Witaj na polskim forum poświęconym sadze Heroes
of Might and Magic. Zarejestruj lub zaloguj się:

Pamiętaj:
0 Użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.
Strony: [1]    Do dołu Wyślij ten wątek Drukuj
Fanfik niemalże czystej krwi (Czytany 2771 razy)
Fergard

***

Punkty uznania(?): 0
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 224


Uncle Hells' faithful sidekick

Zobacz profil
« : 07 Stycznia 2011, 23:11:48 »
Yet another of my creations.

Fanfik osadzony w universum "Black Lagoon", mangi, której akcja osadzona jest w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku w Tajlandii i okolicach, głównie w fikcyjnym mieście Roanapur.
To raczej eksperyment, ale kto wie, może się komuś spodoba.
Podstawowe informacje do znalezienia są tu: http://en.wikipedia.org/wiki/Black_Lagoon Pojawią się trzy(może cztery) moje OC, w tym jeden kompletnie, całkowicie nowy. Dużo kul, dużo krwi, plugawego języka. Bądźcie czujni.

Enjoy.

Łowcy

- Roanapur. Siedlisko największych męt, najbardziej cuchnącego ścierwa i najobrzydliwszych osobowości.
- Istotnie.
- Więc, jesteś pewien, że to tutaj osiedliły się te dwa wampiry?
- Najprawdopodobniej… Wyczuwanie moich „braci i sióstr” jest swego rodzaju błogosławieństwem, ale i klątwą. Te dwa tutaj dopiero co się tu osiedliły…
- Wiek, płeć, moc?
- Nie potrafię określić… Wszystko tutaj jest zakłócane.
- Nie rozumiem.
- To faktycznie siedlisko męt najgorszego sortu. Mafia, skorumpowana policja, piraci… Ritter, będziesz musiał jakoś te katusze wytrzymać.
- …
- Jesteśmy tu tylko po wampiry. Nic więcej. Sprzątniemy skurwieli i finito, odbieramy nagrodę od zleceniodawcy.
- …
- Czasami żałuję, że nie potrafisz mówić, Rudigerze. Naprawdę tego żałuję. Mam tylko nadzieję, że się na nas nie obrazisz.
- Wiesz, to tylko biznes… W tym świecie pieniądz jest władzą.
- Mówisz, jakbyśmy sami byli tym ścierwem panoszącym się po tym mieście.
- A nie jesteśmy? Nie ma czegoś takiego, jak dobro, Albrechcie. Nie ma czerni i bieli, są jedynie odcienie szarości… Ach, nad czym my się rozwodzimy? Chodźmy tam i miejmy to z głowy.
- Istotnie.
- …
Trzy samotne sylwetki piechotą zmierzały ku Roanapur.

Kolejny zwykły dzień w Roanapur, mieście na terytorium Tajlandii, które to było jednak czymś więcej niż kolejną zabitą dechami dziurą. Tutaj kwitło życie przestępcze. Tutaj nie było czegoś takiego, jak altruistyczni obrońcy dobra. Policja była skorumpowaną grupką funkcjonariuszy, którzy – nawet gdyby ośmielili się próbować walczyć z tutejszymi ugrupowaniami przestępczymi – nie mogli się równać tutejszym.
Filia rosyjskiej mafii pod nazwą „Hotel Moskwa” zarządzana była przez Bałałajkę, bezwzględną weterankę konfliktu w Afganistanie. Z drugiej strony stała chińska Triada pod komendą niejakiego Pana Changa. Swoje trzy grosze wtrąciła także Rodzina z Włoch pod kierownictwem gangstera ze słonecznego Palermo, Verrocchiego. Nieco mniejsze wpływy miały tu kubańskie kartele narkotykowe, za handel bronią odpowiadała organizacja znana jako „Kościół pod wezwaniem Świętej Machlojki”, zaś grupa spedycyjna „Lagoon” trzymała ze wszystkimi tymi frakcjami, utrzymując jedyne znamiona neutralności w tym brudnym mieście.
Było to parszywe miejsce, gdzie każdy przestępca, męt społeczny i kanciarz mógł znaleźć swoje miejsce… Ale nawet przestępcy mają swoje kodeksy.
Dwie osoby, które pojawiły się niedawno w Roanapur burzyły owe niepisane zasady, zaś trzy następne postawiły sobie za cel przywrócenie plugawego porządku.
Polowanie na bestie ruszyło pełną parą.

- ZŁODZIEJ! – Darła się starowinka, usiłując dogonić młodego chłopaka z jej torebką. – PRZEKLĘTY KIESZONKOWIEC! – Młodzieniec nie słuchał, koncentrując się raczej na biegnięciu przed siebie. Skręcił w uliczkę, całkiem rozsądnie omijając główną aleję. Policja już raz go złapała i wolałby nie spotykać się z nimi po raz kolejny. Stara baba nie miała z nim najmniejszych szans. Za zakrętem zwinie się do jakiegoś baru i tyle go będą widzieli…
Nagle młody złodziej zderzył się z czymś i poleciał do tyłu, zamroczony. Czuł się tak, jakby uderzył o stalową ścianę… Bogiem a prawdą, zbytnio się nie pomylił. Zamrugał, po czym zadarł głowę do góry… i zbladł.
Przed nim stał wysoki, prawie dwumetrowy człowiek w zbroi płytowej podobnej do tych używanych w zamierzchłych czasach. Tajemniczy mężczyzna(Tak można było wnioskować z jego sylwetki) miał na głowie hełm z przyłbicą, skutecznie zakrywającą jego twarz. Złodziejaszek dostrzegł tylko błękitne światła w szparach przeznaczonych na oczy, takie same świetliki prześwitywały z kilku szpar w zbroi. Ów hełm posiadał dziwaczne, przypominające nieco aureolę rogi z kości słoniowej. Rycerz w ręku trzymał miecz z lekko zakrzywionym, połyskującym ostrzem oraz dziwaczną rękojeścią, przypominającą nieco rączkę od motocykla. Młodzieniec dopiero teraz zauważył, że ów zbrojny posiada wyrastające z pleców masywne, stalowe skrzydła, istotnie nadające mu lekko anielski wygląd. Odruchowo się przeżegnał. Rycerz spoglądał na niego bez jakiejkolwiek emocji, milcząc.
- Boże… - Wydusił z siebie w końcu biedny złodziej, odczołgując się kawałek. Odziany w stal człowiek wciąż stał w miejscu, nie wydawszy z siebie ni słowa. – Kim… Czym Ty jesteś? – Wydukał w końcu młodzieniec, trzęsącą się ręką wyjmując pistolet z kieszeni spodni i nerwowo go odbezpieczając. Rycerz nie uznał za stosowne odpowiedzieć, dalej milcząc. Ktoś zachichotał. Kieszonkowiec momentalnie się odwrócił, by dostrzec kolejną osobę rodem z koszmaru.
Ten człowiek nie nosił żadnej zbroi, pomijając może dwa naramienniki. Na sobie miał czarną koszulę z wysokim kołnierzem, skórzane spodnie, wysokie glany na kilkanaście sznurówek oraz nabijane wielkimi, zakrzywionymi ćwiekami rękawice. W rękach trzymał ogromny, sięgający prawie dwóch metrów miecz z falującym ostrzem. Trzymał go jedną ręką. Oprócz tego był blady jak śmierć, włosy koloru śniegu wiązał w średniej długości kucyk oraz miał oczy barwy krwi(Reszty jego twarzy złodziej dostrzec nie mógł, gdyż była zasłonięta owym wielkim kołnierzem). Aktualnie celował on w młodzieńca ostrzem swojej kuriozalnie wielkiej broni.
- Aj, aj. Niegrzecznie się zachowujemy, co? – Zapytał kpiącym głosem, imitując sposób mówienia co niektórych opiekunek.
- Nie twój interes, cudaku – Warknął jego rozmówca, otwierając ogień. Kule śmignęły ku albinosowi, który błyskawicznie zasłonił się swoim mieczem. Pociski odbiły się od ostrza, zdobiąc ściany. Młodzieniec nie ustępował, strzelając. Wreszcie zorientował się, że właśnie wypstrykał się z amunicji. Jego oczy rozszerzyły się w panice, twarz ponownie zbladła. „Cudak” zachichotał, po czym ruszył nieśpiesznie ku biednej ofierze. Młodzieniec zaczął odczołgiwać się w panice, dopóki nie wpadł na zakutego w stal zbrojnego. Wrzasnął i odskoczył, prosto w ręce albinosa, który jedną ręką złapał go za włosy, zaś drugą, wraz z ogromnym ostrzem, przystawił do gardła kieszonkowca.
- I co? Wygląda na to, że mamy pewien dylemat – Powiedział słodko czerwonooki, chichocząc prosto do ucha ściętego przerażeniem młodzieńca. – Co mamy z tobą zrobić, hm? Zabić, ograbić i tutaj porzucić, a może puścić wolno? Co sądzisz, Ritter? – Zapytał rycerza, dalej stojącego w miejscu. Zakuty w stal kształt powoli i niezgrabnie wzruszył ramionami. – A więc mam pomysł… Zagrajmy, co? – Albinos puścił chłopaka i odstawił miecz od jego gardła.
- C…Co? – Wydusił w końcu biedny złodziejaszek. W jego spojrzeniu pojawiła się konfuzja, gdy dostrzegł talię kart w urękawicznionych dłoniach „Cudaka”. Ten pogwizdywał pod nosem jakąś melodyjkę, ewidentnie zadowolony z siebie. Młodzieniec chciał uciekać, ale nie wiedział, jak. Za jego plecami wciąż stał milczący rycerz z obnażonym mieczem w dłoni.
Albinos wybrał kilka kart z talii, po czym rozłożył je w wachlarz, odznaczeniami w swoją stronę.
- Wybierz jedną kartę, jeśli łaska – Poprosił niemal pokornie. – Od tego zależy twój dalszy los… No, z życiem – Dodał, widząc niezdecydowanie złodzieja. Ten przez chwilę wpatrywał się tępo w tekturki, po czym pociągnął środkową kartę. As pik.
- Twój szczęśliwy dzień – Mruknął z zadowoleniem w głosie albinos, po czym błyskawicznie złapał młodzieńca za kołnierz koszulki. – Mam nadzieję, że wiesz, gdzie znajduje się biuro spedycyjne „Lagoon”, prawda? – Zapytał z tym samym słodkim akcentem, co wcześniej. Złodziejaszek pokiwał niepewnie głową. – Wspaniale. A więc, pójdziesz tam w trybie natychmiastowym i powiesz, że niejaki Albrecht Kaiser ma do nich sprawę. Powiesz także, że spotkamy się w „Yellow Flag” o osiemnastej, jeżeli będą zainteresowani. Gdyby to nie wystarczyło, wzmiankuj o nowo przybyłych do tego miasta mordercach. Zrozumiałeś, chłopcze? – Młodzieniec kiwnął głową, wciąż niepewny swego losu. – Świetnie, więc teraz leć i zrób, co trzeba. A, i nie próbuj uciekać. Dorwiemy Cię i sprawimy, że pożałujesz swojej decyzji – Dodał tym samym pogodnym głosem, sprawiając, że kieszonkowiec zbladł jeszcze bardziej. Albinos poklepał go po ramieniu, zaś złodziej, widząc, że dostał wolną rękę, podwinął ogon i uciekł z ciemnej alejki. Odprowadził go przeciągły chichot „Cudaka” zbrojnego w ogromny miecz.

