Witaj na polskim forum poświęconym sadze Heroes
of Might and Magic. Zarejestruj lub zaloguj się:

Pamiętaj:
Pokaż wiadomości
Ta sekcja pozwala Ci zobaczyć wszystkie wiadomości wysłane przez tego użytkownika. Pamiętaj, że widzisz tylko te wiadomości w tematach do których masz aktualnie dostęp.
  Wiadomości   Pokaż wątki   Pokaż załączniki  

  Pokaż wątki - Gwynbleidd
Strony: [1]
1  Hyde Park / Zaginione Zwoje - poezja / Trochę liryki... : 29 Listopada 2010, 00:06:22
Przeglądałem kilka wątków w tym dziale i coś mnie zainspirowało, aby wrzucać tutaj swoje "dzieła". Jak na razie tylko jeden wiersz, ale cóż będzie więcej... Enjoy!


Szary Pył Ulicy

Dym przysłania słońce
Pył wypełnia płuca
A my...
Spoglądamy na siebie z pod ciężkich powiek
Chłonąc tę szarą rzeczywistość

Podążając wąskimi uliczkami 
Mijam kolejne szczury
Znów mordujące się o padlinę
Widzę kolejne obumierające stworzenia
Z psychiką rozszarpaną niczym kartka papieru

Pośród zmiażdżonych ambicji
Podciętych skrzydeł   
Żałośnie próbuję dostrzec
Ten pieprzony lepszy świat

Między pomnikami „bohaterów”
I sanktuariami świętych
Ponownie uderzam głową w mur
Próbując wydostać się z klatki
A wszystko to...
W tle szarego pyłu ulicy
2  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / This Day We Fight! : 05 Listopada 2010, 17:56:45
Od zawsze chciałem napisać crossoverowego fanfika i w końcu mi się udało. Walczących bohaterów jest niewielu, bo tylko 32. Większość jest moimi własnymi tworami, jednak część pochodzi z innych źródeł (głównie Wh40k). Tak więc, co tu dużo mówić?  Zapraszam do czytania i komentowania.



   Chaos. To słowo najlepiej obrazowało to co działo się w wielkim pomieszczeniu. Cały wszechświat czekał na oficjalne wyniki losowania par, w których walczyć będą uczestnicy Wielkiego Turnieju, więc chyba każdy jest w stanie wyobrazić sobie co czuć musieli sami zawodnicy. Jedni nerwowo biegali po hali eksponując swoje niezadowolenie soczystymi wiązankami bluzg z najciemniejszych zakątków galaktyki. Inni w spokoju wpatrywali się w wielki czarny ekran. Ekran, w który skierowany był chyba każdy obiektyw  stacji telewizyjnej, która mogła poszczycić się prawami transmisji. Jeszcze inni, z zapałem udzielali wywiadów, bądź ze złością przeganiali dziennikarzy.
   Hala, w której zawodnicy musieli wyczekiwać miała wysokość kilkunastu metrów oraz szerokość średniej wielkości promu kosmicznego. Była to pozostałość dawnej bazy wojskowej Gwardii Imperialnej. Tutaj postanowiono zorganizować całe przedstawienie dla mediów. Wszyscy wojownicy musieli się stawić, by wspólnie wyczekiwać na sąd. Sędzią był w tej sprawie ślepy los, jednak każdy doskonale zdawała sobie sprawę, że z kim nie przyszło by mu walczyć, da z siebie wszystko. Oprócz trzydziestu dwóch zawodników wraz ze swoimi pomocnikami, ochroniarzy, rzeszy dziennikarzy, organizatorów, wszędzie roiło od techników turniejowych, którzy dopinali wszystko na ostatni guzik.
  Nieopodal hangaru powojskowego mieścił się znany z setek reklam, obrośnięty niemal legendą obiekt galaktyki – Arena „Armageddon”. Od kilkudziesięciu tysięcy lat odbywały się tutaj wielkie widowiska. Począwszy od masowych egzekucji heretyków po największe turnieje wszechświata. Wielka arena udoskonalana na przestrzeni wieków, obecnie wyposażona w najnowsze osiągnięcia techniki bezsprzecznie stanowiła rozrywkowe centrum wszechświata. Według oficjalnych danych, mogła pomieścić ok. trzystu tysięcy widzów. Okrągły plac, na którym odbywały się walki, miał średnicę pięćdziesięciu metrów, choć nie zawsze wykorzystywano całą powierzchnię obiektu. Podłoże od dziesiątek tysięcy lat było wyłożone piachem i nic nie wskazywało na to, aby coś miało się zmienić. Chociaż, któż wie? Na ten jubileuszowy turniej zapowiadane jest wiele niespodzianek.
   Bilety rozeszły się zaledwie w kilka dni, a stacje telewizyjne zapłaciły majątek, aby dostać prawa transmisyjne. Kilkanaście kilometrów od areny mieściło się ogromne miasto turystyczne – La Mesa, które święciło najlepsze dni. Hotele pękały w szwach, w portach kosmicznych ciągnęły się długie kolejki, a handlarze ustanawiali kosmiczne ceny na swoje produkty. 
   
