Specjalna dedykacja dla kilku osób. I tych, którzy pojawią się w 3 rozdziale. To jest już całość
.
Turniej Na Bishemanie- Rozdział 2-Już dawno trzeba było to zakończyć!- Czas na Thunder Strike!- warknął gniewnie Olbrzym.
Drimsdondir nie mając żadnych szans powiedział tylko krótko:
-Ooo… no to mam przechlapane. Uniósł tarczę wysoko, opierając się na kolanie, by nie wylecieć w powietrze.
-Aww!- zawył Ondine, uderzając toporem w tarcze Drima. Przegapił ten moment-odleciał. Leżał na plecach jak bezwładny pajac. W oczach zrobiło mu się ciemno. Nie wiedział gdzie jest. Czuł jak ból przeszywa jego ciało. Na dodatek było mu coraz goręcej. W oddali słyszał gruby głos Clarka krzyczącego niewyraźnie:
-Wstawaj cieciu… Co ja gadam, dawaj Drim zmiażdż go!. Rusz się!, bo ci do dupy nakopię.
W tym właśnie momencie przypomniały mu się słowa Foxa. Poczekajmy niech ja go tylko dorwę- myślał sobie. Lecz nagle sytuacja zmusiła go, by wyrwał się z zamysłu. W ziemię uderzył topór, po którym obficie spływały strumienie energii. Brodacz zrobił unik, momentalnie stając chwiejnie na nogi. Okruchy i odłamki ziemi wyleciały w powietrze, po czym spadły jak deszcz tworząc kłęby kurzu, i dymu. Drim rozdarł wzrokiem zasłonę i spojrzał, w mroźne oczy Olbrzyma. Widział w nich triumf, pogardę i zniewagę. Wiedział, że nie może dać mu satysfakcji. Otarł czoło z potu, podparł się na młocie, po czym krzyknął:
-Ha Ha… uch… myślałeś, że tak łatwo… uch… mnie pokonać!?. Już ja ci złoję dupę poczekaj ty!. Puścił się biegiem, co rusz potykając się o własne nogi. Cholera…
…………………………………………………………………………………………………………………................................................................
Drim nie znosił Bishemanu. Zazwyczaj zaczynało się od podwyższonego ciśnienia a kończyło się na nie pohamowanym poirytowaniu, wręcz szale. W centrum było okropnie. Po jednej stronie ulicy, rozciągały się nowoczesne zakłady i warsztaty. Po drugiej zaś, widniała dzielnica slumsów. Zapach tłuszczu i dymu unosił się nad licznymi, tanimi barami i restauracjami. Drim przez cały czas narzekał mówiąc:
-Oczy mnie pieką od tego smrodu, nie mogę wytrzymać!. Tam do licha, cholerne śmierdziele!.
Zajechali na mały posiłek do baru pod nazwą-„ U Breda I Azuleny Żabierłoków”. Usadowili się na dworze, pod czymś co wyglądało na składany parasol, w którym wbudowane było radio. Nie działało. Zasiedzieli, więc w ciszy odganiając muchy. Ciszę przerwał Quesel:
-Emerin ty jedyna znasz ten język, idźże do baru zamów coś do picia i jedzenia- oczywiście.
-Dobra lecę co tam chcecie? Drim wtrącił:
-Specjał kuchni i szklankę wody ale uważaj teraz- SO- DO- WEJ rozumiesz?!. Rozpiął kurtkę, robiło mu się gorąco.
- Dobra, dobra dupku już lecę a reszta?. Powstała niezręczna cisza:
-Nie chcecie gadać to nie!, dla wszystkich wezmę to samo. Weszła do schludnego lokalu, posiadającego kilka miejsc przy oknie. Siedzieli tam ponurzy goście, obrywający resztki liści z obumarłych kwiatków. Na ladzie stał wiatrak- włączony. Wszystko było tam zakurzone, począwszy od łyżki skończywszy na oknach. Nietypowym żabim krokiem podszedł barman i barmanka.
- Co podać?- kum, kum.
-Specjał kuchni i coś do picia, najlepiej wodę i teraz uważaj- SO- DO- WĄ rozumiesz kumaku!.
