W ciągu półtora miesiąca listy zdążyły zapewne dojść do wszystkich adresatów. W dzień mający zapoczątkować „rok akademicki” na jednej z wysp Azzinothu, konkretnie Wyspie Retta, zrobiło się wyjątkowo tłoczno. Wszystkim wiadome było, że Gildia kontroluje w praktyce cały kontynent, dlatego widok lądu przekształconego pod „studentów” zdziwił tylko nielicznych. Ci z lepszym wzrokiem mogli zobaczyć malujące się na horyzoncie budynki Akademii, a także pewnie osiedla mieszkalne. Na razie wyspa dała się poznać jako kraina zieleni, jednakże sztucznie stworzono nań pewnie wszystkie możliwe biomy.
- No i jesteśmy – powiedziała Kim do trójki swoich przyjaciół, wciągając powietrze w płuca. Znajdowali się w wielkim tłumie osobliwych, jednakże młodych osób. Casprowi mignęło w zbiorowisku tylko kilka znajomych twarzy – widział szarego gnolla o zielonych oczach, obdarzoną złym spojrzeniem elfkę o fioletowej skórze, kilku dawnych znajomych z Louisville, a także pewnego jegomościa, którego obecność zjeżyła mu włosy na karku i puściła pot na skroń.
- Wszystko w porządku, stary? – zapytał go Marcus. Stratoavis pokręcił głową.
- Christopher Right…Zresztą nieważne. Idźmy za tłumem, niedługo dojdziemy do tej cholernej uczelni – burknął, strącając ramię Aftermatcha i ruszając przed siebie. Kate westchnęła rozdzierająco.
- Jego znowu co ugryzło? – zapytała.
- Nie wiem. Znasz Caspra…niespecjalnie potrzebuje powodów.
- Ludzie – warknął Christopher jakby do siebie samego, potrącając po drodze jakiegoś chłopaka z czerwonymi włosami i przebitą brwią. Ten popchnął go (bez większych rezultatów).
- Patrz jak leziesz, obszarpańcu – warknął w kierunku Righta. Ten powoli obrócił się na pięcie. Jego puste, pozbawione koloru oczy zajrzały w głąb drugiego człowieka, a to jedno spojrzenie wystarczyło do złamania go.
- Jak mnie nazwałeś, żałosny worku mięsa? – powiedział cicho, przechylając się na bok.
- N-n-nic nie mówiłem – wydusił z siebie ten drugi.
- Nie podoba mi się Twoja gęba…Gdybym przeciął ją na pół, nabrałaby więcej uroku – rozmyślał Chris, zaciskając pieść, co spowodowało wyskoczenie jednego z ostrych jak brzytwa ostrzy z jego przedramienia. Znikąd zmaterializował się fantom w czarnym płaszczu.
- Poniechaj, bracie – rzekł Raynor. – Nie warto sobie robić wrogów już pierwszego dnia.
- Jaki z niego byłby wróg…Co najwyżej denat – westchnął ożywieniec, rozluźniając dłoń, chowając ostrze i zwracając się w swój kierunek.
- Dalej wydaje mi się, że tracimy tu czas – wtrącił upiór.
- You don’t say – sapnął Chris. – Nie przybyłem tu by marnować czas z tymi smarkaczami. Wyrwijmy się z tego tłumu.
- Sporo wiary – powiedziała sama do siebie fioletowowłosa. Zmieniła glany na obcasy i zrezygnowała ze swetra, jednakże niewiele poza tym. Bliźniacy konsekwentnie zakładali identyczne czarne glany i niebieskie jeansy, jednakże Jack nosił koszulkę i skórzaną kurtkę, zaś Will bezrękawnik, a w pasie przewiązał sobie lnianą chustę. Jego lewą nogę ponownie owijał łańcuch, przytrzymujący miecz o fantazyjnym ostrzu. Druga, bliźniaczo podobna broń, spoczywała na jego plecach. W podobny sposób jego brat nosił winchestera, przy pasku każdy z nich miał też po dwie beretty. Jedynie dziewczyna nie posiadała żadnej broni, przynajmniej żadnej widocznej.