   Napięcie rosło z każdą chwilą. Potężnie zbudowany humanoid ubrany w ekskluzywny garnitur z czerwonym krawatem oraz czarne bojówki, wymachiwał swoimi ogromnymi dłońmi, które były całkowicie nagie. Nie było skóry, nie było mięśni. Sam goły szkielet, będący stopem metali nieznanego pochodzenia. Ponadto, na oczy nałożone miał stalowe klapki, a uszy zakryte metalowymi nausznikami, z których zwisały niewielkie łańcuchy. Całkowicie łysą czaszkę charakteryzowała wielka blizna o nietypowym kształcie. Wyglądało to mniej więcej tak, jakby ktoś wyciął całkowicie kość, aby grzebać w mózgu wojownika, a następnie z powrotem ją odłożył i pozszywał stalowymi nićmi. Mimo, iż szczęki zostały zaciśnięte żelaznymi klamrami, potrafił mówić. O ile demoniczne charczenie można nazwać mową.
   - Długo mam jeszcze czekać?!
   - Spokojnie – odpowiedział mu  człowiek średniego wzrostu z lśniącą kataną zarzuconą przez plecy. Głowę pokrywały długie rdzawe włosy spięte w kucyk. Ostre rysy twarzy wraz ze skośnymi, brązowymi oczyma oraz haczykowatym nosie, na którym nosił okulary w grubych, kanciastych oprawkach dodawały mu wojowniczego i mrocznego zarazem wyglądu. Nie wspominając już o całkowicie o ciemnym stroju. – To z pewnością kwestia kilku minut.
   - Mam nadzieję. W sumie to nie ma dla mnie większego znaczenia. Z kim bym nie walczył i tak wygram. – Parsknął demonicznym śmiechem.
   - Widzę, że humor ci dopisuje, Headcrusher – wtrącił masywny ork, któremu budowy tkanek mięśniowych pozazdrościć mógłby niejeden szanujący się kulturysta. Ubrany był w prosty skórzany strój składający się z butów, jedwabnej koszuli oraz spodni.
   - Krall. Gdybym trafił na ciebie w pierwszej walce, to skończyłbym pastwić się nad twoimi flakami po trzydziestu sekundach od rozpoczęcia. Szczęście jednak pewnie nie da się nam spotkać na arenie.
   - Lepiej dla ciebie – mruknął zielonoskóry. Zamiast odpowiedzi usłyszał tylko demoniczne charczenie.
 
   Kilka metrów dalej odziany w czerń półelf był całkowicie pochłonięty dyskusją. Miał skórzaną kurtkę zapinaną właściwie pod samą szyję oraz skórzane spodnie z wieloma kieszeniami, gdzie trzymał dziesiątki gadżetów. Przez plecy przerzucona była kusza, a u boku miecz jednoręczny. Na nosie nosił ciemne okulary w złotych oprawkach, a usta przysłaniała szara chusta. Zaciekle rozprawiał o typach miotaczy ognia z ubranym w nazistowski mundur stereotypowym aryjczykiem.
   Rozmowie z lekkim rozbawieniem na „twarzy”, przysłuchiwał się demon od którego biła nie tylko wielka energia, ale również ciepło.
   - Co wy panowie wiecie o ogniu?
   - Zamknij się Astoreth – odpowiedział aryjczyk z wyraźnie niemieckim akcentem. – Nawet ciebie mógłbym spalić żywcem.
   - Walczyłbyś ogniem z ogniem?
   - Jeśli niemiałbym wyboru.    
   - Cóż. Wydaje mi się, że sam byś spłonął, ale zawsze można próbować.
   - Uwierz, spróbowałbym!
   - Nie mam powodów by ci nie wierzyć.
   Jedyną spokojną osobą w tym całym zamieszaniu wydawał się być gnoll - Gen Klamasuss. Najsłynniejszy druid we wszechświecie. Siedział spokojnie w pozycji „po turecku”, patrząc przed siebie. Jego kruczoczarne oczy nie wyrażały jakichkolwiek emocji. Ubrany był w skurzany kaftan oraz grube, workowate spodnie, a za plecy zarzuconą miał sporych rozmiarów pelerynę koloru ciemnozielonego. Był chyba jedynym stworzeniem, które mogło poszczycić się w tych chwilach dobrym stanem psychicznym. Choć złośliwcy twierdzili, że ludzie biorący udział w Turnieju wcale nie mają czegoś takiego jak psychika. Niemniej jednak, gnoll był uosobieniem spokoju.
   Całkowitym jego przeciwieństwem był natomiast Grok – demon, psychopata dzierżący potężny minigun. Właśnie pastwił się nad jakimś chochlikiem okładając go pięściami. Potężne ciosy spadały na twarz kwiczącego stworzenia zniekształcając ją jeszcze bardziej.
   - Daj mu spokój. – mruknął przyglądający się całemu zajściu jaszczuroczłek. Był prawie całkowicie nagi. Nosił tylko niewielką podartą koszulę i krótkie poszarpane spodnie. Umięśnioną lewą rękę od łokcia w dół pokrywała olbrzymia, trójlufowa wyrzutnia rakiet zintegrowana z układem nerwowym jaszczura.
   - Nerkare… A co idiota, który wymienił sobie rękę na wyrzutnie rakiet może mieć ciekawego do powiedzenia? – mruknął nie odrywając się od jakże pasjonującego zajęcia.
   - Cóż. Na pewno więcej niż psychopata poszukiwany w całej galaktyce za morderstwa i gwałty.
   - Bawisz mnie jaszczurko. Rozgniótłbym cię jak robaka. Jak marną malutką jaszczureczkę biegającą po łące. Nie ma to dla mnie znaczenia.
   - Powiedz, towarzyszy ci skrajny optymizm, czy głupota?
   - Ani jedno, ani drugie.
   - Polemizowałbym.
   Nie dokończyli dyskusji, gdyż obydwaj osłupieli na widok przechodzącego obok krwawego anioła. Szedł dumnym krokiem w złotej, lśniącej zbroi, która błyszczała w świetle lamp chemicznych. Pancerz zdobiony był setkami tajemniczych symboli, które znał chyba tylko sam Imperator. Na piersiach oraz naramiennikach widniały wielkie krople mieniące się każdym odcieniem czerwieni. Twarz, mimo iż pokryta wieloma bliznami sprawiała wrażenie szlachetnej. Długie i gęste blond włosy opadały kaskadami za ramiona anioła. Największy podziw budziły jednak skrzydła. Nieskazitelnie białe, kształtne, delikatne i potężne zarazem. Były większe od samego posiadacza jednak  sprawiały wrażenie jakby były lekkie niczym puch.
   - A jednak – mruknął Nerkare. – Jednak powrócił.
   Grok nic nie odpowiedział, gdyż zaraz za aniołem podążał kolejny zapierający dech w piersiach osobnik. Ten jednak zamiast podziwu, wzbudzał grozę. Było w nim coś tak nieprzyjemnego, że każdy kto na niego spojrzał, chciał odejść jak najdalej. Maszerował w matowym, ciemnym pancerzu z wielką ośmioramienną gwiazdą na piersiach. Krwisto czerwone włosy spięte miał w wielki, pionowy warkocz pośrodku głowy. Ciężko było znaleźć element pancerza, czy choćby ciała, który niebyły pokryty symbolem chaosu.
   - Abaddon? Abaddon też?! – warknął Grok.
   - Na to wygląda. A czego się spodziewałeś w najkrwawszym i najbardziej prestiżowym turnieju w galaktyce? Siedmiu krasnoludków?
   