Odgłos dzwoniącego telefonu.
- Firma spedycyjna „Lagoon”, w czym mogę służyć? – Powiedział dość młody mężczyzna o azjatyckich rysach twarzy. Miał on czarne, krótko ścięte i uporządkowane włosy oraz brązowe oczy, zaś na sobie nosił białą koszulę z kołnierzykiem, garniturowe spodnie, takież buty oraz luźno zawiązany krawat. – A, Pan Borys… Jak to? Cofacie zamówienie…? Aha… Rozumiem. W takim razie czekamy. Do usłyszenia – Azjata odłożył słuchawkę na miejsce, zaś na jego twarzy odmalowało się zmartwienie.
- Co jest, Rock? – Zapytał siedzący na fotelu w salonie potężnie zbudowany czarnoskóry mężczyzna. Był łysy jak kolano, oczy chował za parą gogli, zaś na twarzy miał starannie przystrzyżoną brodę. Nosił wojskowy żakiet w kolorze zieleni, takież spodnie i wysokie, wojskowe buty oraz biały t-shirt pod żakietem. W ustach trzymał dopalającego się papierosa.
- Dzwonił właśnie Pan Borys – Odparł nazwany Rockiem, odwracając się w stronę swego rozmówcy. – Odwołali zamówienie.
- Odwołali? Jakiś powód?
- Niestety, nie podali przyczyny.
- Chyba wiem, o co chodzi – Powiedział kolejny głos, tym razem żeński. Obaj panowie obrócili się w stronę kanapy, na której leżała brązowowłosa kobieta, obecnie bawiąca się złowieszczo wyglądającą Berretą. Miała na sobie czarny podkoszulek na ramiączkach, dżinsowe szorty oraz rozwiązane, wysokie buty. Na prawym barku miała zawiły tatuaż.
- Ach, faktycznie – Czarnoskóry uderzył pięścią o drugą dłoń, przypominając sobie, o co chodzi.
- Co faktycznie? – Zdziwił się Azjata. Dziewczyna uniosła głowę znad oparcia kanapy.
- Dlaczego nie dziwi mnie fakt, że tylko Ty nic nie wiesz? – Zapytała zgryźliwie, odłożywszy pistolet. – Morderstwa, chłopie, mor-der-stwa – Brązowowłosa zaakcentowała ostatnie słowo. – Oczywiście morderstwa same w sobie nie są jeszcze niczym dziwnym… Chyba że chodzi o członków „Hotelu Moskwa” – Rock zbladł. Ta filia rosyjskiej mafii rządziła Roanapur niemal samoistnie, żelazną ręką niszcząc wszelkie oznaki buntu. Ktokolwiek zabijał ludzi Bałałajki, musiał być chyba niespełna rozumu. – Stracili już sześciu ludzi w tym miesiącu. Najwyraźniej ktoś wpadł na pomysł, by zrobić im z dupy fajerwerki – Wywód brązowowłosej przerwało pukanie do drzwi. Mężczyzna w krawacie odwrócił się ku drzwiom i poszedł w ich kierunku. Ledwo je otworzył, ukazał mu się jakiś młodzieniaszek, na oko młodszy od niego o kilka lat, cały drżący.
- W… czym mogę Ci pomóc, chłopcze? – Zapytał Rock ostrożnie, mierząc chłopaka spojrzeniem.
- P-p-pan z L-La-agoon Company? – Odpowiedział pytaniem jego rozmówca. – M-m-miał-ł-em przek-k-k-kazać do p-p-państ-t-wa p-pewną informację – Wydusił w końcu z siebie, przerywając co jakiś czas atakami kaszlu. Wyglądało na to, że biegł, jakby gonił go sam diabeł.
- Ej, od kiedy to przyjmujemy tu gruźlików, co? – Huknęła brązowowłosa z wnętrza. Azjata zignorował tanią prowokację.
- Informację…? – Zapytał, chcąc się upewnić.
- T-t-t-tak… Od-d-d-dnośnie t-t-ych zab-b-b-ójców, c-c-co się tu ost-t-tatnio pałęt-t-tają – Oczy czarnowłosego rozszerzyły się zauważalnie.
- Dutch, Revy, możecie tu na chwilę pozwolić? – Zawołał współpracowników. Nie minęła nawet sekunda, w progu stali już i czarnoskóry, i brązowowłosa. – Ten gość tutaj twierdzi, że wie coś o tych szaleńcach, którzy mordują członków „Hotelu”.
- Ten gnojek? – Parsknęła wzgardliwie Revy, mierząc chłopaka wyniosłym spojrzeniem.
- Skąd niby miałbyś mieć takie informacje? – Zapytał Dutch, zakładając ręce na piersi.
- Z-z-znaczy j-j-ja jaja-t-takich nie p-p-p-osiadam… P-p-przys-słał mnie t-t-tutaj… - Młodzieniaszek urwał, widząc błyskawiczny ruch brązowowłosej. Nie zdążył nawet mrugnąć, a już mierzył się twarzą w twarz z pistoletem kalibru dziewięciu milimetrów.
- Do rzeczy – Warknęła posiadaczka broni, nieco poirytowana. Czarnoskóry machnął nieznacznie ręką. Dziewczyna opuściła pistolet, ale jej oczy nabrały stalowego poblasku.
- Niejaki Albrecht Kaiser twierdzi, że ma informacje na temat owych osób – Powiedział niemalże grobowym tonem chłopak, starając się nie przejęzyczyć ani nie zająknąć. – Prosił o spotkanie w „Yellow Flag” o godzinie osiemnastej.
- Zabójcach, co? – Dutch podkreślił nieco pierwsze słowo. – Rozważymy to – Nie czekając na odpowiedź posłańca zatrzasnął drzwi. – I co sądzicie?
- Brzmi jak tania podpucha – Mruknęła Revy w odpowiedzi. – Z drugiej strony, dawno nie było żadnego porządnego zlecenia z powodu tych zasrańców. Musi być za nich jakaś nagroda…
- Bałałajka zapłaciłaby szczerym złotem, byle tylko dorwać owych szaleńców… No właśnie, szaleńców. Mamy do czynienia z więcej niż jednym przeciwnikiem…
- Ej, Benny boy! – Huknęła brązowowłosa. Odpowiedziało jej chrząknięcie z sąsiedniego pokoju.
- Ccco? – Wymamrotał męski głos, który – jak się okazało – należał do wysokiego i chudego blondyna rasy białej w okularach, czerwonej hawajskiej koszuli oraz białych szortach.
- Jest robótka. Nigdy nie uwierzysz, co się właśnie wydarzyło: Wpadł jakiś przychlast i oznajmił wszem i wobec, że zna gościa, który wie coś o owych skurwysynach, co zarzynają ludzi Bałałajki.
- No no, coś podobnego… - Odparł Benny bez entuzjazmu, zapinając koszulę.
- Potrzebujemy informacji o niejakim Albrechcie Kaiserze – Dodał Dutch, poprawiając gogle.
- Da się zrobić… Ale nazwisko rodem z taniego filmu – Blondyn sięgnął po zakurzony laptop, odkurzył go jednym chuchnięciem, po czym włączył maszynkę. – Coś konkretnego?
- Tylko tyle, że będzie Nas oczekiwać w „Yellow Flag” o szóstej wieczorem. Nic więcej.
- Trochę mało… Jak mu tam było? Albrecht Kaiser? Coś tu jest… Wzmianka o domniemanym wampirze i baronie Albrechcie I Kaiserze, zarządzającym jakąś grupką wioseczek w czasach Pierwszej Rzeszy Niemieckiej. Według tego, co tu napisali, spalili go na stosie w roku 1507. To tyle.
- Tyle? – Zdziwił się Rock.
- Ta… Najwyraźniej ktoś Wam wyciął jakiś denny dow… Czekaj, czekaj. Jest tu coś jeszcze… Albrecht „Ścierwojad” Kaiser. Urodzony w 1907, służył w wojsku Trzeciej Rzeszy jako hauptscharfuhrer, brał udział w kampanii wrześniowej i Bitwie o Anglię. Po wojnie aresztowany i skazany na dwanaście lat więzienia. Zwolniony po ośmiu za dobre sprawowanie, w 1959 zaczął obracać się w sycylijskiej mafii, miał także doświadczenia z Yakuzą. W 1980 zatrzymany za bestialskie morderstwo dwudziestoletniej Helen Brunderburg oraz jej dwuletniego syna, zwolniony ze względu na brak dowodów.
- A to kolorowy stary pierdziel – Parsknęła Revy, uśmiechając się krzywo.
- A skąd ten… przydomek? – Zapytał przytomnie Rock, wiedząc, że najpewniej pożałuje odpowiedzi. Benny odwrócił się w jego stronę, nie uśmiechał się.
- Zwłoki dzieciaka zostały w połowie objedzone do nagiej kości – Powiedział ponuro. Azjata zazielenił się, po czym popędził do łazienki. Dało się słyszeć odgłosy zwracania przez niego śniadania.
- Cienias – Mruknęła wzgardliwie brązowowłosa. – To co zrobimy z tą całą szopką?
- Cóż… I tak nie mamy niczego do roboty, prawda? Nie zaszkodzi rzucić okiem – Zawyrokował Dutch po dłuższej chwili myślenia. – A nuż coś z tego będzie… Jakieś obiekcje, panowie i pani? – Nikt obiekcji nie zgłosił. – Lepiej się przygotujcie. W konfrontacjach z ponad dziewięćdziesięcioletnimi eks-nazistami trzeba oczekiwać wszystkiego.

