śmiechem.
- Dobra, jedziemy. Do reszty dołączy sam Paladyn Zekisele, założyciel legendarnego Bractwa Stali, brat Wielkiego Magistrata Kaisa, najwyższego przywódcy Dominium Tau. A walczyć będziecie moi drodzy w... – zaczął Hellscream i wcisnął guzik teleportacyjny.
Cała piątka została przeniesiona w zgoła odmienne miejsce. Na pewno były to góry. Mchy porastały skały, granie przecinały niebo. Nieopodal rozpościerała się rozpadlina. Generalnie było „miło i przestronnie”.
- Przepięknie. Wie ktoś gdzie jesteśmy? – spytała nocna elfka. Shani zacmokała z zastanowieniem.
- Nie mam zielonego pojęcia. Zresztą wszystkie góry są takie same – powiedziała półelfka, wzruszając ramionami.
- Mieszczuch – orzekli jednocześnie King i Naisha. Chwilę potem maniakalnie roześmiał się...domyślcie się.
- Haha! Ale mam jazdy – zarechotał jaszczuroczłek. Widać psychotropy straciły moc.
- Co się stało się? – zapytał King z właściwą dla siebie prostotą. Wszakże nie trzeba być mądrym aby być inteligentnym.
- No, właśnie widziałem wilka na dwóch nogach, który miała na sobie skórzany pancerz i mistrzowsko wykonane uzbrojenie – opisał im Zanthos. Wyjął z kieszeni – BEZDENNYCH kieszeni – jakąś książkę. – Niedobrze. Dzięki mistrzowskiemu uzbrojeniu ma premię do trafienia – powiedział z troską po przewertowaniu kilku stron.
- El gringo loco – stwierdził w ojczystym języku King.
- Si. A wilk stoi tam – wskazał Zanthos i pokazał coś palcem. Konkretnie opisanego przez siebie wilka, bijącego w gong. Dźwięk wielkiego talerza z brązu przetaczał się echem. „Wilk” wyszczerzył kły, zawył przeciągle i „wyrecytował” znaną w pewnym stronach opowiastkę.
Czego szukasz w tej krainie?
Tutaj obcy szybko zginie.
Czego szukasz w tej gospodzie?
Dawnoś nie miał gwoździa w brodzie?
Po tych słowach „wilk” zniknął im z widoku, dając daleki sus w tył.
- A la verga! Hijo de puta... – żachnął King ponownie w swoim języki i włożył twarz w dłoń.
- Co powiedziałeś? – spytała Naisha niepewnie.
- Skwitowałem naszą sytuację w moim pięknym języku. A teraz wynośmy się stąd! – zakomenderował. W odpowiedzi głaz koło niego wybuchł uderzony małą rakietką. Jaguarołak instynktownie skulił się i przygotował do skoku. Zekisele celował wyciągniętym ramieniem w miejsce po głazie.
- On chyba chce nam powiedzieć, że przybyliśmy tu walczyć – stwierdziła Shani.
- Spoko. Nic przeciwko. Tylko czy wy zdajecie sobie sprawę gdzie jesteśmy? – zapytał King, prostując się.
- Moje zawiłe mapy twierdzą że... – zaczął Zanthos, rozkręcając jakaś rolkę z kieszeni. Jednak pergamin sam z siebie się zapalił. – Ups.
- Powiem wam, że tą durną rymowankę wymyślił nie kto inny jak Genn Szara Grzywa – stwierdził King. Oczy Shani mocno się rozszerzyły.
- Czy my jesteśmy w?...
- Yeah. Witamy w Kariatydzie. A naraz zwali nam się na łeb wataha wściekłych, żądnych bitwy górskich gnolli – czarnowidził King.
Zanthos postanowił przestać czekać. Machnął ręką, a szereg niebieskich krabów rzucił się w kierunku Kinga. Oblekły go niczym płaszcz. Wojownik rzucił się na ziemię i zaczął tarzać, pragnąć zrzucić dokuczliwe stwory. Shani jednak nie czekała długo i znokautowała retromantę kopniakiem w krocze. Długo się nie nawalczyła, gdyż czarna pantera zwaliła ją z nóg. Naisha rzuciła w medyczkę swą glewią, półelfka jednak wykonała szybki unik. Kto ponownie rzucił się na nią, teraz jednak był na to przygotowana. Zalśniło w słońcu ostrze długiego, zaadaptowanego na nóż skalpelu. Kot zawył gdy piekielnie ostra klinga przecięła jego mięśnie.