   Sanguinius po raz kolejny zwrócił się do Marszałka Chaosu.
   - Bracie, dlaczego?
   - Wyjaśniałem już tysiące razy. Zrozumieliśmy na czym to wszystko polega. Imperator nas oszukał. Zniewolił.
   - Taak. Słyszałem już te bluźnierstwa. – mruknął krwawy anioł obrzucając spojrzeniem postać przypominającą mumię, która stała przy ścianie i niezrozumiale majaczyła.
   - Dla ciebie to bluźnierstwa. Dla nas, to jest wolność.
   - Ciekawa idea wolności.
   - Lepsza najgorsza wolność, niż to parszywe niewolnictwo.
   - Jak możesz nazywać to wolnością? Jak mogliście w imię waszej wolności mordować planety? Niszczyliście całe światy. Wywołaliście wojnę na skalę galaktyczną? W imię waszej pieprzonej wolności setki naszych braci poniosło śmierć. O nie! Chaos nie jest wolnością. Może i nie rządzi wami Imperator, ale wasi parszywi bogowie.
   - Milcz! Ścierwo Imperatora. To wy pierwsi zaprowadziliście wojnę ogromną skalę. Cała Wielka Krucjata!
   - Nie odbieraj tego w taki sposób. Nieśliśmy światło imperatora w najciemniejsze zakątki wszechświata. Rozświetlaliśmy mroki. I ty bracie byłeś razem z nami. Zanim Horus został opętany.
   - Horus nigdy nie został opętany! Wybrał Chaos świadomie! Ale może dajmy już temu spokój.
   Minęli wilkołaka o wielkich, śnieżnobiałych kłach rozprawiającego o czymś ze zgrabną elfką nocy. Szli dalej obchodząc cały hangar. Jakiś łysy kapłan przeżegnał się na widok Ezykle Abaddona, na co ten parsknął śmiechem. Następnie minęli budzącego grozę nieumartego Lorda Orba, którego doskonale obydwaj znali, gdyż jego legiony nekronów niejednokrotnie przeciwstawiały się potędze Kosmicznych Marines.
   - Orb też bierze udział? – zdziwił się Marszałek Chaosu. – Nie utłukliście go w końcu?
   - Tego plugastwa się nie da zabić. – sapnął Sanguinius.
   Przemknęli obok okrągłego stołu, przy którym zasiadali gnom i goblin. Obydwaj kłócili się zaciekle. Przekomicznie wyglądało kiedy dwa stworzenia postury i wzrostu małego dziecka używały tak wulgarnego języka.
   - Abaddonie? Kogo być typował na zwycięzcę? Poza sobą oczywiście.
   - Mni… cholera, ciężki wybór, skoro wykluczyłeś najlepszego zawodnika.
   - No cóż. Musiałem trochę utrudnić zadanie. Przecież nawet dziecko typowałoby Ezykle Abaddona na czempiona galaktyki – powiedział sarkastycznie krwawy anioł.
   - Szczerze mówiąc, ty jesteś groźny, Headcrusher, Klamasuss, Vual Glaw i Thor. Myślę, że ta piątka ma największe szanse. I tak góruję nad każdym z nich.
   - A słyszałeś o ostatnim?
   - Co masz na myśli?
   - Nie czytałeś pełnej listy?
   - Yyy… Nie. Znaczy czytałem, ale brakowało jeszcze dwóch nazwisk.
   - Przespałeś to czy co? Dosłownie kilka godzin temu dowiedzieliśmy się kto jest ostatni. Media do teraz się nad tym rozczulają.
   - No, to oświeć mnie.
   - Polaris.
   - Co? Chyba nie ten nuklearny świr.
   - Owszem ten.
   - O ***! Zaraz, zaraz… przecież zaraz go aresztują jak się tylko pojawi.
   - Jeśli bierze udział w turnieju, to nie mogą.
   - Nie słyszałem o nim od dobrych trzydziestu lat.
   - To do Oka Terroru docierają jakiekolwiek informacje?
   - Wiemy więcej, niż wam się wydaje.
   - Uważano go za zmarłego od ponad połowy wieku. Jego pojawienie się jest cholernie dziwne. Niemniej jednak, jest na pewno świetnym wojownikiem, wręcz legendarnym. I te jego zdolności...
   - W takim razie dorzucam do swoich typów Polarisa. Swoją drogą gdzie on jest? Czy jako uczestnik nie ma obowiązku się dziś stawić?
   - Z pewnością stawi się przed odczytaniem wyników losowania.
   - Z chęcią na niego zaczekam.
   Rozmowa ciągnęła się dalej. Zawodnicy wydawali się być jeszcze bardziej zdenerwowani, lecz w miarę możliwości starali się tego nie okazywać.