- Nie ma co ukrywać. Jack, ktoś, kogo znamy?
- Elfka o fioletowej skórze to w połowie demon i córka piekielnego lorda Terrorana, Nimrodel. Ten w okularach z dwoma klingami na plecach to Casper Stratoavis. Widzisz tego w skórzanym płaszczu?
- Namierzony.
- To jest ożywieniec, Christopher Right i jego brat, Raynor…Dalej, ten gnoll z emblematem góry na piersi to Genn Jr. i tak, to syn Genna Szarej Grzywy. Dziewczyna z dwoma ninja-to, nazywa się Mordimer…
- ***aa – przerwała mu dziewczyna, uderzając go łokciem w mostek. – Przestań wszystko wiedzieć.
- Też cię kocham, Claudio – odpowiedział, przyciągając ją do siebie i całując w czoło. Gdyby spojrzenia mogły zabijać, to byłaby ostatnia czynność w jego życiu.
- A, a ta laska z czerwonymi pasemkami to Ashley di Sangue, znany szermierz… – rzucił William.
- Hmm…Nie znam. Jak James Murthal kogoś nie zna, to ten ktoś nie istnieje – westchnął z rezygnacją Jack.
- Ignorant. O, a tamten gość to Jarko Cata, siła jak u ogra…
- Syn Siergieja Cata? – spytała Claudia.
- Nie inaczej. Nie podejrzewałem cię o taką zakazaną wiedzę – parsknął wesoło okularnik.
- Udziela mi się twój zapchany pierdołami umysł.
- Za tłumem, Willie? – spytał zrezygnowany „młodszy”.
- Za tłumem, Jackie.
---
Po dojściu do oddalonej nie więcej niż pół kilometra granicy Akademii, jej przyszłych uczniów czekała niespodzianka. Granice ogromnego, utrzymanego w stalowej tonacji kompleksu wyznaczał wysoki na cztery metry mur, zaś bramę zagradzał potężnych rozmiarów posąg o kształtach przypominających z grubsza ludzkie, uwieczniony w przyklęku. Miał brązowy, ziemisty kolor. Za jego plecami rozciągał się zielony, przystrzyżony trawnik, zdobiony przez liczne krzewy i drzewa – w tym jedno naprawdę wielkie i podejrzanie ruchliwe. Zieleń była poprzecinana białymi, brukowanymi wstęgami alejek. Na przód tłumu przeciskało się wyuczonymi ruchami przybrane rodzeństwo.
- Ma ktoś pomysł, jak obejść to cholerstwo? – usłyszeli głos ponad dwumetrowego człowieka z brązowym warkoczem na głowie i brodzie, przypominającym jakąś groteskową mieszaninę nordyckiego berserka i XX wiecznego fana metalu.
- Pierdolnij mu w ryj własną gębą, gorzej wyglądać nie będziesz – doradziła mu stojąca po jego prawicy dziewczyna, dość wysoka, jednak i tak wydająca się małą przy „wikingu”. Miała na sobie bojówki, znoszone trampki, fioletowy top i liczne ozdoby – bransolety, naszyjniki, pióra przyczepione do ramion – a także finezyjny, zielony tatuaż na lewym ramieniu, przedstawiający chyba jakiś gąszcz. Z kącika ust zwisał jej smętnie papieros.
- Gdyby się tak zastanowić… - zmarszczył czoło jej rozmówca. – NIE.
- To może go tak wypalić? – zapytał jakiś wyjątkowo młody chłopak z blond czupryną, trzaskając palcami i powołując przy tym kulę ognia.
- A przepalaj sobie litą skałę – burknął Will. – Co to jest za mur. Przełaziłem przez takie za dzieciaka, przeskakiwałem jak jeszcze brody nie mogłem zapuścić – dodał, splunął i wykonał z miejsca godny podziwu skok przez płot…aby zatrzymać się z głuchym łupnięciem na polu siłowym i „odlepić się” na ziemię. Tłum wybuchł śmiechem.