-No tak kum, kum- burknął machinalnie. Azulena była oburzona manierami Elfki ale powiedział tylko ironicznie:
-Jak sobie niebieskooka życzy. Emerin nie skomentowała. Zasiadła ponownie przy kompanach, widocznie zadowolona. Barmanka zaniosła tace. Drim nie wytrzymał:
-Wiedziałem.
-Poczekaj zanim coś powiesz…
-Nic nie muszę wiedzieć …tfu!-coś ty właściwie kupiła!?. Wytarł gębę z resztek czegoś co wyglądało mu na sos i faktycznie nim było-oczywiście w brodę.
-Zielone udka Bagniaków maczane w sosie lub w galarecie, sama nie wiem co to jest. Wszyscy razem splunęli obficie pod stół. Garrick i Rojick zarechotali przeciągle, ruszając zabawnie szczękami. Clarka również ubawiła cała sytuacja, dlatego dodał komentarz:
-Nic innego nie mieli?
-Nie, te obślizgłe Żaby nie miały niczego innego kretynie!
-To trzeba było kupić ściery, też mi różnica a tańsze o prawie całość. Wtrąciły Trolle:
-Nie marudź, tylko delektuj się pełnią smaku. Wkurzony krasnolud podniósł głos:
-A sam się delektuj tym świństwem skrzacie- po chwili rzucił tacą w czerep trolla.
-Recheche… nie trafiłeś cymbale!
-No trzymajcie mnie!… zaraz oberwiesz przyjacielu. Już miał walnąć jakąś mistrzowską ripostę, gdy na podeście ścigacza ukazał się jakiś pajac, który przemówił dziwacznym akcentem:
-Witam panów, czy mógłbym zaproponować…
-Nie i nie chcę wiedzieć co to jest.
-Ale…
-Wal się.
Nie wiedzieć czemu, nie rzucił w niego zabójczego spojrzenia, ani nawet tacy z żabim specjałem. Po prostu pociągnął za podest i gość zleciał gdzieś w dół. Zapewne zleciał do jakiejś szklarni, gdyż słychać było głośno trzask szyb. Nie obchodziło go to, czy ktoś pomoże spadającemu leszczowi. Miał dość tego miasta, chciał już dotrzeć na arenę, zrobić co trzeba i wyrwać się stąd. Drim poprawił pasek, mówiąc:
-Pakujcie nogi w troki, lecimy na arenę. Clark zrobił szyderczą minę:
-Gdzie ty chcesz tam naszym szmelcem wylądować hę?.
-A co nie damy rady?, myślałem... hemm, że nie będzie kłopotów. Byłem u braci Fisów, akumulator planetarny i silniki są sprawne, więc w czym rzecz?. Przerwał im tą niesłychanie ważną rozmowę Frick:
-Będziemy musieli zostawić go u Pita, na czas turnieju. Jest za duży.
-Racja, racja tylko za czyje pieniądze?- rzekł Drim.
-Słuchaj, Pit wisi mi od kilku lat flaszkę i trochę blaszek, może dałoby radę zająć mu ten jego warsztat, na cały dzień?-powiedział Clark.
-Mam nadzieję, że pieniędzy starczy na „Train Of Glory Or Shame”. Nasz Fux nie wyląduje na arenie, więc musimy go gdzieś zostawić.- ujął Quesel, łapiąc się za głowę.
-Wcale nie głupie, no ale dość już tych pogawędek ruszamy!.– wygramolił niezręcznie Drim. Od godziny siedzieli przy tym stole. Robiło się nudno…
…………………………………………………………………………………………………………………................................................................