   - Już czas – powiedział po chwili namysłu Nick Baade (grubawy, niewysoki półelf), który był dyrektorem największego przedsięwzięcia ostatniej dekady.
   - O tak! – zgodziła się niewysoka kobieta o blond włosach. – Czekałam na ten moment od wieków – zachichotała.
   - Wszyscy czekali – mruknął Nick i zwrócił się do wysokiego mężczyzny w okularach. – Wiesz co masz robić.
   Okularnik bez słowa odwrócił się na pięcie i odszedł, aby wydać polecenia swoim ludziom. Już za chwilę wszystko miało się zacząć. Już niedługo…
   - Masz już swoje typy? – zapytał dyrektor zwracając się do blondynki. 
   - Sama nie wiem. Stawiałabym na Headcrushera, ale nie jestem do końca pewna. A ty?
   - Gdyby brakowało mi pieniędzy, śmiało postawiłbym ostatni grosz na Abaddona.
   - Abaddona? – zdziwiła się.
   - Nie znasz Ezykle Abaddona? To chyba najbardziej krwawy wojownik w historii wieków. Cały czas spędza sen z powiek Kosmicznym Marines Kilka dni temu, tu w tym miejscu przyjąłem go do turrnieju.
   - Umowę podpisaliście krwią? – zażartowała, a dyrektor parsknął śmiechem.
   - Na szczęście, nie było takiej potrzeby. Spójrz – pokazał na niewysoki ekran zawieszony nad biurkiem. – Właśnie przybywa Polaris. Wiedziałem, że zdąży.
   - Polarisss…
   - To oficjalny przekaz idący na całą galaktykę.
   Nie tego spodziewał się wszechświat. Średniej postury mężczyzna ubrany tylko w czarne bojówki, czarny sweter, kominiarkę na twarzy oraz skórzane rękawiczki, zgarbiony wchodził do hangaru. Setki obiektywów i mikrofonów skierowano w jego stronę. Nie powiedział jednak ani słowa. Nie reagował, zupełnie jakby szedł przez pustą salę. Na twarzy Nicka pojawił się grymas, który ciężko było jakkolwiek zinterpretować.
   - To na pewno on? – zapytała blondynka.
   - Bez wątpienia. Jednak mnie też zadziwił. No cóż. Taka natura tego… czegoś, dziwna i straszna zarazem.
   Nadal się nie odezwał. Usiadł na ławce przed wielkim ekranem i wyczekiwał wraz ze wszystkimi. Tysiące par oczu skierowane były w jego stronę, lecz on ani drgnął.

   Lśniący, krwisto czerwony punkt pojawił się na środku wielkiego ekranu. Następnie kolejne dwa. Kropki zaczęły się powiększać i przesuwać, aby zgrabnie utworzyć wielkie logo Turnieju. Z wielkich głośników rozległo się kilka wysokich, krótkich dźwięków, a następnie komputerowy głos:
   - Uwaga, uwaga! Zakończono losowanie par w których zawodnicy będą toczyć pierwsze walki. Wyniki prezentują się następująco… - Wielkie logo znikło. Zapanowała chwila całkowitej ciszy. W tym momencie napięcie doszło do maksimum. Napięta chwila niepewności. Powoli zaczęła się wyłaniać lista. Z początku lekko rozmazana i niewyraźna, lecz po chwili nabrała czerwonego koloru i odpowiedniego kształtu. Wszystko było jasne:
1.   Cherub : Gerhard Pagani
2.   Krall : Abaddon
3.   Amara : Ravec
4.   Bleidd : Ayla Fisto
5.   Orb : Malleus
6.   Sanguinius : Vual Glaw
7.   Rumijal : Ghall
8.   NSX 54 : Kai
9.   Solie : Headcrusher
10.   Thor : Nerkare
11.    Varg : Gen Klamasuss
12.   Nefroteph : Akhito
13.   Astoreth : Huran
14.    Razor : Polaris
15.   Hans Hallervorden : Grok
16.    Dolven : Magnar
   - Będzie ciekawie – mruknął Gen Klamasuss.
   - O ***! – treściwie podsumował Krall.
   
3  Hyde Park / Aleja Graficzna / "Malowanie" Figurek by Gwynbleidd : 24 Maja 2010, 18:45:33
Ostatnie mi czasy znalazłem sobie nowy, ciekawy sposób na nudę - malowanie figurek. . Jak na razie idzie mi to średnio, ale postanowiłem pochwalić się efektami pracy:
http://picasaweb.google.com/101399626172022053371/Figurki#

Oczywiście, to tylko kilka figurek z mojej "armii" i wraz z upływem czasu będę wrzucał coraz więcej. Figurkami rozgrywa się gry bitewne - te akurat są do LOTR SBG.  Komentujcie!
4  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / Jedyny : 06 Kwietnia 2010, 17:45:57
Zainspirowany kilkoma opowiadaniami o turniejach walk(między innymi fanfikami Fergarda i Hellsa) oraz grą Unreal Tournament postanowiłem napisać własne opowiadanie w tym klimacie. Na razie napisałem tylko początek rozdziału, ale co tam: komentujcie!

ROZDZIAŁ I

  Pocisk z ogromną siłą trafił w brzuch osłonięty pancerzem. Mimo to żołnierz biegł dalej razem ze swoimi towarzyszami odzianymi w czarne skafandry bojowe z symbolem XIII Dywizji Desantowej. Komandosi biegli pod ostrzałem dział artyleryjskich oddalonych kilkadziesiąt kilometrów od miejsca bitwy - o ile to co się tu działo można było nazwać bitwą. Garstka żołnierzy biegła wystawiona na ostrzał po pustych, jałowych równinach. Biegli do wzgórz oddalonych od nich kilka kilometrów, a z każdym krokiem zmniejszała się ich liczba. Cała operacja została źle zaplanowana i jeszcze gorzej przeprowadzona. Nic dziwnego, że na twarzy dowódcy dywizji - Generała Ericha von Breisthung malował się grymas niezadowolenia. Widział on wszystko co się działo przez specjalne monitory na statku dowodzenia. Wydawał rozkazy, które najwyżsi rangą żołnierze na polu bitwy odbierali przez komunikatory zamontowane w skafandrach. Dalej przekazywali je w podobny sposób do oddziałów i pododdziałów.
   Żołnierze przewracali się. Jedni wstawali, a inni nie. Pancerze z  concretium przestawały zapewniać ochronę, podziurawione odłamkami pocisków artyleryjskich. Concretium to potężne tworzywo, ale nic nie jest niezniszczalne. Szczególnie dla takiej siły jaką stanowił terror artylerii.
  Kapitan John Merv – najwyższy rangą na polu bitwy oburzony wrzeszczał do swojego komunikatora:
  - Gdzie do cholery jest ciężki sprzęt? Gdzie wsparcie lotnicze? Wszyscy tu zginiemy!
  - Z pierwszego zrzutu ciężkiego sprzętu nic nie zostało. Mają zbyt silne systemy rakietowe – odpowiedział dowódca. 
  - A pieprzone siły powietrzne? Przecież mieliście nas osłaniać cały czas! Gdzie te wasze pieprzone naloty?! Napalm?!
  - Nie da rady. Musicie zdobyć wzgórza i zniszczyć systemy anty lotnicze. Inaczej wystrzelają nas przed wejściem w atmosferę. Niedocenialiśmy ich. Zdobądźcie wzgórza! To wszystko!
  - Okay – odpowiedział kapitan. Zrobił to niechętnie, ale nie miał innego wyboru.     Niewykonanie rozkazu kończyło się sądem wojennym i zazwyczaj śmiercią.