- Nocny Kieł! – krzyknęła Strażniczka, dobyła krótkiego, misternie wykonanego miecza i rzuciła się zwierzęciu na ratunek. Shani celnie rzuciła swoją bronią, jej przeciwniczka jednak odbiła prowizoryczny nóż mieczem. Drogę jednak zastąpił jej Zekisele. Klinga przecięła powietrze i uderzyła w pancerz tau. Nie przyniosło to żadnego efektu. Tau złapał elfkę za gardło i podniósł ją wysoko. Wojowniczka bez podłoża zaczęła się szarpać. Na nic to, tau bez słowa miotnął ją w kierunku przepaści. Kobieta wydała z siebie niemalże standardowy pisk „ przerażonej damy w opresji”. Zakuty w stal tau zwrócił się teraz w kierunku Shani. Jego oczy spotkały jednak Zanthosa.
- Buu! – wrzasnął jaszczuroczłek i rąbnął czołem w „oko” tytularnego paladyna. Efekt był przewidywalny – siła odrzutu ponownie go zneutralizowała. Shani jednak nie zawahała się, założyła dźwignię na ramię przeciwnika i przerzuciła go w kierunku rozpadliny.
- I leż spokojnie! – krzyknęła za spadającym tau. King wyzwolił się od krabów dzięki braku uwagi Zanthosa i w tym samy czasie łamał rękę jaszczuroczłekowi. Kończyna szybko ustąpiła...i zaczęła okładać swego oprawcę. Zaskoczy King dał się sponiewierać połamanej ręce, która sama oderwała się od ciała. Ramię szybko znikło i została sama pazurzasta pięść.
- A teraz pokażę wam mały trik! – krzyknął Psychomag...rozdzielając się na sześć części. Dwie stopy, dwie pięści, tułów i głowę. Ramiona, szyja, nogi i inne takie rzeczy znikły jak sen złoty. Rozbity Zanthos zaczął okładać Kinga całym sobą. Zdezorientowana Shani dostała w brzuch tułowiem retromanty i zwinęła się w pół. Głowa maga – wariata pomknęła jej na spotkanie niczym byk w szarży. Impet wyrzucił Shani z urwiska. Kobieta w ostatniej chwili złapała się wystającej skały. Obok niej wisiała Naisha.
- O, witaj – powiedział zdziwiona medyczka, krzywiąc się z tępego bólu.
- Niech Elune oświetla twą drogę – „odwitała” się tradycyjnie Naisha.
- Gdzie ten zapuszkowany tau? Widziałaś go? – spytała medyczka, powoli pnąc się pod górę.
- Nie...ale nie sądzę, by sobie odpuścił – odparła Strażniczka. Po chwili skończyły wspinaczek i zaczęły walkę na pięści. Kawałek obok King starał się trafić w małe cele jakimi były kończyny Zanthosa. Głowa jaszczura śmiała się maniakalnie i pluła co jakiś czas piorunami.
W tak zwanym międzyczasie wielki gnoll w czarnym płaszczu patrzył na tą osobliwą bitwę przez lornetkę. Obok niego stał ubrany niczym kowboj osobnik tej samej rasy. Na pasie przewieszonym przez pierś wisiała jakaś księga, przy pasie dyndały dwa pistolety, zaś w ręku trzymał miecz.
- I co widzisz, Gennie? – spytał gnoll lornetką ten z księga.
- Coś dziwnego w kawałkach, jaguarołaka i dwie kobiety walczące przy Wyjącej Rozpadlinie, Jack – stwierdził zapytany, chowając lornetkę. Poprawił czarnego irokeza, kontrastującego pośród szarego futra i klepnął sięw bok głowy, aby pobudzić sztuczne oko do działania. – Masz na to jakiś werset w tej twojej książce?
- Nie powątpiewam w mądrość Jaszczurzego Króla, ale to nie czas na szukanie wersetów w Księdze Thanta.
- Racja. Bracia! – ryknął do zgromadzonych za sobą kilkudziesięciu szarych gnolli. Odpowiedział mu ogłuszający ryk. – Nie znam waszych starych przemów, ale powiem wam jedno – wróg jest blisko, mamy przewagę liczebną i jesteśmy gnollami! Za klany, ziemię i przodków! Do boju! – wezwał ich do walki rykiem.