Przelecieli pod wielką kopułą centrum technologii i nauki Hitek, mijając dzielnicę handlową. Quesel widocznie spochmurniał na widok jego byłej firmy. Powróciły wspomnienia. Dalej za dzielnicą koło złomowiska, warsztat swój wybudował znajomy Clarka- Pit. Wielu uważa, że jest on najlepszym inżynierem w całym Bishemanie. Dobry czy zły, żyłą i oszustem był i będzie zawsze. Jednak jest z niego kawał porządnego dupka. Drim i Quesel zeszli z pokładu, przesuwając ciężkie wrota hangaru, postawione na mosiężnych kołach, dużej średnicy. Weszli do zimnego, oświetlonego na zielono pomieszczenia, na którego ścianach wisiało wiele używanych części i kół. Pit leżał pod jakimś starym, szarym ścigaczem. Usłyszał kroki. Momentalnie wysunął się na desce spod wozu, wytarł osmolone ręce w ścierę, po czym założył obdartą czapkę drużyny koszykarskiej „Gigantsów” na tył głowy. Widząc znane twarze, lekko poczerwieniał i poprawiając wąsa rzekł niedbale, suchym głosem:
-Witam, witam szanownego Krasnoluda i pana Quesela. Do rzeczy czego chcą?. Drim uniósł stare sprzęgło, przyjrzał się mu, wydłubał z zębów kawałek sałaty i położył część z powrotem mówiąc:
-Ano… potrzebujemy zostawić gdzieś nasz statek. U ciebie, jak widać miejsca jest sporo…
-O nie, nie, nie Drim już z tym skończyłem, nie opłaca mi się to.
-O tak, zapewne masz rację ale widzisz to tylko dwa dni, więc jak będzie Pit?
-Nie ma mowy. Strasznie u mnie teraz krucho z kasą-powiedział z zakłopotaniem. Ledwo dwie, trzy usługi tygodniowo. Części… oczywiście mogę wam wymienić po przyjacielsku. Przykro mi.
-Coś taki nerwowy, co Pit?. Chciałem zapłacić ci trochę szmalu, no nic Clark chodź pogadamy. Do hangaru wkroczył uśmiechnięty Oxite, w ręce trzymając klucz -24. Dość duży. W swej parszywej gębie trzymał kilka fajek, tworząc dymną aurę. Wchodząc zaklął, z powodu nisko wiszącej lampy, w którą przywalił- zresztą on zawsze walił w każdą wiszącą światłość. Podszedł do opony, zawiązał na niej buta i powiedział niewyraźnie przez dym:
-Hej Pit stary druhu, pamiętasz mnie jeszcze co?
-Tak, witaj- burknął widocznie niezadowolony.
-A pamiętasz jak bawiliśmy się razem u Treka w AinFau?
-No, tak… -powiedział, przeczesując niezręcznie włosy ze zdenerwowania. Wiem, że ci trochę wiszę.
-Potrzebuję hangaru na dwa dni wiesz?
-Służę pomocą przyjacielu, już mówiłem to Drimowi- odwrócił się, splunął w puszkę po konserwie, zaklął pod nosem i odwrócił się ponownie, uśmiechając się:
-To co, wprowadzasz go?
…………………………………………………………………………………………………………………................................................................
-Słuchaj no ty!, ty! Eee…
-Nie chcę nic od ciebie… Rozumiesz!, Hep!
-A odwal się ode mnie ćwokuuu, Hep!. Nie kapujesz nic. Piwo z Ainfau, jest o wiele lepsze od tego, no... Sikacza ze stolicy… Jak no jej tam, Eeeee… Wiem w mordę jeża! –Podszedł do nich pewien pan, przerywając gorącą dyskusje. Ubrany w czarny, elegancki strój służbowy kanarów. Idąc wolnym krokiem, złapał za ramię jednego z nich mówiąc:
-A gdzie waszmościowie, wybierają się w takim stanie co?.