- Wiedziałeś, ty wredna żmija? – warknął pod adresem swego brata. Ten, nieudanie zachowują powagę, pokiwał głową.
- Pokonała Cię skała. How sad – stwierdziła rzeczowo Claudia, a potem machinalnie przybiła piątkę z Jackiem. Nawet na siebie nie spojrzeli, widać było, że częstymi ćwiczenia doprowadzili „high five” do perfekcji.
- Nie będzie mnie kamulec ograniczał – splunął ponownie William, wyszarpując z pochwy na plecach miecz i wyprowadzając pozostawiające złotą smugę cięcie ku górze, które wyniosło go dobre dwa metry w powietrze. Następnie opadł na ziemię, wbijając w nią ostrze. Rozległ się potężny huk, grunt eksplodował, jednakże kamienny strażnik pozostał niewzruszony.
- Że co ***? – podniósł z niedowierzeniem jedną brew Murthal. Wtem na kamieniu zajarzyły się pomarańczowym światłem dwa punkty, a po chwili uniosły się ku górze. Dopiero wtedy każdy nie-krasnolud (te pokapowałyby się od razu) zauważył głowę konstruktu.
- Jedynie godni. Mogą podać hasło. I przejść – powiedział bardzo powoli strażnik, cedząc każde słowo.
- Tandetne efekciarstwo – syknął Christopher Right i przeskoczył mur jak wcześniej próbował Will, zaś Raynor podążył za nim. Wywołało to pomruki wśród zebranych.
- Czujesz się gorszy? – kąśliwie rzuciła Claudia.
- A powinienem? – z lekkim zażenowanie zapytał brata Willie.
- Nie. Ogólnie użyta magia, jak ta, nie dotyka zawieszonych pomiędzy światem żywych i martwych.
- Dzięki, brachu.
- I na cholerę mu podnosisz samoocenę?!
- Bo jest moim bratem.
- Ja jestem twoją siostrą, goddamit!
- Ale jego mimo wszystko znam dłużej.
- Ale ja jestem ładniejsza i w ogóle.
- Słuszna uwaga.
---
A kiedy Claudia i Jack prowadzili jedną ze swoim radosnych przekomarzanek, multum ludzi próbowało podać strażnikowi hasło. William odkorkował butelkę czerwonego wina Bordeaux (dzięki bogu, że Republiki Francuskiej nie zdążyli zniszczyć orkowie, jak stało się ze wschodnimi krajami Barcji…), którym raczyli się w trójkę, ignorując uwagi drobnej kobiety, jakoby wino miało ich „wjebać”. Po długich, ciągnących się minutach do strażnika podeszła Kate Windsdaughter z listem od Gildii w dłoni i wyrecytowała, co następowało.
- Fortitudo et honorem super omnes – wypowiedziała niepewnie.
- Dobrze, dziecko. Pamiętajcie, że. Siła i Honor. Nade wszystko – mówił strażnik, nieśpiesznie podnosząc się i schodząc z drogi studentom.
- Piękna nieznajoma, jakżeś na to wpadła? – zapytał ją nieudany skoczek. Ta lekko zarumieniła się.
- Napisali pod koniec listu…Wypadało spróbować – wzruszyła ramionami i spróbowała szybko zniknąć w tłumie. Jednakże tłum postanowił iść do przodu.
- Jak już przy tym jesteśmy…Tygrys, czy jaguar? – zagadnął ją Jack.
- To bardzo…ważne…pytanie – wycedziła przez zęby Claudia. Kate zastanawiała się krótką chwilę.
- Jaguar, ale co to ma do rzeczy? – odpowiedziała, a potem zauważyła wyrwę w ludziach i zniknęła w niej. Obdarzona dwoma kolorami oczu dziewczyna wyrywała łopatki z jej pleców spojrzeniem.
- Buyah, siostrzyczko – zaśmiał się James, co okupił ciosem w podbródek.
- To jeszcze nie koniec. Ruszcie tyłki, idziemy – zakomenderowała i podniosła obu za ramiona. Przeszli przez bramę, ramię przy ramieniu…jeżeli pominąć pewne „różnice wysokościowe”.