Zachodzące słońce rzucało krwawy poblask na to miasto pełne bezprawia i zepsucia. Na wzgórzu stała samotna sylwetka w czarnym skórzanym płaszczu i uśmiechała się. Już niedługo wszystko miało się tu zmienić, czy też raczej... wrócić do normy.


IP: Zapisane
Panzers roll forward and The Reaper follows them

Leaving tracks of blood, Panzers roll again

Your fate shows itself in shrapnel, smoke and tears

Who can stop these beasts, the source of all your fears?!
Belegor
Mistrz oryginalnych pomysłów

*

Punkty uznania(?): 1
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 2 445


Bestiarysta z zamiłowania

Zobacz profil
« Odpowiedz #1 : 07 Stycznia 2011, 23:31:58 »
No wszystko fajnie i cudnie. Tylko ci.... Kaiser i ta kupa stali troche za.... fantazyjni jak na te klimaty, zwłaszcza kupa żelaztwa- co to jest?- Niegrzeczna wersja Alphonse'a Elrica?

Tylko parę uwag:
-Revy jest pół azjatką, a dokładniej ma amerykańskie i chińskie korzenie.
-Benny jest Żydem, więc całkiem białej cery niema.

Reszta w porzadku, klimat zachowany, wulgaryzmy są jednym za drugim, troszkę za mało przemocy i wystrzałów, ale to dopiero wstęp nie?


IP: Zapisane
"TAWERNO, WALCZ!"

Hellscream
Orczilla

*

Punkty uznania(?): 4
Offline Offline

Wiadomości: 1 125


One, Two, Hellscream's coming for you...

Zobacz profil
« Odpowiedz #2 : 09 Stycznia 2011, 19:23:38 »
M&A za cholerę nie znam, jak słyszę Czarna Laguna to mi się kojarzy ze stareńkim już filmem o potworze z tegoż zbiornika wodnego...

Ale przyznam, czytało się miło. Albrecht Kaiser, czyli pan od wysadzania Neksusów. Nice. Plus milczący, zapuszkowany wojownik. Będzie bal.

A co do wulgaryzmów - jest ich tu chyba mniej niż ja mam palców u rąk, wiec nie wiem o co idzie. :>
Cheers.


IP: Zapisane
Fergard

***

Punkty uznania(?): 0
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 224


Uncle Hells' faithful sidekick

Zobacz profil
« Odpowiedz #3 : 09 Stycznia 2011, 19:30:41 »
Drugi rozdział. Enjoy.

„Yellow Flag”. Najgorsza możliwa speluna w Roanapur, jeśli chciałeś się udać na spokojnego drinka. To tutaj zbierało się najgorsze możliwe ścierwo. Najemnicy, bandyci, płatni zabójcy, uliczne ladacznice. Prawie każdy nosił tutaj broń i nie bez przyczyny: Dość często pojawiali się tutaj jacyś rozrabiacy mający tendencję do demolowania baru…
Bao westchnął, po czym powrócił do polerowania kufla. Oj, już parę razy puszczano jego zakątek z dymem w dosłownym tego słowa znaczeniu, zaś on zawdzięczał przeżycie tak długo jedynie dzięki wrodzonemu instynktowi samozachowawczemu, kuloodpornej ladzie i wiernej strzelbie. Przypomniał sobie ludzi z Extra Order, ciskających granatami na lewo i prawo, potem pomyślał o tamtej walniętej pokojówce, która narobiła jeszcze więcej szkód niż grupa najemników. Bao miał tendencję do przewidywania problemów, tak więc gdy dostrzegł owego dziwaka, momentalnie zmrużył oczy.
Facet był wysoki i chudy jak szczapa, blady niczym śmierć, o włosach barwy śniegu i krwistoczerwonych oczach. Albinos. Jakby to nie wystarczyło, miał on przewieszone przez plecy kuriozalnie wielkie mieczysko z falowanym ostrzem. Zwracał na siebie spojrzenia, gdzieś odezwały się nieprzyjemne pomruki.
- Dobry – Przywitał się, uchyliwszy rąbka niewidzialnego kapelusza, po czym zamaszystym ruchem wyciągnął na ladę plik dwudziestodolarówek. – Coś mocnego, byle migusiem. Reszty nie trzeba – Dodał, widząc niedowierzanie na twarzy barmana. Jaki idiota dawał aż tyle za pojedynczego drinka? Albinos odchrząknął znacząco, wyrywając Bao z transu. Ten tylko zamruczał coś pod nosem i sięgnął po pierwszą butelkę z brzegu. Osiemdziesięcioprocentowy spirytus w wymieszaniu z siedemdziesięcioprocentowym absyntem powinien zdać egzamin. Wyćwiczonym ruchem wymieszał oba alkohole, nalał je do szklanki, po czym zgrabnie przesunął ją w stronę albinosa.
- Szybka obsługa. Za to podobno Was cenią – Mruknął pogodnie albinos, po czym jednym haustem opróżnił szklankę. Nawet nie drgnęła mu powieka. – Panie barman, może mi Pan pomóc?
- To zależy, co rozumiemy przez pomoc.
- Jestem tu nowy w mieście i nie zdążyłem jeszcze zapoznać się ze wszystkimi… atrakcjami – Powiedział tajemniczo albinos, wyciągając zza pazuchy kolejny plik dwudziestodolarówek, którymi pomachał od niechcenia, jakby odganiał muchy. – Słyszałem, że ostatnimi czasy… - Mężczyzna przesunął banknoty po ladzie, zaś Bao skwapliwie je zgarnął, chowając dochody do kieszeni w koszuli. – Dzieją się tu ciekawe rzeczy.
- Owszem… Choć ciężko powiedzieć, czy są rzeczywiście tak ciekawe – Odpowiedział barman. – Krew leje się gęściej niż zwykle.
- Ciekawe – Wyglądało na to, że w głosie albinosa była prawdziwa ciekawość. „Czyżby kolejny płatny zabójca?”, pomyślał trzeźwo Bao, odstawiając czystą szklankę na miejsce. – Coś musi być więc przyczyną takiego stanu rzeczy?
- Och, coś być musi… - Stwierdził spokojnie barman, po czym złowił wzrokiem kolejny plik banknotów. Zgarnął je zgrabnym ruchem dłoni. – Rozjuszanie „Hotelu Moskwa” nie może się dobrze skończyć.
- To jakaś grupa przestępcza?
- Ha, a jednak nie jesteś tu taki nowy… Tak, choć mówienie „jakaś” to duże niedomówienie.
- Rozumiem… A jak konkretnie – Kolejny zwitek drogocennych papierków. – owa bądź owe osoby rozjuszają tą organizację?
- Morderstwa – Barman zniżył głos do szeptu. – Wygląda na to, że – prócz przypadkowych ofiar – ten wariat wybiera na cel tylko ludzi Bałałajki… To przecież szaleństwo. Wkurwianie tej ruskiej to jak wkładanie łba do paszczy lwa, przy czym lwa da się jeszcze udobruchać. Za głowy tych szaleńców wyznaczono już nagrodę.
- Ile?
- Pięćdziesiąt patyków żywą gotówką, i to w dolarach. Naturalnie, taka kasa przyciąga wszelki męt. W Roanapur zaczynają się urządzać jakieś cholerne targi zabójców, każdy próbuje swojego szczęścia… Ale mi to tam wszystko jedno. Tak długo, jak nie próbują demolować mi baru, jestem skłonny wytrzymać najgorsze – Bao przejechał dłonią po blacie lady.
- Jakieś konkretne przypadki rozjuszania?
- Niestety, nie znam żadnych konkretnych. Trzeba poczekać na bardziej poinformowanych…
- Rozumiem. No nic, ja tu tymczasem czekam… Jeszcze raz to samo – Powiedział albinos, rzucając spojrzenie za siebie. Wyciągnął z kieszeni spodni telefon komórkowy, po czym wystukał konkretny numer.
- I co? Masz potwierdzenie? Wspaniale… Coś jeszcze? Rozumiem. Do usłyszenia – Dziwny mężczyzna rozłączył się tak szybko, jak nawiązał połączenie.