   Zdziesiątkowani i okaleczeni wybiegli z pod ostrzału. Wybiegli z wielkiej ściany dymu i ognia. Byli już zbyt blisko wzgórz, aby artyleria w ogóle próbowała ich ostrzelać. W tej chwili większą krzywdę wyrządzili by swoim żołnierzom, którzy to swoje pozycje mieli znacznie wyżej przez co były łatwiejsze do trafienia. Niestety czekały ich jeszcze gorsze rzeczy. Dwa wielkie zbocza wzgórz były poprzecinane siecią okopów. Wszędzie roiło się od żołnierzy nieprzyjaciela, a gniazda ckm – ów znajdowały się jedno na drugim. Nieprzyjaciel rozpoczął ostrzał.
  Setki karabinów odezwały się swoim złowieszczym rykiem siejąc spustoszenie w szeregach XIII Desantowej.  Żołnierze w czarnych kombinezonach byli już jednak przed pierwszą linią  okopów. Kapitan John wydał ostatnie rozkazy i sam zaczął strzelać ze swojego XM 7 masakrując żołnierzy krzątających się po okopie. XM 7 była jego ulubioną bronią. Strzelała szybkimi seriami pocisków z wielką siłą. Była lekka, praktyczna i mobilna. Można było ją złożyć w kilka sekund i z łatwością przenosić. Standardowy magazynek zawierał pięćdziesiąt pocisków i kończył się dość szybko.
 
Starszy Sierżant Kirk Brown strzelał ze swojego karabinu szokowego (ASMDv3) skoncentrowanymi wiązkami energii. Był zdecydowanie jednym z najbardziej porywczych żołnierzy wśród całej XIII Desantowej. Masywny sierżant zawsze stał w pierwszej linii. Był człowiekiem dosłownie proszącym się o śmierć. Biegał po polu bitwy szukając jej, lecz jednak nigdy do niego nie znalazł. Choć bywało, że był bliski.
   Teraz walka przeniosła się do pierwszych linii okopów. Sierżant Kirk wskoczył właśnie do jednego z nich strzelając właściwie z przyłożenia zdziwionemu przeciwnikowi. Jego zielone masywne ciało pękło niczym jajko rozbijające się o ziemię. Wnętrzności latały w powietrzu, zwęglone i posklejane ze sobą tak, że nie sposób było odróżnić mózgu od jelit. Krew trysnęła na wszystkie strony brudząc sierżanta i innych znajdujących się w okopie. Kirk obrócił się z niewiarygodną szybkością i wystrzelił masakrując kolejnych przeciwników. Zielone stwory padały jeden za drugim. Niestety magazynek karabinu nie jest nieskończony, a porywczy, sierżant zapomniał sprawdzić jego stan zanim wskoczył do okopu. Tak też amunicja skończyła się w najmniej oczekiwanym momencie. Zielony stwór przypominający jaszczura wyskoczył przed niego mierząc z shotguna. Sierżant chciał wystrzelić, ale zamiast charakterystycznego huku wyzwalanej energii usłyszał tylko cichy syk, który wydał mechanizm karabinu. Uderzenie przewróciło Kirka, ale nie wyrządziło większych szkód – kombinezon ochronny spełniał swoje zadanie. Stwór wymierzył człowiekowi w głowę. Sierżant dobył, krótkiego noża, którego posiadanie było konieczne tak samo, jak posiadanie karabinu i wbił go w pokrytą łuskami nogę stwora. Jaszczur wydał z siebie ryk i na chwilę zachwiał się. Ta chwila wystarczyła, aby jego ofiara podcięłago, wywróciła i znalazła się na nim. Człowiek szybko ukręcił kark jaszczurowi. Chciał się podnieść, ale ogromne uderzenie w brzuch położyło go z powrotem do poziomu. Pocisk karabinu snajperskiego znajdował się w jego brzuchu. Zaczął miotać się po podłodze niczym ryba schwytana w sieć, a jego czarny kombinezon zyskiwał czerwoną barwę.
   