-Na arenę, hep!, chcemy obejrzeć turniej!- rzekł pierwszy z lewej. Drugi schował pod pachę piersiówkę, wrzasnął głośno przeciągając się, odbąknął chamsko i rzekł z odorem:
-Jedziemy patrzeć!, jak po gębach się leją!, He he… Mundurowy szarpnął, złapał energicznie obu hultajów za podarte płaszcze i wyrzucił na zbity pysk, za drzwi pociągu, nie słuchając protestów i wyzwisk lecących w jego stronę. Tak zaczęła się podróż naszej kochanej brygady. Pociągiem na arenę- do centrum rozrywki, chamskiego pospólstwa i różnorakiej hołoty z wszystkich stron galaktyki. Cała brygada usiadła na przedzie metra, koło automatu z espresso. Jechali dość długo, słuchając lecącego w radiu United Laugh System” i pijąc resztki kawy, której znaczna część została w mocno poturbowanych warunkach, rozlana wszystkim na spodnie. Frick przez dłuższą chwilę, dumał i rozwodził się nad fragmentem przeczytanej książki, wdając się w dyskusję z czerwonym jegomościem, w białych pantoflach i garniturze. Emerin zajęła się ostudzaniem zapędów, dwóch zielonych elfów, siedzących naprzeciw jej, nieustannie spoglądających na jej szeroki dekolt. Polecą głowy pomyślał Clark-uśmiechając się lekko. Drim w całym swoim życiu, nie słyszał nigdy, podobnie udanej, długiej i śmiesznej wiązanki. W międzyczasie Quesel, rozpoczął rozmowę z tajemniczym astronomem z akademii magicznej w Filiinsurametyth, dotyczącej nowych podstaw wykładania magii, w całym Hilr Gystetaihr. Garrick i Rojick zaś, woleli oddać się medytacji przed turniejem, wywołując dusze swych przodków. Nagle coś walnęło o dach metra, przetoczyło się i wpadło oknem:
-O kurka ale wieje!, no nic usiądę koło… O Frick! jak dobrze cię widzieć- powiedział Halny, jeden z sympatyczniejszych przeciwników. Z kabiny kierownika pociągu wyskoczył pan kontroler, szybkim krokiem podchodząc do nowego pasażera. Rzekł z wyższością:
-A bilecik ma!
-Ja jestem współpasażerem tego tu, obrzydliwie brzydkiego goblina. Nie tego, tylko tego!- Wskazał dużym palcem na zakłopotanego, zasmarkanego Fricka.
-Aha, w takim razie w porządku, tylko okno proszę zamknąć dobrze bo zimno jak pierun. Zostawiam was- Powiedział i poszedł zażyć trochę snu w swojej kabinie. Wkurzony Frick złapał za nogę Halnego i rzekł:
-Głupi jesteś jak cholera, mógł nas wyrzucić!
-Ale tego nie zrobił- rzekł bez większego przejęcia człowiek wiatru.
-Następnym razem kup sobie bilet, albo wejdź drzwiami darmozjadzie. A i nie myśl, że zapomniałem o tym barwnym opisie, mojej osoby.
-Szybko zapomnisz…
-Co on powiedział?- rzekł Ilaine do śmiejących się życzliwie pasażerów.
-Nie usłyszałem-powiedział Drim, wybuchając gromkim śmiechem.
…………………………………………………………………………………………………………………................................................................
-Dojechaliśmy na miejsce- rzekł z przekąsem Clark, mający już dosyć uciążliwej podróży. Otworzyły się drzwi. Wszyscy wbiegli do dużego holu, prowadzącego do tak zwanej „Słodkiej Recepcji”. Po drodze rozciągało się wiele knajpek, w których można było odpocząć po walce lub przed. Grali tam sami Bogowie Metalu, Hardrocka i Punka a wśród nich, między innymi: Thea Fibluse, Angry Scoot, Fucking Aunt, Stinky Shoes i wiele innych. Środkiem metalowego chodnika, szedł przedstawiciel „Klubu miłośników walki”. Na głowie sterczał mu skórzany, brązowo-brudny kapelusz szeryfa, z Dzikiego Zachodu. Na ramionach wisiała zaś, szeroka, czarna skóra, widocznie za duża a na nogach miał żołnierskie bojówki. Gruba ryba- pomyślała Emerin. Stanął na podwyższeni, widocznie spoważniał i rzekł:
-No to tak… Wszyscy zawodnicy proszeni są o stawienie się w ”Słodkiej recepcji” za trzy godziny. Chyba nikomu nie muszę mówić, że znajduje się ona na końcu głównego holu, tuż przed przedsionkiem arenowym. Po zapisaniu się w recepcji i zapoznaniu z zasadami, a właściwie jedną, udajemy się do poczekalni… Nooo i tam zostanie wywieszona lista zawodników. Potem, nudne jak flaki z olejem losowanie i tak dalej. Nagle ktoś z tłumu ryknął:
-Ej dziadek!, złaź ze sceny bo mnie się w brzuchu przewraca, na twoją buraczaną mordę. Pan prezes, nie mógł pozwolić sobie na taką obelgę, więc złapał chłopa za kark i sprzedał mu potężnego kopa w zad. Ten zawył z bólu i uciekł z holu. Czym prędzej, chowając wstyd pod głęboki kaptur, w kącie jakiegoś baru. Drim skomentował, prawdopodobnie miał nadzieję na zniżkę u znajomego:
-O tak!- zaśmiał się brodacz. Panie Firmimg, dawno żeśmy się już nie widzieli co?. Ile to już będzie lat... A wracając, ja to bym panie prezesie, przywalił mu tak w ryj, żeby zgubił nos.- rzekł robiąc przemiłą minę. Stary przewodniczący odwrócił wzrok ku krasnoludowi i przemówił uśmiechając się:
-Ho ho Drimsdondir jak mniemam. Wiesz nie mogę sobie przypomnieć, to ty pożyczałeś ode mnie kupę szmalu, czy inny krasnal twojego pokroju?, Hm co?. Może to był twój brat bliźniak, tak to zapewne był ktoś bardzo do ciebie podobny…
-Panie Radomirze Firming, wszystko oddałem rok temu, po wygranych zawodach. Nie pamięta pan?- Krasnolud liczył na trochę szczęścia, rozdając karty w ten sposób. Fart mu dopisał:
-Rzeczywiście… Moja pamięć już nie jest taka jak kiedyś. Pojmujesz, skleroza i te sprawy. W każdym razie przepraszam, ostatnio wyrównuję rachunki szybciej niż kiedyś i z większym zapałem- rzekł spoglądając na zegarek. Czas płynie…
-Ano płynie nie powiem, ja też zaczynam już to odczuwać. Moje kości już zbyt wiele sińców i złamań widziały. Niedługo nie będzie miał kto walczyć na arenie- powiedział Drim wzdychając, po czym wyciągnął cygaro próbując je zapalić. Wtrącił Firming:
-Czekaj! czekaj!, nie tutaj… Wyjdź na zewnątrz bo się przyczepią te czopy z sanepidu- wiesz jakie to upierdliwcy- powiedział z przekąsem, unosząc wysoko brwi.
-Dobrze, zatem do zobaczenia panie Prezesie. Chodźcie, wyjdźmy na tarasy zapalić i pooddychać świeżym powietrzem- rzekł do reszty. Do turnieju jeszcze trzy godziny. Ooo… Zapomniałbym panie Radomirze, zapisze nas pan tam, z łaski swojej na ten swój świstek.
-No dobrze, niech ci będzie. Aha, zapomniałbym, proszę zapłacić za…
…………………………………………………………………………………………………………………................................................................
Szli razem głównym holem. Po dziesięciu minutach jedynie Quesel, Drim i Frick trzymali się razem. Emerin poszła upić się ze swoimi, Garrick i Rojick dotarli do baru „Pod Wielką Maczugą” a Clark poszedł zagrać w pokera. Szli dalej w stronę tarasów, do czasu aż zauważyli, że z klatki wyprowadzają wielkiego smoka. ku zdziwieniu wszystkich, bez łańcuchów- wcale ładny skomentował Quesel. Drim podszedł śmiesznym krokiem w stronę gada i powiedział w serdecznym zachwycie:
-Ha ha, no w końcu jakiś przeciwnik!. Panie jak się zwie wasz jaszczur?.
-Ej ty!, uważaj sobie, to nie żaden jaszczur tylko rasowy Błękitny Smok, takich teraz mało na świecie…
-Mało nie mało ale ładny to fakt. Niespodziewanie, chrapliwie ryknęło Smoczysko:
-Jestem Belegor mości krasnoludzie, ale możesz do mnie mówić Czarek.
-Ano, ładnie imię nie powiem, panie jaszczur.
-Arghhh!- zionął ogniem tak potężnie, że z sufitu odpadło kilka drewnianych, spopielonych belek. Mów do mnie Czarek- powiedział głosem spokojnym, i że tak powiem starożytnym.
-Spokojnie, spokojnie jeszcze się spotkamy przyjacielu… Oj przepraszam Czarku- Dodał szybko Drim. Odeszli. Garrick i Rojick, niespodziewanie znaleźli się w zbrojowni, zauważając oślepiająco wielkie kły smoka- przeleciał ich dreszcz. Odezwał się Rojick:
-Obyśmy na niego nie trafili bracie- przytaknął Garrick swą szeroką żuchwą i odpowiedział:
-Masz rację, swoją drogą słyszałem, że Raklif i Sker również przybyli.