Tego samego dnia, o czwartej nad ranem…
Bar „Caribian” na Bran Street.
Barman stał za ladą, polerując i tak już niezwykle czystą szklankę. O tej porze raczej nie było zbyt wielu gości. Ot, jakichś dwóch pijaczków plus jeden gość, co siedział tu zawsze. Tym większe było zdziwienie mężczyzny, gdy zobaczył, KTO pojawił się na progu.
W drzwiach stała dwójka dziwnych dzieci. Oba były na pierwszy rzut oka w zasadzie identyczne, z tymi samymi lawendowymi oczyma i włosami barwy platynowego blond. Także ich twarze nie różniły się niczym. Bliźniaki, chłopak i dziewczyna(Co można było wywnioskować po tym, że jedno z nich miało dłuższe włosy i wpiętą weń kokardkę). Ubrane one były dość staroświecko, niczym na pogrzeb, zaś by dodać do nietypowości sytuacji dziewczynka trzymała obydwoma rękoma długi pakunek zawinięty w koc. Uśmiechały się przyjaźnie, trochę zbyt przyjaźnie według opinii barmana.
- Co tutaj robicie? – Zapytał, zdziwiony. – To nie jest odpowiednie miejsce dla dzieci – Chłopiec wyciągnął z kieszeni niewielką wizytówkę. Bugenvilla Trade.
- My szukamy klientów dla Pani Bałałajki – Powiedział uprzejmie, uśmiechając się.
- Nie dostał Pan informacji? – Zapytała równie uprzejmie dziewczynka. Barman zamrugał. Czy miał jakieś zwidy czy właśnie dyskutował z dwoma dziwolągami niczym z „Lśnienia”?
- Zajmijcie jakieś wolne miejsce – Odpowiedział po krótkiej chwili. Dwójka dziwnych dzieci uśmiechnęła się jeszcze weselej niż wcześniej.
- Dziękujemy bardzo – Powiedział chłopiec.
- Klienci powinni wszystko zrozumieć, kiedy Nas zobaczą. Usiądziemy sobie w kąciku – Dodała dziewczynka. Dziwaczny duet zasiadł istotnie tuż przy ścianie. Barman odczuł potrzebę zatelefonowania… Miał wrażenie, że coś się tu nie zgadza… Niestety, wtedy do baru wkroczył kolejny, choć nie tak nietypowy jak bliźniaki, osobnik.
Ten był starszy, na oko mógł mieć z szesnaście-siedemnaście lat. Był ubrany na czarno, ale nieco „nowocześniej”. Nosił długi skórzany płaszcz, zaś na nosie miał okulary w ciemnoczerwonej oprawie. Skinął głową barmanowi, po czym usiadł niedaleko bliźniaków. Wyglądało na to, że na coś czekał.
Chłopak obserwował dziwaczne bliźniaki i z każdą kolejną minutą marszczył brwi coraz bardziej. Tak, to były definitywnie one. Dziwnie ubrane, bliźniaki, na oko dziesięcio-jedenastolatki, zwracające się do siebie po rumuńsku. Teraz pozostawało tylko dowiedzieć się, co tu robiły. Przywędrowały same? Wątpliwe, bardziej prawdopodobne było to, że ktoś je wynajął w jakimś konkretnym celu… Ale kto miał na tyle dużo fantazji, by zatrudniać dwójkę dzieci, na dodatek wampirów?
„Świat będzie lepszy bez ścierwa takiego jak to…”, pomyślał, po czym podniósł się z miejsca. Rzucił jeszcze jedno spojrzenie rozmawiającym ze sobą bliźniakom, po czym załączył walkmana i wyszedł, kontentując się kawałkami Led Zeppelin. W progu minął się z dwoma ponuro wyglądającymi mężczyznami. Obaj byli uzbrojeni, aczkolwiek niewprawne oko by tego nie zarejestrowało. „Oh, biedni…”, pomyślał chłopak, uśmiechając się do swoich myśli. Ustawił się po przeciwległej stronie ulicy i czekał. Nie musiał zbyt długo wyczekiwać: Krzyki i odgłosy wystrzałów rozbrzmiewały dość głośno, dało się słyszeć parę agonalnych wrzasków. Młodzieniec w skórzanym płaszczu wyciągnął z kieszeni zapalniczkę i cienkie cygaro, po czym zapalił tubkę i zaciągnął się tytoniowym zapachem. Tak jak przypuszczał, po krótkiej chwili z baru wybiegły bliźniaki. Chłopiec targał ze sobą jednego z tych mężczyzn, którzy weszli przed chwilą, dziewczynka trzymała jedną ręką imponujący karabin BAR. Rodzeństwo wycofało się do czarnego sedana stojącego na uboczu, zaś dziewczynka raz jeszcze ostrzelała budynek. Załadowali klnącego jak szewc rannego do bagażnika, po czym wsiedli do pojazdu, który odjechał niemal natychmiast. Chłopak w czarnym płaszczu wystukał numer na komórce.
- Ritter, mamy ich. Szukaj czarnego sedana z japońską rejestracją. Nie podejmuj żadnych kroków następnych, tylko zlokalizuj ich kryjówkę – Nie czekając na odpowiedź, okularnik rozłączył się. Rudiger „Silber” Ritter i tak nie miał w zwyczaju odpowiadać.
- Halo, czy dodzwoniłem się do komendy głównej policji w Roanapur? „Caribian” na Bran Street został zaatakowany i zniszczony przez nieznanych sprawców. Poinformujcie Panią Bałałajkę, zapewne nie będzie zadowolona, że jej ludzie nie żyją – Ponownie nie czekając na odpowiedź, chłopak rozłączył się, po czym założył słuchawki i oddalił się ciemną uliczką, pogwizdując pod nosem.