   Kilka minut później Kapitan John padł obok leżącego we krwi sierżanta, który przypominał już trupa. Jego czarny pancerz był podziurawiony. Szczególnie wielka zdawała się być rana na brzuchu. Nawet najsilniejszy pancerz nie mógł wytrzymać kilku godzin ciągłego ostrzału.
   - Kirk! Żyjesz?
   - Egh..ekhem – wybulgotał sierżant. – Moghhę jechcze wachyczyć, ale nie wiem chy dam chadę wstać.
   - Kirk posłuchaj. Wycofujemy się. Zostaliśmy zdziesiątkowani. Wracamy tak jak przybiegliśmy. Przekaż to oddziałowi.
   - Althylheria.
   - Jest nas zaledwie kilkunastu. Biegnąc w rozsypce nie będzie łatwo nas trafić, a poza tym nie będą tracić ostatnich pocisków. Z dział strzela się chmary, a nie do pojedynczych celów.
   - Zchłamiesch rozkaz!
   - Lepsze to niż tu zginąć. Przekaż wiadomość. Całość biorę na siebie.
   - Baza?
   - Zerwałem łączność.
     Oczy sierżanta zdawały się być przezroczyste, a twarz przerażona. Jeszcze nigdy nie wydawał oddziałowi rozkazu odwrotu. Nie było czegoś takiego jak „odwrót” w XIII Dywizji Desantowej. Kapitan John Merv złamał odwieczną zasadę i naraził się na sąd wojenny. Mimo to Kirk musiał usłuchać przełożonego. Wcisnął klawisz i na odpowiednim kanale wydał odpowiedni rozkaz.
  - Dziękuję – powiedział John.
   

  Sędzia – siwowłosy mężczyzna o krępej budowie ciała i smętnym wyrazie twarzy wstał aby odczytać wyrok. Były kapitan – John Merv zamarł na chwilę.
  - Wyrok w imieniu Wielkiego Imperium Galaktycznego. Dnia siedemnastego kwietnia 665 roku Trzeciej Ery. Sąd wojenny skazuje Kapitana Johna Merva na karę śmierci przez powieszenie za złamanie rozkazu 314 oraz działanie na szkodę swojej jednostce oraz Wielkiemu Imperium Galaktycznemu. Wyrok ma zostać wykonany w trybie natychmiastowym.
   Na twarzy oskarżonego malował się lekki uśmieszek mimo usłyszanych słów. Wiedział doskonale, że taki wyrok zapadnie. Nie miał na to wpływu, ale wiedział, że to jeszcze nie koniec. Spojrzał na sędziego swoim piorunującym wzrokiem i ze spokojem w głosie orzekł:
  - Odwołuje się od wyroku. Zamierzam startować w Turnieju Śmierci!
  Przez salę rozpraw przetoczyła się seria szeptów i szmerów.

5  Świat HoMM / Mapy / Kampania Heroes III by Gwynbleidd : 21 Marca 2010, 18:57:30
Od jakiegoś czasu pracuję nad kilkoma kampaniami w HeroesIII. Ma to być dłuższa historia - całość ma się składać z ok. 10 kampanii. I tak oto prolog do całej historii mam prawie gotowy. Może znalazłby się ktoś komu się nudzi i chciałby sobie pograć w betę mojej kampanii i dokonałby poprawek. Szczególnie mile widziane osoby, które znają dobrze zasady gramatyki i ortografii. Bo zdarzeń jest sporo i znając siebie zrobiłem tam trochę błędów (szczególnie gramatycznych).
6  Hyde Park / Muzyka, Filmy / Koncerty, festiwale i inne imprezy muzyczne. : 22 Lutego 2010, 17:32:41
 Zauważyłem iż w Polsce jest organizowanych coraz więcej dobrych imprez muzycznych. Postanowiłem więc założyć temat o koncertach. Temat już był podobny, ale nie chciałem odkopywać.
No więc czy wybieracie się na jakieś koncerty?
Ja jadę na wielką czwórkę thrashu + Behemoth i Mastodon i właściwie tyle. Wydałem na bilet wszystkie oszczędności, a chciałbym  jeszcze pojechać na AC/DC i Pearl Jam, ale niestety jest to już nierealne.
 
7  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / Krwawe Słońce : 17 Lutego 2010, 18:08:09
Moje nowe opowiadanie.

KRWAWE SŁOŃCE

Prolog

   Brodaty mężczyzna zmarszczył brwi. Stał na niewielkim klasztornym balkonie, z którego widać było całe miasto, jego okolice, a nawet pola za rzeką. Odziany był w brązowy płaszcz, z kapturem zarzuconym na głowę. Na piersiach złotą nicią wyhaftowany miał symbol - święte słońce. Bez wątpienia był kapłanem Imperium Gryfów. Trwał w zamyśleniu, lecz po chwili podszedł do niego identycznie ubrany człowiek. Był nieco młodszy i niższy. Starzec zerknął na niego. Jego twarz wzbudzała przerażenie. Od czoła, przez lewy oczodół, w którym nie było oka, policzek, po lewy kącik ust ciągnęła się wielka blizna. Nie trzeba było być uczonym, aby stwierdzić, iż jest to rana po ostrej broni. Cała twarz było pokryta mniejszymi i większymi ranami i bliznami. Widać było też skutki groźnych chorób. Brodacz wpatrywał się w niego, ale po chwili odwrócił głowę.
  - Witaj mistrzu. Jesteśmy gotowi. – przemówił okaleczony.
  - Dobrze. Czy rozkaz siedemdziesiąty piąty został wykonany pomyślnie?
  - Tak.
  - A inkwizytorzy z Arvisfurt?
  - Furghey, donosi, że nic nie podejrzewają – mężczyzna zniżył głos. – Nie powinniśmy ich ignorować. Jeśli coś pójdzie nie tak jutro to my będziemy płonąć na stosach, które sami układamy.
  - Nie pouczaj mnie! –przerwał brodaty.
  - Nie śmiałbym! Mówię tylko, że lepiej mieć ich na oku do czasu rozwiązania zakonów paladynów. A poza tym Wielki Mistrz Lirg z Arvisfurt od dawna nam nie ufał. A przyznać trzeba, że jest on zagrożeniem.
  - Lirga zostaw mnie. Już niedługo będzie płonął na rynku głównym. Już niedługo...Czy doszedł raport od Griwney’a?
  - Tak. Pięć tysięcy wiernych piechurów z całego miasta czeka na rozkazy. Uzbrojeni i gotowi. 
  - A nieumarli?
  - Czekają pod ziemią.
  - Ilu?
  - Dziesięć tysięcy.
  - Przygotowałeś odpowiednie dokumenty?
  - Tak mistrzu. – odpowiedział okaleczony i podał zwoje oraz niewielkie pióro swojemu mistrzowi.
  Brodacz przejrzał zapiski  i podpisał. Chwilę popatrzył jeszcze na zachodzące słońce i oddał dokumenty z powrotem swojemu rozmówcy.
  - Rozpoczynamy. Za dwa dni. Przekaż te rozkazy Griwney’owi – wskazał na zwoje. – Wiesz, że tutaj jest cały szczegółowy plan operacji z nazwiskami. Nikt poza Griwney’em nie może tego zobaczyć. Jeśli ktoś się dowie…- zabij.
  - Zrozumiałem. Żegnaj mistrzu.
  Okaleczony wyszedł pozostawiając brodatego znów samego. Starzec po raz kolejny zaczął wpatrywać się bez ruchu w dal.  Słońce oślepiało go lekko, ale nie zwracał na to uwagi. Wsłuchiwał się w kakofonię dźwięku dochodzącego z miasta. Słyszał najróżniejsze śmiechy i płacze, nawoływania i parskanie koni. Słyszał wysoki, donośny głos kobiety, która krzyczała na swojego męża. Ulice tętniły życiem. Poczęto zapalać pochodnie. Brodacz długo obserwował miejskie życie. Talonguard był jego zdaniem pięknym miastem. Żałował, że już niedługo stanie się miejscem rozlewu krwi. Jego usta wykrzywiły się jakby chciał powiedzieć : „cel uświęca środki”…
8  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / Polowanie Na Łowcę : 23 Stycznia 2010, 23:47:14
  Napisałem prolog do kolejnego opowiadania. Mam nadzieje, że to okaże się lepsze od poprzedniego. Jest to kontynuacja "Nietypowego Zadania". Jak sądzę większość nie czytała "Nietypowego Zadania" , więc streszczę najważniejsze fakty. Głównym bohaterem jest półelf imieniem Shade. Jest to świetnie wyszkolony najemny zabójca. Ostatnio zabił groźnego nekromantę, który był niegdyś szanowanym człowiekiem. No i w wielkim skrócie to było by na tyle.