-To bardzo źle … Nie wiem jak to będzie, nie chcę walczyć przeciwko swoim.
-Ja też bracie… ja też. Patrz, co ten smok ma przy pasie?- Odwrócił głowę brata w stronę smoka i pokazał dyskretnie palcem.
-Wydaje mi się, że jakąś książkę ale nie jestem pewien. W każdym razie,chodź z powrotem wypić z tym trollem Ertem, pewnie tęskni za nami biedaczek- uśmiechnął się. Odchodząc chwiejnie trzymał brata na plecach. Rzeczywiście mieli rację, Smok Belegor był znanym i szanowany powieściopisarzem. Nikt tak dokładnie nie wiedział, czemu ma dwie postacie.
……………………………………………………………………………………………………………………………………………………………............................
Wyszli na zewnątrz odetchnąć świeżym powietrzem. Drim zapalił pół cygara, pół schował na potem.
Pociągnął i wyzionął w stronę idącego w okutej zbroi rycerza.
-Co to za pajac?- zadrwił Frick pociągając nosem. Nieznajomy, szlachetny rycerz szedł dalej, krocząc środkiem chodnika jak na ceremonii ślubnej. Machał mieczem na lewo i prawo, tnąc zaciekle powietrze:
-Ha a masz gnido z tasaka- chlast! I poprawka- chlast!. Szedł dalej krzycząc: Jak śmiesz podnosić na mnie wzrok, niemy padalcu- chlast!, Ty pomiocie zła- chlast!, ty chodzący chaosie, sługo parszywego Janka Lucyfera. Wszyscy patrzyli na niego jak na idiotę. Na koniec, zakończył maltretowanie powietrza mistrzowską fintą i kopniakiem w beczkę pełną złomu. Emerin unosząc dłonie rzekła:
-O szlachetny rycerzu jak twe imię brzmi?.
-Jestem Marbas, sługa pana Leona Loxa, zamku w Irynii, gdzie wschód słońca…
-Rozumiem- przerwała niezręcznie. Jestem Emerin- Niebieskooka, sługa śmierdzącego potem i dymem brodacza Drima, zamku... Nie ważne. Wybierasz się na turniej?.
-A jakże!, miłościwa dziewanno, jeżeli wygram to zaśpiewam ci przed twymi pięknymi oczami, jak gwieździste niebo…
-Dobra, dobra chodź no tu panie Marbas na cygarko i jakiegoś antałka, chyba nam nie odstąpisz tego zaszczytu- zaśmiał się Drim.
-Nie śmiałbym odmówić. Wybacz panno Emerin- uniósł ku niej oczy, muszę porozmawiać z twoimi przyjaciółmi po męsku. Odszedł, potknął się o podest i zarył mocno twarzą o ziemię. Podniósł się, wyciągnął miecz i rozpoczął pomstę na metalowej przeszkodzie, dopóki miecz się do końca nie wyszczerbił. Uspokoił się, zrobił kilka kroków w ich stronę, widocznie czerwony. Krasnolud wzdychając rzekł:
-Chodź no tu w końcu do cholery!. Siadaj. Szlachetny rycerz otrzepał się, podrapał po bródce, wyprostował i usiadł. Bawili się długo, pijąc i jedząc. W tle leciał Rzeźnik– „Ballada o Kurczaku”. Pijany Quesel uniósł głowę i krzyknął do wokalisty:
-Panie zbyt trafna ta piosenka, zagrajcie coś żywszego…- powiedział wciągając resztki piwa do żołądka.
-No to może… -pomyślał i krzyknął-„ Zastawka dla Chama”
-O tak!, dawaj ile w uszach miodu masz.
-Robi się!- wrzasnął wokalista, rozpoczynając śpiew:” Wiele razy myślałeś pewnie, czemu dla chama i hultaja zawsze starczy piwa, a dla nas porządnych skurwysynów nigdy… go nie! ma! ma!...”
…………………………………………………………………………………………………………………………………………………………….............................
Wszystkie sale wypełniły się czerwoną łuną światła. Zaczęło się- powiedział Clark wstając od stołu. Wszyscy zebrali się w holu głównym, idąc w stronę recepcji…