- Patrz tylko na nich… Wszyscy mają broń – Dziwił się Rock, przyglądając się gościom „Yellow Flag”. Istotnie, prócz jego skromnej osoby wszyscy byli tutaj uzbrojeni.
- Dziwisz się? – Odmruknęła Revy w odpowiedzi, sącząc Baccardi. – Roanapur to teraz patelnia z rozgrzaną kukurydzą. Tylko czekać, aż coś wystrzeli.
- Revy, słyszałaś? – Rzucił Bao zza lady, polerujący kufel. – Ogłosili nagrodę.
- Ile?
- Pięćdziesiąt patoli, w dolarach – Brązowowłosa zagwizdała.
- Ładna kasa. Hej, Rock, a może się dołączymy? – Zapytała swojego nieuzbrojonego towarzysza, zaś ten tylko wzruszył ramionami. – Masz może jakiś trop? – Teraz zwróciła się do barmana.
- Niestety, prócz tego, że ludzie Bałałajki padają jeden za drugim, nie ma nic… Swoją drogą, był tu taki dziwaczny typ z samego rana. Cudak, jakich mało: Albinos, wysoki i chudy jak szczapa, ogromny miecz przewieszony przez plecy – Siedzący obok Benny oderwał się od rozmyślań i teraz słuchał, zainteresowany. – Zaczął szafować dwudziestodolarówkami jak jakiś hrabia i… O, tam siedzi – Barman wskazał na krańcowy taboret. Istotnie, wzmiankowany albinos tam był i sączył wino. Odwrócił się w ich kierunku twarzą. Blondyn w okularach poruszył się niespokojnie.
- To on. Albrecht „Ścierwojad” Kaiser – Powiedział w końcu.
- Bez jaj. Z którego roku było to zdjęcie? – Parsknęła Revy.
- Panny szanowny towarzysz ma rację – Oznajmił sam wzmiankowany, zeskakując z taboretu i dosiadając się do nich. – O ile dobrze pamiętam, do biura waszej kompanii został wysłany poseł z informacją o mojej chęci do spotkania. No, ale gdzie moje maniery… Albrecht I Kaiser – Albinos ukłonił się głęboko.
- A coś Ty, szefie, taki ułożony? – Rzuciła szorstko brązowowłosa. – To nie jest, kurna, zamczysko Draculi, nie?
- Upraszam o wybaczenie… No, ale przejdźmy do meritum. Poinformowano Was zapewne, że moja skromna osoba wie co nieco o owych zabójcach, którzy psują krew Pani Bałałajce.
- No.
- Generalnie, uznałem, że do Was posłać będzie najlepiej, ze względu na waszą szeroko tu znaną neutralność… - Przemowę Albrechta przerwał czyjś wrzask, który to poprzedził odgłos rozbijanego szkła. Do „Yellow Flag” właśnie wleciał jakiś kształt. Kilku ciekawskich podniosło się ze swoich miejsc, rzucając zaintrygowane spojrzenia. Wyglądało na to, że był to członek kolumbijskiego kartelu. Mamrotał pod nosem, półprzytomny… Zaskrzypiały deski. Parę osób cofnęło się, zaskoczone, bowiem w progu wejściowym stał… rycerz. Wysoki kształt opancerzony od stóp do głów. W jednej ręce trzymał miecz o zakrzywionym ostrzu i dziwnej, przypominającej nieco rączkę od motocykla rękojeści, zaś w drugiej – wielką tarczę do złudzenia przypominającą złożone skrzydła jakiegoś wielkiego ptaka. Zapanowała cisza, z której nagle wybił się głośny śmiech Revy, zwijającej się z uciechy.
- Nie wiem, co jest w tym śmiesznego – Skomentował jej rozbawienie Rock, lekko przerażonym spojrzeniem mierząc tajemniczego rycerza w zbroi. Nawet tutaj taki strój był niecodzienny. Co prawda, Azjata widział już tutaj równie ciekawe indywidua, jak zbrojną w parasolkę z kevlaru pokojówkę, ale to… To było nietypowe. Taki pancerz spowalniał ruchy, to raz. Wyglądał staroświecko ergo był staroświecki ergo nie dawał praktycznie żadnej ochrony przed pociskami, to dwa. Po trzecie…
Dalsze rozmyślania zostały przerwane przez odgłos miecza wbijającego się w ciało kartelowca. Ten zacharczał, zadrgał kilka razy w konwulsjach, po czym znieruchomiał. Revy przestała się śmiać i tylko wpatrywała się w scenę, tak samo zaskoczona, jak reszta. Jedynie Albrecht nie był zaskoczony i tylko z zażenowaniem wpatrywał się w jeszcze ciepłe ciało. Bao zajęczał boleściwie, wyobraziwszy sobie kolejną burdę. Wedle jego przewidywań, kilkanaście luf pistoletów i rewolwerów(W tym dwie Berrety Revy) wymierzyło w sylwetkę rycerza. Ten ze stoickim spokojem ocierał swoją broń ze śladów krwi. Zdawał się nie dostrzegać zagrożenia.
- Czyżby to był ten wariat? – Zastanowił się Rock.
- To mój wspólnik – Odpowiedział nagle Albrecht.
- CO?! – Oczy wszystkich powędrowały ku Azjacie, który wpatrywał się na przemian w albinosa i rycerza z konfuzją wymalowaną na twarzy.
- Przepraszam, mówiłeś coś? – Zapytał ni z tego, ni z owego Kaiser, udając zdziwienie. Wyglądało na to, że nie ma zamiaru powstrzymywać nadchodzącej walki. W tak zwanym międzyczasie rycerz skończył ze swoim ostrzem, które to przypiął do biodra i powolnym, majestatycznym wręcz krokiem zaczął iść ku ladzie. Bao już sięgał po strzelbę, ale Rock powstrzymał go jednym gestem.
- Zanim zrobisz cokolwiek, wyjaśnij nam… - Zaczął Albrecht, krytycznym wzrokiem mierząc zwłoki. Zakuty w stal kształt dosłownie znikąd wydobył ozdobne pióro i notesik, po czym zaczął coś w nim skrobać. Jak na fakt, że miał na rękach ciężkie rękawice od zbroi płytowej, pisał zaskakująco szybko. Po krótkiej chwili oczekiwania podał notesik Kaiserowi. Ten spojrzał na napis, po czym westchnął, jakby był czymś bardzo zmęczony.
- Trochę samokontroli, Ritter, trochę samokontroli – Wymamrotał albinos, mnąc kartkę notatnika w dłoniach. – Nie jesteśmy tu po to, by mordować przypadkowych gangsterów tylko dlatego, że jeden z nich gwałcił martwą kobietę, tak?
- C… Co robił? – Zająknął się Rock.
- Ech, z kim ja muszę współpracować, prawda? – Albrecht roześmiał się z pewnym wysiłkiem. – Wracając do tematu… - Kaiserowi ponownie przerwano.
Do „Yellow Flag” wkroczyło pięciu kolejnych Kolumbijczyków, każdy zbrojny w pistolet. Lokalni awanturnicy pousuwali się na boki, kiedy przywódca kartelowców huknął gromko:
- Ty, cudaku w tej śmiesznej zbroi! – Oczy wszystkich zwróciły się na Rittera, który powoli odwrócił się w stronę wołających. Rock, Benny i Albrecht zapobiegawczo porozsuwali się na boki, jedynie Revy została na miejscu, dopijając Baccardi. – Tak, do Ciebie mówię, bydlaku – Kolumbijczyk zdjął okulary przeciwsłoneczne z nosa i schował je do kieszeni spodni. Rycerz obserwował go z założonymi na piersi rękoma, zaś tarcza, którą wcześniej trzymał, spoczywała teraz przypięta do boku mężczyzny. – Myślisz, że zabijanie moich ludzi ujdzie Ci płazem, eh? Za kogo Ty się, ***, uważasz? Jakoś nie chce mi się wierzyć, że to Ty masz być tym szaleńcem, co go Frytka chce powiesić za jaja. No? – Rycerz milczał. – Myślisz, że stojąc tu sobie w zbroi i zgrywając twardziela Nas przestraszysz? Bracia, dajmy temu przyjezdnemu ostatnią lekcję w życiu – Pięć luf wymierzyło w miejsce, gdzie stał Ritter(W tak zwanym międzyczasie Revy zdążyła dopić drinka i usunąć się z linii strzału).
- Strasznie niekompetentni Ci Pana wspólnicy – Stwierdził Rock, z pewną obawą obserwując zajście. Albrecht tylko się uśmiechnął.
- Sądzę, że się Pan myli. Proszę obserwować.
Rycerz dobył miecza, zaś tarcza w jednej chwili pojawiła się w jego ręce tylko po to, by zamienić się w wielkie, przypominające nieco anielskie skrzydła, które przylgnęły do jego pleców. Kolumbijczycy rozpoczęli ostrzał. Kule odbijały się od zbroi niczym kauczukowe piłeczki, rykoszetując na wszystkie strony. Jedna z nich śmignęła Rockowi koło nosa, przyprawiając jego twarz o nagłą zmianę zabarwienia na kredowobiały. Azjata(Wraz z Bennym) rzucił się za kuloodporną ladę, gdzie ukrywał się już Bao. Chwilę później dołączyła do nich także Revy, ze stoickim spokojem opróżniająca kolejną szklankę trunku oraz jakiś przypadkowy Włoch z rodziny Verrocchich. Kiedy padł pierwszy trup od rykoszetujących pocisków, wszyscy rzucili się plackiem na ziemię, szukając kryjówki. „Anioł” uniósł się w powietrze, po czym przekręcił rękojeść miecza niczym rączkę motocykla. Ostrze zapłonęło pomarańczowym ogniem. W jednej chwili statyczna sylwetka Rittera pomknęła ku najbliższemu Kolumbijczykowi i cięła płonącym mieczem na odlew, przecinając pechowego kartelowca na pół. Reszta rozbiegła się na boki, dalej strzelając. Wyglądało na to, że zbroja rycerza była kuloodporna.
- Przydałoby mi się coś takiego – Mruknął zgryźliwie Bao, machając lufą strzelby pod nosem Włocha, który ewidentnie potrzebował drinka. Mężczyzna błyskawicznie odsunął rękę od butelki.
- Swoją drogą… - Dodał Rock. – Nie wydaje Wam się to dziwne, że nikt w tym mieście nie nosi żadnej kamizelki kuloodpornej czy coś? Tutaj przecież kule latają non-stop.
- E, gówno prawda – Odparła sceptycznie Revy, dopijając Baccardi. – Na cholerę Ci taki pancerz, skoro Cię trafią? A jak Cię trafią, jesteś już martwy, proste.
- Ten tutaj nie wygląda na martwego – Mruknął Benny, wychylając się zza lady i chowając w ostatniej chwili, unikając trafienia ołowianą kulką. – Panie Kaiser, długo tak jeszcze?
- Ritter, w przeciwieństwie do mojego drugiego wspólnika, preferuje zabijanie szybkie. Jeżeli owi jegomoście zmądrzeją i przestaną strzelać, to może nawet oszczędzi ich życia – Nad ladą przefrunął jeden z Kolumbijczyków z głową rozłupaną na pół cięciem miecza. Rock i Benny zbledli, widząc leniwie wypływający mózg trupa. Wyglądało na to, że był on lekko przypieczony. Obrzydliwy zapach przyprawił pobliskiego Włocha o mdłości. – Albo i nie – Dodał albinos, wzdychając. Białowłosy wychylił się zza lady. – Ritter, na litość boską, przestań ich maltretować – Warknął, widząc rycerza zamierzającego się do dekapitacji szefa kartelowców. Ten zatrzymał się w ostatniej chwili, jakby zastanawiając się, czy posłuchać czy też nie. Kolumbijczyk otworzył ogień, ale spotkała go nieprzyjemna niespodzianka: Wypstrykał się z amunicji. Rycerz zignorował kliki pistoletu, po czym odwrócił się i tym samym dostojnym krokiem powędrował ku ladzie. W tak zwanym międzyczasie jego skrzydła ponownie złożyły się w tarczę, która zawisła przy pasie zakutego w stal kształtu.
- Zapłacę za wszystkie szkody, proszę się nie martwić – Mruknął Albrecht, widząc bladego jak kreda Bao. Cóż, takie są skutki ostrzelania kuloodbijającego rycerza: Pominąwszy przypadkowe ofiary, bilans ofiar wyniósł pięciu kartelowców, rozbitą szafkę z trunkami oraz liczne uszkodzenia ścian i sufitu. W sumie nie było tak źle.
- To w sumie co chciał Nam Pan powiedzieć, Panie Kaiser? – Zapytał w końcu Rock, przerywając ciszę.
- Znam tożsamość szaleńców – Odmruknął albinos, biorąc kolejną notkę od Rittera. – Dzisiaj rano zrównali z ziemią bar „Caribian” na Bran Street. Dwójka smarkaczy z Rumunii, tytułowanych także „Wampirzymi Bliźniętami”, Hansel i Gretel – Zapanowała cisza. – Wyróżniają się z tłumu, to jest pewne.
- Hansel i Gretel? – Zdziwił się Benny, przypominając sobie baśń braci Grimm pod tym samym tytułem.
- Dziwne miano, prawda? No, ale nie po to tu jestem. Nie dziwi Was, że to właśnie do Was zwróciłem się z tą kwestią?
- Może trochę…
- No to wyłuszczę ten problem – Głos Kaisera stwardniał. – Wymagam, byście wy ani „Hotel Moskwa” nie angażował się w sprawę. Bliźniaki należy schwytać żywcem.
- Za ich głowy wyznaczono pięćdziesiąt patyków… - Mruknęła Revy, bawiąc się pistoletem. – Jakiś dobry argument, dla którego mielibyśmy się nie angażować?
- Proście, o co chcecie – Albrecht rzucił na ladę plik dwustudolarówek niczym zużytą szmatę. Oczy brązowowłosej zaświeciły się.
- Wszystko?
- W granicach rozsądku, rzecz jasna.
- Nawet jeżeli nie będziemy w to ingerować… – Przerwał Rock. – Przekonanie Pani Bałałajki będzie raczej trudnym zadaniem.
- Zakładając, że w ogóle się uda – Dodał Benny. – Jakby nie patrzeć, to jej ludzie.
- Śmierć jednego człowieka to tragedia… Śmierć kilku to statystyka – Odparł z ponurym uśmiechem Albrecht, cytując lekko zmodyfikowany cytat z Józefa Stalina.
- Powiedz to siostruni, a nakarmi Cię własnymi flakami – Stwierdziła ponuro Revy.
- Cóż, wygląda na to, że mamy kłopoty z dogadaniem się w tej materii – Westchnął smutno Kaiser, skinąwszy na Rittera. Zakuty w kształt stal podał albinosowi notesik z piórem.
- To mój numer – Powiedział, wręczając wizytówkę Rockowi. – Gdyby szanowni Państwo mieli jakiekolwiek spostrzeżenia czy godne uwagi informacje, proszę dzwonić. Nagrodzimy każdy trud – Dodał, podnosząc się z miejsca i rzucając jeszcze jeden plik dwudziestodolarówek. – Idziemy, Ritter – Kaiser skinął na swojego wspólnika, który w milczeniu podążył za nim.
- Mam dziwne wrażenie, że cała sprawa skomplikowała się jeszcze bardziej – Mruknął pod nosem Benny, oglądając odchodzących. – Z drugiej strony, jeżeli ten gość myśli, że zbrojny jedynie w kuloodpornego lokaja da radę „Hotelowi Moskwa…”
- Aż przypomina się Roberta – Dodał Rock, siląc się na lekki uśmieszek. Bao zajęczał, przypomniawszy sobie uszkodzenia, których narobiła ta pozornie niegroźna pokojówka, zaś Revy posłała towarzyszowi bardzo nieprzychylne spojrzenie.
- A co z tym dziwakiem? – Zapytała w końcu.
- Jeżeli wejdzie w drogę Bałałajce, nic mu nie pomoże. Kimkolwiek by nie byli Ci cali Hansel i Gretel… - Benny zapalił papierosa. – Ona chce obedrzeć ich ze skóry i wywiesić na balkonie. Sugestia o zostawieniu ich przy życiu byłaby dla niej absurdalna.
- Co najmniej absurdalna – Dodał Rock, ale wzdrygnął się, pomyślawszy o tym dziwnym człowieku i jego towarzyszu.
- To nie jest normalne – Odezwał się nagle blondyn. – Albrecht „Ścierwojad” Kaiser urodził się w 1907. Powinien być zgięty wpół przez artretyzm, tymczasem nie wyglądał na wiele starszego od Revy. A wiecie, że absurd potęguje się z każdą następną chwilą?
- Co przez to rozumiesz?
- Jak się przedstawił ten cały Kaiser?
- Albrecht I Kais… - Zaczął Azjata, po czym nagle urwał i poruszył bezgłośnie ustami.
- Czyli że ten gość miał być tym całym hrabią, co go spalili na stosie? – Zapytała Revy bez przekonania.
- Problem w tym, że go rzeczywiście spalili…
- Ta, powstał z martwych jak jakiś jebany Dracula.
- Nie zdziwiłbym się, gdyby tak było – Rzucił Rock, pozwalając sobie na wymuszony uśmiech. – Ostatecznie spalili go za domniemany wampiryzm, prawda?
- Ech, chłopcy i ich malutki świat fantazji – Brązowowłosa westchnęła z politowaniem.
- Trzeba poinformować Dutcha. Cały ten bajzel robi się jeszcze bardziej bajzlowaty – Stwierdził ponuro Benny.