Prolog

   Skrzypnięcie. Chwila ciszy. Kolejne skrzypnięcie. Bez wątpienia ktoś wchodził po schodach. To właśnie te dźwięki obudziły półelfa. A może tylko wyrwały z półsnu. Światło księżyca wpadające do pokoju oślepiło go lekko. Któż w środku nocy mógłby iść schodami starej, zapleśniałej karczmy? Wiedział, że na górze nie ma innych pomieszczeń, więc ten ktoś z pewnością zmierzał właśnie do jego pokoju. Odruchowo sięgnął po sztylet. Wstał. Stanął pod grubymi drewnianymi drzwiami przykładając doń prawe ucho. Nasłuchiwał. Kolejne i ostatnie skrzypnięcie. Nieznajomy był już na górze. Cisza, jak gdyby wahał się pchnąć drzwi. Chwila namysłu.
  Drzwi lekko skrzypnęły. Półelf nie reagował. Tym razem nieznajomy mocniej i o wiele pewniej pchnął i zrobił pierwszy krok. Półelf zauważył nogę postawioną już w środku pomieszczenia, a po chwili rękę trzymającą połyskujący w świetle księżyca sztylet. Shade z całej siły zatrzasnął drzwi. Nieznajomy wrzasnął i upuścił broń. Półelf w mgnieniu otworzył drzwi i rzucił się na napastnika. Zacisnął pięść. Trafił celnie, w samą twarz doprowadzając nos przeciwnika do krwawienia. Następnie poprawił kopnięciem w brzuch. Niedoszły morderca zgiął się wpół i padł na ziemię. Zanim znów zdążył krzyknąć półelf obezwładnił go, a dłoń zacisnął na jego ustach. Nie chciał używać sztyletu. Jeszcze nie. Lekko rozluźnił uścisk.
  - Kto?! Kto cię przysłał?
  - Jjjaaaa…nnnieeee…powwwiemmm! Niiie wiieeemmm!
  - Kto? – powtórzył pytanie.
  - Ale ja…
  - Gadaj! Może uratujesz życie! – skłamał.
   Coś huknęło. Łysawy karczmarz wbiegł na schody wymachując rękami.
  - Co się tu dzieje! Środek nocy! Nie chcę tu żadnych burd! Wynosić mi się stąd! Już! – wrzasnął podenerwowany.
  - Yyyy. Przepraszam. To stary znajomy wpadł tu po drodze. Chyba za dużo wypił…
  - Do cholery jasnej! Znowu pół lokalu mi tu rozwalą! Idę się odlać! Jak wrócę ma was tu nie być!
   Zszedł ze schodów i ruszył w stronę drzwi. Shade obserwował go bacznie. Łysy mężczyzna nacisnął klamkę.
  - Nieeeee! – wrzasnął półelf, lecz było już zbyt późno. Przeraźliwy krzyk karczmarza po chwili przerodził się w pisk. Ciało upadło na ziemię.
  - To nie on! Psiamać! To nie on! – odezwał się gruby głos. – Wchodzimy! Do cholery ruszać się!
    Półelf puścił przestraszonego nie na żarty niedoszłego mordercę i wbiegł z powrotem do pokoju trzaskając drzwiami. Jak mógł tego nie przewidzieć? Gdyby nie karczmarz, może właśnie on wpadł by w pułapkę. Nie zdążył, ani ubrać kolczugi, ani jakiegokolwiek stroju. Wziął tylko swój półtorak i przyjął pozycję.
    Drzwi otworzyły się z hukiem. Do pokoju wbiegł zamaskowany mężczyzna uzbrojony w krótki jednoręczny miecz.
    - Jest tutaj! – wrzasnął poczym rzucił się do ataku. Półelfowi ciężko było się posługiwać mieczem półtoraręcznym w tak wąskim pomieszczeniu, jednak bez trudu poradził sobie z napastnikiem. Sparował jego wolne, niepewne pchnięcie i szybko przeszedł do kontrataku. Zadał zdecydowane pchnięcie zatapiając połowę ostrza w żołądku przeciwnika. Ten wydał z siebie tylko przeciągliwy jęk poczym padł na ziemię.
   Kolejny drab próbował przekroczyć próg pokoju, ale w odpowiedzi dostał tylko solidnego kopniaka w żołądek. Shade poprawił kopnięcie zrzucając mężczyznę ze schodów. Ten zaś wpadł na kolejnych próbujących wchodzić na górę. W rezultacie wszyscy spadli, a nim zdążyli się popodnosić ich przeciwnik był już na dole.
   Pierwszego ciął w szyję bez większego zastanowienia. Rozejrzał się. Zostało jeszcze trzech. Wszyscy trzej stali i byli gotowi zabić. Zacisnął mocniej ręce. Począł biec. Jeden z mężczyzn wybiegł mu naprzeciw. Półelf jednak minął go lekko szturchając barkiem i skoczył ku najdalszemu, trzonkiem miecza tnąc w tętnice szyjną. Drab upadł na posadzkę, brudząc ją. Szarżujący nie zdążył wyhamować i szturchnięty stracił równowagę wpadając na stół. Shade odwrócił się i perfekcyjnie sparował niezgrabne uderzenie draba z lewej strony wytrącając mu broń z ręki. Wbił miecz w serce przeciwnika z taką łatwością jak nóż wbija się w masło. Pozostał już tylko jeden, który właśnie próbował wstać ze stołu. Zamroczony mężczyzna wstał i zataczając się podszedł do półelfa niezdarnie wymachując bronią. Znalazł śmierć.
   Shade wrócił do pokoju, aby spakować rzeczy. Nie rozumiał już właściwie nic. To czwarty zamach w tym tygodniu. Czemu komuś tak bardzo zależy na jego życiu? Jak czterokrotnie udało mu się go odnaleźć? Czemu? Kim on jest? Pytaniom nie było końca, a odpowiedzi nie było żadnej. Miał już wyjść na zewnątrz, gdy dostrzegł błysk. Przyjrzał się uważniej i poszedł w jego stronę. To metalowy medalion pobłyskiwał w świetle księżyca na szyi jednego z pokonanych. Półelf szybkim ruchem zerwał go z trupa i dokładnie obejrzał. Wiedział już gdzie ma się udać…