- ZA KARIATYDZAŃCZYKÓW! – ryknęła wataha gnolli i popędziła na złamanie karku w kierunku zawodników turnieju.
- Ech, gdyby Genna Czarną Grzywę również obdarzano takim bezgranicznym szacunkiem... – rozmarzył się nazwany wcześniej Gennem. Nazwany Jackiem tym się roześmiał. Pobiegli nieśpiesznie za resztą.
Dwie ręce Zanthosa dusiły Kinga. Z nieprawdopodobną jak na mikrego jaszczuroczłeka siłą. Po dłuższej chwili jaguarołak stracił przytomność.
- Ja tam bym się poddała – mruknęła nocna elfka. Shani kopnęła ją w brzuch, podcięła i wymierzyła podbródkowy cios. Jednak nic to nie dało, albowiem stopy retromanty zaczęła z niesamowitą prędkością kopać ją w brzuch.
- Hah! Maksymalnie palenie podeszew! – krzyknął Zanthos, a jego stopy zapłonęły i zaczęły kopać jeszcze szybciej, po wszystkich częściach ciała. Szybko skopały Shani do nieprzytomności.
- Zwycięstwo należy do nas! – krzyknęła Naisha, podnosząc pięść. A potem padła sponiewierana gradem kul z naramiennego mini gatlinga, jednej z wielu broni Zekisele. Tau unosił się w powietrzu dzięki czemuś na kształt odrzutowych trzewików.
- WRAUUU! – ryknęło bardzo wilczo kilkadziesiąt gnollowych gardeł, rzucając się ze skarpy. Jednak czterech zawodników przeteleportowało w nieznane. Gnolle jednak ciągle szarżowały.
- Gratulacje! Naisha i Zanthos przechodzą do następnej rundy, jednak nie bez ciężkiej walki! – ogłosił Hellscream. Widownia wyła dosłownie z radości.
- Choć nasze kamery tego nie zarejestrowały, Zekisele stoczył w głębinach bój z armią nocnych goblinów i wielka podziemną kriohydrą. Dzięki temu inwazja tych stworów na Kariatyd została zatrzymana, za co Zekisele również przechodzi do następnej rundy! Poinformował nas o tym jeden z agentów Gildii Mrocznych Zabójców, którego nazwiska jednak nie możemy podać – oznajmił Fergard, podsycając tumult.
- Bo ten jaskiniowy kobold go nie ma...Zresztą, musieliśmy was stamtąd zabierać, bo byłoby krucho. Górskie gnolle nie są zbyt pokojowe, przynajmniej bez swojego światłego przywódcy... – powiedział trochę zgryźliwie kapitan Skell, jednak sektor gnolli wiwatował na część Genna Szarej Grzywy.
- A tak w ogóle gdzie jest Zanthos? – spytał półdemon. Istotnie, jaszczurki nie było. Hellscream schował twarz w dłoniach.
- Cóż za demon – stwierdził Jackal Scamand, inkwizytor w służbie Herazou, Jaszczurzego Króla. Zanthos bowiem brał głębokie wdechy, wypełniając się jak balon.
- Musi jakiś chaosycki mutant – stwierdził podejrzliwie wielki, mierzący niemal dwa i pół metra szary gnoll, który miał więcej szram na twarzy niż zębów w gębie.
- Po prostu to zastrzelmy – mruknął Genn Czarna Grzywa, dowódca Bojowej Floty Galaktycznych Gnolli, alter ego Genna Szarej Grzywy ze świata równoległego. Strzelił z magnum w okolice tyłka Zanthosa. Gdyby lepiej znał retromantę, nie robiłby tego.
Chmura zielonego gazu jelitowego z „przekłutego” jaszczuroczłeka zmiotła gromadę wojowników, inkwizytora i galaktycznego dowódcę. Gnolle górskie poleciały daleko, niczym w kreskówce. Dwa galaktyczne – Jackal i Genn – zatrzymały się na jakimś drzewie.
- Auu – powiedział tylko Jackal Scamand, nieustraszony postrach grzeszników, karzący kapłan Herazou. Jego nos jakby sczerniał, jego wielokolorowe włosy trochę przyżółkły. Genn również nie wyglądał lepiej. Jego irokez „rozlał się” po całej głowie.
- Jackal...To była moja najgorsza, najbardziej śmierdząca i najbardziej poniżająca porażka.