- I co?
- Namyślają się, ale są przekonani, że ruska Nas nie posłucha.
- Ostatnio chyba cierpi na deficyt ludzi, eh? Niech lepiej przemyśli całą sytuację.
- To taka kobieta, z którą się nie dogadasz. Coś czuję, że to wszystko się skomplikowało jeszcze bardziej…
- Ty zdajesz sobie sprawę, że – w przeciwieństwie do pewnych konkretnych osób – smarkacze nie są wampirami?
- Kogoś to obchodzi? Nikt nie będzie po nich płakał.
- Istotnie… Wyjaśnij mi, dlaczego musimy schwytać je żywcem?
- Ponieważ szaleńcy są magnesem. Tak młodzi szaleńcy są niczym czerwona płachta na byka.
- A kto jest bykiem?
- Wyjdzie w praniu.
Słońce zachodziło, rzucając krwawy cień na Roanapur.


IP: Zapisane
Panzers roll forward and The Reaper follows them

Leaving tracks of blood, Panzers roll again

Your fate shows itself in shrapnel, smoke and tears

Who can stop these beasts, the source of all your fears?!
Belegor
Mistrz oryginalnych pomysłów

*

Punkty uznania(?): 1
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 2 445


Bestiarysta z zamiłowania

Zobacz profil
« Odpowiedz #4 : 09 Stycznia 2011, 21:14:11 »
No, robi sie ciekawie, choć z tym Kaiserem to przesada.... więcej realizmu.
Jeszcze jedna uwaga:
-Więcej prawdziwych wylgaryzmów, nie bawimy sie w cenzurowane Black Lagoon, tylko w prawdziwe, krwiste, bezwględne i chore.


IP: Zapisane
"TAWERNO, WALCZ!"

Fergard

***

Punkty uznania(?): 0
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 224


Uncle Hells' faithful sidekick

Zobacz profil
« Odpowiedz #5 : 05 Lutego 2011, 01:02:32 »
Po dłuższej przerwie, wychodzę z nowym rozdziałem fanfika. Odchodzimy od realizmu, yay! Enjoy.

Dzień był zaskakująco słoneczny, aczkolwiek słońce powoli już zachodziło.
Wysoki mężczyzna był łysy jak kolano i przystrojony wyłącznie w czerń. Gwizdał pod nosem melodyjkę, na oko przypominającą tą z Gwiezdnych Wojen. Obejrzał się na sporych rozmiarów budynek, który mijał, zaś przez jego twarz przeszedł lekki uśmieszek. Tak, to musi być definitywnie to miejsce.
Tutaj przebywają bliźniaki.
A.N.Gunner miał swoje powody, by interesować się sprawą „Vampire Twins”, znanych także jako Hansel i Gretel. Tak się jakoś składało, że ta dwójka niepełnoletnich psychopatów przyciągała kłopoty niczym zgniłe mięso muchy. Całe miasto interesowało się ich skromnymi osobami, do tego stopnia, że za ich głowy wyznaczono pięćdziesiąt tysięcy nagrody. Taka kasa zachęcała do wyciągnięcia swojego karabinu myśliwskiego i rzucenia się do polowania, szczególnie w tak brudnym i niegościnnym miejscu, jakim było Roanapur. A.N.Gunner miał jednak zupełnie inne powody, by szukać bliźniaków. Otrzymał zadanie, przechwycić dzieciaki, zanim uczyni to grupa Kaisera... Tak się bowiem złożyło, że pewne osobistości interesowały się możnością posiadania osobistych zabójców. Biorąc pod uwagę, jak zdemoralizowane i zniszczone przez życie już były, A.N.Gunner miał bardzo duże wątpliwości, że ktokolwiek będzie płakać po szczylach. A jeśli nawet, mówi się trudno.
Życie było bardzo, bardzo nieprzyjemnym doświadczeniem, z którym trzeba było jednak trochę się posiłować, by ugrać swoje. A.N.Gunner doskonale o tym wiedział, wiedział też, że już niedługo bliźniaki dostaną ostatnią lekcję w życiu... Chyba że on wejdzie do akcji.
Podszedł do wielkich, dwuskrzydłowych drzwi, po czym po krótkiej chwili wahania zadzwonił. Poczekał chwilę, po której drzwi otworzył mu sporo niższy od niego mężczyzna z czarnymi włosami. Wydawał się być zaskoczony przybyciem gościa.
- W czym mogę Panu pomóc? – Zapytał uprzejmie, ale również ostrożnie.
- Czy to siedziba włoskiej mafii? – Odpowiedział pytaniem A.N.Gunner, pozwalając sobie na uśmiech. Wyciągnął z kieszeni marynarki wizytówkę. – Jeżeli nie jest to problemem, mam sprawę do Pana Verrochio. Sądzę, że powinien być zainteresowany... Szczególnie biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia w Roanapur – Akcent, jaki łysy mężczyzna postawił na słowo „ostatnie” nie pozostawiał wątpliwości, o kogo chodzi. Również fakt, że mafiozo zbladł mógł potwierdzać tę tezę.
- Proszę wejść – Powiedział w końcu.

- Gdzie jest Ritter?
- Cały czas obserwuje kwaterę włoskiej mafii. Nie ma cienia wątpliwości, smarkacze są tam.
- Więc wszystko zdaje się być już wyjaśnione.
- Nie do końca. Ośmielę się nawet powiedzieć, że sprawy się komplikują z każdą chwilą.
- O czym mówisz?
- Przyjrzyj się temu miastu. Wszyscy tutaj są w tym samym celu: Odstrzelić dzieciaki i zgarnąć nagrodę.
- Naiwni. Ktoś, kto zabija zaprawionych w boju weteranów konfliktu w Afganistanie, nie jest łatwym celem. Nie zdają sobie z tego sprawy, prawda?
- Najwyraźniej. Pamiętaj jednak, naszym zadaniem jest przechwycić bliźniaki żywcem. Żywcem.
- Sugerujesz moją niedelikatność?
- Ritter będzie skłonny powstrzymać się od rozlewu krwi, widząc, że ma do czynienia z dziećmi. Ty nie masz takich pokojowych skłonności.
- Czyli rozumiem, że nie mogę dorobić im kilku nowych ran do kolekcji już posiadanych?
- Nie... Rozumiemy się? – Chichot, powoli przeradzający się w świszczący śmiech.
- Nawet najmniejszej...? Cóż, to może być niezłe wyzwanie. Pokonaj przeciwnika, nie uszkadzając go... Choć, wiesz... Kiedy tak o tym mówisz, to zaczyna mieć sens. Po co je zabijać?
- Jak to?
- Dlaczego po prostu ich nie okaleczyć? Dlaczego nie możemy zamienić ich zwyczajnie w krwawiące, ale wciąż żywe kadłubki?
- S-skąd taki...?!
- Pomysł? No, pomyśl, Albrechcie – Po co zabijać? Chcemy przecież uniknąć kolejnej duszy na sumieniu, prawda? Zresztą, zabite nie będą już żywe.
- Co to za bzdury?
- Niech żyją. Niech do końca życia wiedzą, za co przyszło im skończyć jako małe, urocze warzywka opuszczone przez wszystkich.
- Mówiąc tak, nie jesteś od nich lepszy... Stratoavis.
- Ach tak? Widzisz, Albrechcie, jest zasadnicza, powtarzam, ZASADNICZA różnica w naszych modus operandi. One zabijają, bo chcą. Ja okaleczam, bo tak trzeba.
- Nazywasz to usprawiedliwieniem?
- Czemu mam się usprawiedliwiać? To, co robię, jest całkowicie, nieodwołalnie słuszne – Kolejny chichot, któremu tym razem akompaniował błysk złowieszczo wyglądającego pistoletu. Był to Vis z 1935, z tą różnicą, że zasadniczo większy i z aż czterema lufami zamiast jednej. – Ja przynoszę sprawiedliwość, której brakuje na tym zasranym świecie.
- Rąbnięty w ciemię. Nic dziwnego, że Gildia Cię polecała: Ogień zwalczaj ogniem i tym podobne.
- Potrafisz być zabawny, kiedy się starasz.
- To nie jest zabawne. Naszym zadaniem jest dostarczyć ich żywych. ŻYWYCH I W CAŁOŚCI!
- Och, jak tam chcesz, wampirze... Swoją drogą, jest prawdopodobieństwo, że Ritter wtrąci się do zabawy.
- Co znowu...?
- Wie, jak wyglądają dzieciaki, prawda?  Jeżeli przyjdzie mu do głowy zeskoczyć z dachu niczym cholerny Batman...
- To nawet prawdopodobne. Niechętnie to przyznaję, ale to prawdopodobne – Albrecht wykręcił numer do odzianego w stal „rycerza”. Po krótkiej chwili uzyskał połączenie.
- Ritter, tu Albrecht. Wracaj do bazy, nasze plany nieco się zmieniły – Nie czekając na odpowiedź(Która i tak by nie nadeszła), albinos rozłączył się.
- Czasami wolałbym, żeby jednak umiał mówić – Westchnął Kaiser, chowając komórkę do kieszeni spodni. – Która godzina?
- Osiemnasta trzydzieści. Niedługo się zacznie. Rozumiem, że nie udało Ci się przekonać Frytki do odpuszczenia?
- Miałem szczęście, że opuściłem kwaterę ruskich z całym tyłkiem.
- Nic to. To wszystko to tylko jeden nędzny sort ulicznego ścieku. Parę ofiar więcej nie zrobi różnicy.
- Nie lekceważ ich, Stratoavis. To nie są byle opryszki. To wojskowi. Wojskowi dowodzeni przez bezwzględną i skuteczną panią kapitan Bałałajka. Już wielu pomyliło się w ich ocenie. Wszyscy leżą gdzieś na dnie morza.
- No nic, czas się przygotować. A, i jeszcze jedno. W tym śmiesznym mieście nikt nie nosi kamizelki kuloodpornej.
- Pomijając ruskich.
- Słyszałeś o tzw. „vest buster”? – Stratoavis zakręcił nabojem między palcami urękawicznionej dłoni. – Ten pocisk ma pięćdziesiąt siedem milimetrów długości. Urywa łeb razem z kawałkiem kręgosłupa. Tak się śmiesznie złożyło, że moje pistolety zostały przystosowane, by strzelać takimi pociskami w liczbie czterech naraz. Jak myślisz, co zostanie z kogoś, kto stanie na drodze takim kulom?
- Szybka śmierć.
- Sprawiedliwa.

Biuro Lagoon Company, parę godzin wcześniej.
- I co, znaleźli już może winnych? – Zapytała Revy, widząc wchodzącego do salonu Dutcha.
- Nie. Ale będą z tego kłopoty – Odpowiedział czarnoskóry nieco strapionym tonem, otwierając puszkę piwa.
- A Hotel Moskwa? Wykonali jakiś ruch?
- Ruch? Są wściekli. Przyrównanie ich do oka cyklonu byłoby chyba najtrafniejszym określeniem. Bałałajka chce użyć Wysotników – Brązowowłosa podniosła się nieco na kanapie.
- Wysotników? Odjebało jej? To równa się przecież wywróceniu tego miasta na drugą stronę.
- Kim są te Wysotniki? – Zapytał niebędący w temacie Rock.
- Jak zwykle niczego nie wiesz, nie? Wysotniki to nazwa oddziału, w którym służyła Bałałajka w Afganistanie.
- Zapewne zauważyłeś, że zwracają się do niej per „Pani kapitan”? – Do rozmowy wtrącił się Benny, niosąc dwie kolejne puszki. Jedną podał Revy, zaś drugą podrzucił, zręcznie złapał i otworzył. – „Mafia” Bałałajki to podrzutki z armii. Oczywiście, to tylko plotki, ale według co mądrzejszych, to wszystko to byli wojskowi, bodajże oddziały specjalne – Blondyn upił łyk trunku. – Bezpośredni podwładni Bałałajki  to weterani konfliktu w Afganistanie. Mają takie umiejętności i wyszkolenie, jakie potrzebne by było żołnierzom trzeciej wojny światowej.
- I tym właśnie różnią się od innych mafii w Roanapur – Dodała Revy, kończąc wywód Benny’ego. – Mają silnego przywódcę, są zorganizowani i nie znają litości. Kiedy się tu pojawili po raz pierwszy, rozpętali istne piekło na Ziemi.
- Kiedy się wściekną, lepiej być jak najdalej od nich, tak circa dwieście mil – Mruknął Dutch.
- Czy w takim razie zabójcy wiedzą, na kogo się porywają? – Zapytał zdziwiony Rock. – Jeżeli tak, muszą być szaleni.
- Tacy wariaci czasem się pojawiają. Stanowią margines nawet w świecie przestępczym. Zazwyczaj kończą na jednej awanturze i idą do piachu... Ale czasem pojawia się ktoś o zwierzęcym instynkcie bądź nieprzeciętnych umiejętnościach... Takich zabić nie łatwo.
- Dodatkowo mają jedną cechę wspólną ... – Powiedziała Revy znad przeglądanego przez nią czasopisma. – Nienawidzą różnych rzeczy. W ich przypadku nienawiść ta bardzo ich zaślepia, że zapominają, co było ich pierwotnym celem, aż wreszcie eksplodują, niszcząc wszystko na swojej drodze.
- Czy to możliwe, że mamy do czynienia z kimś takim?
- Lepiej, byśmy nie musieli się przekonywać – Odpowiedziała brązowowłosa, dopijając swoje piwo. – Wiadomo tylko, że żadne więzienie takich czubków nie przyjmie.
Zadzwonił telefon.
- Tak słucham? – Powiedział Benny, który odebrał słuchawkę. Rysy jego twarzy stwardniały na moment. – Rock, do ciebie – Zwrócił się do Azjaty. – Bałałajka – Dodał już ciszej, podając czarnowłosemu słuchawkę.

Godzina osiemnasta, port w Roanapur.
Dwie sylwetki stały między kontenerami, w pewnej odległości od siebie. Jedna należała do mężczyzny koło czterdziestki. Miał on na sobie ciemny i zapięty prochowiec, takież spodnie i buty, luźny szal przewieszony przez szyję i okulary przeciwsłoneczne. W ustach trzymał papierosa, a jego włosy były czarne.
Druga należała do kobiety, również koło czterdziestki. Miała ona długie blond włosy, po części splątane w kucyk, po części spadające swobodnie na policzki. Na sobie miała luźno leżący wojskowy płaszcz z radzieckimi oznaczeniami, pod którym skrywał się strój typowej businesswoman. Jedną z jej bardziej charakterystycznych cech były jednak różnorakie blizny po oparzeniach, najbardziej widoczna ta na szerokości prawego oka.
- Wreszcie pozbyłeś się przyzwoitki, Chang? – Zapytała kobieta. Miała wyraźny rosyjski akcent.
- Ta. Jesteś bardzo ostrożna z tą prywatnością – Odpowiedział Chang, szef tutejszego oddziału Triad.
- Nie czas na żarty z porannego seansu, gdy wokół leje się krew – Odpowiedziała Bałałajka, przywódczyni roanpurskiej filii Hotelu Moskwa. – Chang. Znalazłam winnych.
- No no, zaczyna się robić ciekawie – Mężczyzna poprawił swoje okulary. – Jak?
- Znaleźliśmy trop w kolekcji Rowana.
- Zapewne nieźle go nastraszyliście.
- Prawie zesrał się w gacie ze strachu – Blondynka wyciągnęła z kieszeni płaszcza cygaro, zapaliła je, po czym zaciągnęła się tytoniową tubką. – W jego kolekcji pornosów i filmów snuff znaleźliśmy całkiem ciekawe rzeczy... Przeszukując filmy z rumuńskimi bliźniakami znaleźliśmy smarkaczy. Nazywają się Hansel i Gretel. Produkt rumuńskiej dyktatury Ceausescu, pierwotnie miały zostać wykorzystane w charakterze taniej siły roboczej. Potem jednak dyktatura upadła... Ale dzieci zostały.
- Zgaduję, że ich przeznaczeniem było wykorzystanie jako żywych zabawek dla niewyżytych zboczeńców, które potem przerabia się na świńską karmę – Rzekł Chang. – Tak się jednak nie stało. Dlaczego?
- Ich właściciele-idioci kazali zabijać im inne dzieci dla zabawy. Chcąc przeżyć, wyuczyły się wielu sposobów odbierania życia i zatraciły wszystko, co dziecięce, powoli upodabniając się do swoich właścicieli. W końcu transformacja była kompletna: Dwójka zmaltretowanych dzieci przeistoczyła się w dwójkę morderców i psychopatycznych aktorów.
- Pijacka historia, ale całkiem nieźle pasuje do tego świata – Chang zdjął okulary z nosa. – Czasem mam wrażenie, jakbym stąpał po wielkiej kupie gówna... Ale cóż, słowa typu „sprawiedliwość” i „moralność” do mnie nie pasują i nie zamierzam współczuć tym dzieciakom, gdyż wiem, że nie jestem od nich lepszy.
- Mówię Ci tylko o tym, czego sama się dowiedziałam. Nam nie zależy na sprawiedliwości, tylko na zysku i zaufaniu – Bałałajka ponownie zaciągnęła się cygarem. – Po znalezieniu tropu poszło już łatwo, wystarczyło odszukać trasę przemytu.
- Rozumiem. Kiedy traci się własnych ludzi, jest się poza kręgiem podejrzeń... Choć wszystko może być  jedynie na pokaz. Mogę tylko powiedzieć, że twoi ludzie zginęli w wyniku pomyłki.
- Rozprawię się z winnymi, bez względu na przewiny i koszta.
- Zapewne. Ale, Bałałajka, przejdźmy do sedna. Czego chcesz ode mnie? – Zapytał Chang, akcentując ostatnie słowo w zdaniu.
- Ach tak, zapomniałabym. Nie sądzisz, że czas... Zmienić kolory tego miasta?
- Chcesz wywołać wojnę?
- Nazwałabym to kontrolowanym konfliktem. Znajdą się i powody, i motywy.
- „Sprawiedliwa wojna”? Nie sądziłem, że przebierasz w słowach.
- Sprawiedliwość jest tu nieważna. Liczy się sam powód.
- Cóż, co racja to racja – Stwierdził lekko zakłopotany Chang.  Bałałajka uśmiechnęła się nieznacznie.
- Reszta zależy od Ciebie: Możesz się przyłączyć albo o wszystkim zapomnimy – Minęła chwila.
- Sądzę, że nie ma potrzeby informować o tym szefów w Hongkongu. Na tym parszywym świecie trzeba trzymać z jedną, najsilniejszą stroną.
- Już dawno nie oglądaliśmy ludzi w pełnym rynsztunku. Liczę na Ciebie, kotku.
- Sam stanąłbym w ogniu walki... Ale pozycja mi na to nie pozwala – Chang obrócił się lekko i zaczął się oddalać. – A, i jeszcze jedno – Dodał na odchodnym. – Nie nazywaj mnie kotkiem. Nie lubię tego. Daj znać, kiedy zechcesz zacząć działania, atak rozpoczniemy wspólnie. Do zobaczenia – Mężczyzna zniknął Bałałajce z pola widzenia. Kobieta wyciągnęła komórkę z kieszeni płaszcza i wystukała numer.
- Towarzyszu żołnierzu, Chang przystał na naszą propozycję. Triady są po naszej stronie. Przekaż innym towarzyszom, by byli gotowi punkt dziewiętnasta pięć. Instrukcje numer dwieście siedemnaście, przypadek piąty. Zgadza się – Blondynka uśmiechnęła się, ale ten uśmiech zwiastował nadchodzące kłopoty. – To będzie chaos. Najkrwawszy karnawał od wielu miesięcy. Czegoś takiego to miasto jeszcze nie miało okazji zobaczyć. To wojna na miarę naszych możliwości. Nacieszmy się nią – Bałałajka rozłączyła się. Wszystko szło zgrabnie, nikt nie miał jej powstrzymać. Z pewnością nie żaden przeklęty albinos-ekscentryk. Powiedział, że podejmie „niechciane, ale konieczne” kroki. Phi.

- COŚ TY POWIEDZIAŁ?! – Ryknął wściekle wysoki mężczyzna o blond włosach i opalonej skórze w szarym prochowcu, uderzając pięścią o dębowe biurko.
- Ano, tak się złożyło, że chciałem „wypożyczyć” te bliźniaki – Odpowiedział A.N.Gunner, szczerząc zęby. – Powiedzmy, że mój przełożony jest nimi zainteresowany.
- Nic z tego! – Warknął Verrochio, tutejszy don mafii włoskiej. – Smarkacze są potrzebne, by ujebać ruską!
- Z tego, co słyszałem, słabo im idzie.
- Nic Ci do tego, Amerykańcu!
- No, Panie Verrochio. Bądź Pan rozsądny. Oferuję niemałą sumkę, a w zamian pozbędziesz się Pan kłopotów, ruskie nie odstrzelą Ci jaj i może jeszcze będziesz Pan miał nawet okazję do kupienia nowego Fiata... – Wywód łysego został przerwany przez pistoletowy wystrzał. Kula z broni Verrochiego trafiła idealnie w czoło A.N.Gunnera. Ten zachwiał się, jakby zaskoczony, po czym nagle... stanął na nogi, jak gdyby nigdy nic. Zebrani w pokoju gangsterzy cofnęli się, zaskoczeni i przerażeni zarazem. Łysy pogrzebał w czole i wyciągnął z niego pocisk, zostawiając krwawiącą ranę.
- Cóż, wygląda na to, że się nie dogadamy – Stwierdził kwaśno mężczyzna. – W takim razie, mogę je chociaż zobaczyć? – Nim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, do pomieszczenia wbiegł kolejny z mafiozów.
- Szefie...
- Co znowu?!
- Bliźniaki... Przyszły tutaj – Wymamrotał przerażony mafiozo, zaś chwilę później w progu wyminęły go wzmiankowane bliźniaki. A.N.Gunner nie miał już żadnych wątpliwości. To one... Bądź oni. Kto ich tam wie, biorąc pod uwagę, jak idealnie potrafią one – bądź oni – naśladować siebie nawzajem. Zmieniają ciuchy, broń, nawet głos. „Psychopaci niczym z Psychoville”, pomyślał, uradowany swym dowcipem niskich lotów. Zauważył, że dziewczynka trzyma w rękach jakiś długi pakunek owinięty kocem.
- C...Co Wy tu robicie?! – Wypalił ewidentnie zaskoczony Verrochio. – Zabroniłem Wam opuszczać pokój!
- Rozmówiliśmy się z siostryczką, prawda, siostryczko? – Powiedział Hansel, uśmiechając się.
- Prawda, braciszku – Odpowiedziała Gretel, również serwując zebranym ten sam uśmiech. – Barszcz będzie daniem głównym...
- A na przystawkę będzie spaghetti  - Dokończył chłopiec. A.N.Gunner wyszczerzył zęby.
- I to rozumiem! – Huknął, po czym spod połów płaszcza wydobył strzelbę z dwoma krótkimi lufami, ułożonymi pionowo. Była przystosowana do trzymania jej jedną ręką. Nim ktokolwiek zdążył zareagować, A.N.Gunner wypalił sobie w głowę, która – zamiast rozbryzgać się na drobne kawałeczki – stanęła w płomieniach, „topiąc” skórę, oczy i mięśnie twarzy łysego. Kilku mafiozów obdarzonych słabszym żołądkiem rzuciło się na boki celem zwrócenia obiadu. Verrochio obserwował zajście z przerażeniem wymalowanym na twarzy, z kolei oblicza bliźniaków były lekko zaskoczone, ale też mocno zaciekawione. W końcu potworna metamorfoza była gotowa. A.N.Gunner oficjalnie nie posiadał już twarzy, zaś na zebranych spoglądała naga czaszka ludzka.
- Och, jak dobrze rozprostować paliczki – Stwierdził „mężczyzna”, jakimś sposobem wykrzywiając dziąsła w uśmiechu. – Hej, dzieciaki. Dajmy tym makaroniarzom lekcję, co Wy na to? – Zapytał przyjaźnie, celując w przypadkowego gangstera. Hansel i Gretel popatrzyli po sobie, nieco zaskoczeni takim obrotem spraw, ale ostatecznie uśmiechnęli się ponownie... Po czym dziewczynka zgrabnym ruchem odwinęła pakunek z koca. Oczom zebranych ukazał się złowieszczo wyglądający Browning.
- Ładna spluwa – Stwierdził stwór, który tytułował się mianem Amadeo Nocturne Gunnera, po czym zakręcił młynek swoją.
- Skur...wysyn!!! – Ryknął nagle Verrochio. Ewidentnie owo słowo było jakimś sygnałem do ataku, bowiem wszyscy dysponowani gangsterzy jak na komendę wyciągnęli pistolety. – Posłać ich do piekła! – Wrzasnął naczelny mafiozo, po czym otworzył ogień. Błysnęły ostrza dwóch tasaków. To Hansel zbliżał się ku adwersarzom, z upiornym uśmiechem na twarzy.
Wydarzenie, które w historii Roanapur przeszło do miana legendy pod nazwą „Noc terroru” rozpoczęło się.


IP: Zapisane
Panzers roll forward and The Reaper follows them

Leaving tracks of blood, Panzers roll again

Your fate shows itself in shrapnel, smoke and tears

Who can stop these beasts, the source of all your fears?!
Belegor
Mistrz oryginalnych pomysłów

*

Punkty uznania(?): 1
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 2 445


Bestiarysta z zamiłowania

Zobacz profil
« Odpowiedz #6 : 05 Lutego 2011, 11:14:19 »
Nie.... tylko nie ten motocyklista! A juz fajnie szło, mogłęm odpuścic Alhponse'a na sterydach, okularnika po raz enty, a nawet Wampira, ale tego gościa nie, on zrypał wszystko, pojechałeś jak nie wiem, rozumiem je**ać realizm, ale to jest przegięcie, wiesz...


IP: Zapisane
"TAWERNO, WALCZ!"

Fergard

***

Punkty uznania(?): 0
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 224


Uncle Hells' faithful sidekick

Zobacz profil
« Odpowiedz #7 : 05 Lutego 2011, 11:29:40 »
A zapytam... Jak rozdział? (Bez urazy)


IP: Zapisane
Panzers roll forward and The Reaper follows them

Leaving tracks of blood, Panzers roll again

Your fate shows itself in shrapnel, smoke and tears

Who can stop these beasts, the source of all your fears?!
Belegor
Mistrz oryginalnych pomysłów

*

Punkty uznania(?): 1
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 2 445


Bestiarysta z zamiłowania

Zobacz profil
« Odpowiedz #8 : 05 Lutego 2011, 11:49:48 »
Ostatni. Pierwsze wejście nocnego- Nie mogłeś naprawdę go odpuścić? Popsuł on klimat Lagoon. Za dużo fantastyki.


IP: Zapisane
"TAWERNO, WALCZ!"

Strony: [1]    Do góry Wyślij ten wątek Drukuj 
 





© 2003 - 2024 Tawerna.biz - Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie i publikowanie jakichkolwiek elementów znajdujących się w obrębie serwisu bez zgody autorów jest zabronione!
Heroes of Might and Magic i powiązane z nimi loga są zastrzeżonymi znakami handlowymi firmy Ubisoft Entertainment.
Grafiki i inne materiały pochodzące z serii gier Might & Magic są wyłączną własnością ich twórców i zostały użyte wyłącznie w celach informacyjnych.
Powered by SMF 2.0 RC1.2 | SMF © 2006–2009, Simple Machines LLC | Theme by jareQ
Strona wygenerowana w 0.078 sekund z 18 zapytaniami.
                              Do góry