Wiadomość doklejona: [time]24 Styczeń 2010, 21:54:16[/time]
I
 
  Ostrożnie zapukał.
  - Kto tam? – rozległ się cienki, wysoki głos.
  - Przyjaciel.
  - Shade? Cholera! To ty?
  - We własnej osobie. – odpowiedział.
   Drzwi otworzyły się. W progu stał gnom. Mężczyzna około pięćdziesiątki. Bardzo wysoki jak na przedstawiciela swojej rasy. Sięgał półeflowi do kolan. Twarz miał pociągłą, raczej przyjazną. Długa, siwa broda, jak i długie siwe włosy komponujące z dużymi, złotymi oprawkami  jego okularów sprawiały, że niejeden mógłby uznać go za filozofa, czy profesora. Rzeczywiście nie pomylił by się wiele, gdyż gnom był wielkim uczonym. Specjalizował się w alchemii, inżynierii oraz astronomii. Wynalazł kilka pożytecznych rzeczy, z czego stał się znany. Niejedna uczelnia oferowała mu pracę, lecz on zawzięcie odmawiał. Badał wszystko sam, dla własnej satysfakcji. Zwykł mawiać: „Siedzenie za biurkiem i wbijanie wiedzy niepojętnym ludziom, nie przyniosło nikomu satysfakcji. Satysfakcję przynosi moment kiedy odbiera się wynagrodzenie. Ale ja do cholery mam pieniądze!”
  - Myślałem, że już nigdy do nas nie wpadniesz! Ile to już? Dwa, trzy lata? A cholera! Nieważne! Chodźmy się napić. Zmęczony?
  - Nawet sobie nie wyobrażasz! Od czterech nocy nie spałem. Viccio, polują na mnie! - Gnom zmarszczył nieco brwi.
  - Nie martw się! Tu jesteś bezpieczny! – odparł poczym zwrócił się do żony, która właśnie wyszła z pokoju. – Przygotuj pokuj! Zobacz kto przyjechał.
  Kobieta podeszła i ukłoniła się. Żona pana Viccia była nieco niższa od swojego męża. Była krótko ostrzyżoną brunetką, ubraną brązową, prostą suknię. Twarz miała równie przyjazną co mąż.
   Przeszli do pokoju. Viccio kazał usiąść półelfowi. Po chwili wrócił z dwoma dużymi kuflami piwa. Jeden podał przyjacielowi, a drugi zatrzymał dla siebie.
  - Masz szczęście! – powiedział pociągając z kufla - Trafiłeś akurat na obiad. Millie zaraz przyniesie pieczeń. A co właściwie cię do nas sprowadza?
  - Znalazłem pewną interesującą rzecz. – położył przedmiot na stole. Medalion był odlany z metalu- głowa byka bez jednego rogu. -  Widziałem już go w jakiejś książce. Właśnie u ciebie, ale nie pamiętam co symbolizował. Zerwałem go z szyi jednego z tych, którzy mnie ścigają. Co możesz mi o nim powiedzieć?
  - Poważna sprawa – mruknął gnom. – Właściciel tego przedmiotu za trzy dni umrze. 
  - Ale jak to?
  - Żartowałem! Naprawdę uwierzyłeś? – parsknął Viccio. – Ten medalion symbolizuje pewną rangę w pewnej organizacji. Mianowicie w grupie, która każe się zwać „klanem byka”, w świecie przestępczym są po prostu nazywani „bykami”. To przestępcy. Zajmują, kradzieżami, napadami, się zabijaniem ludzi za pieniądze. Właściwie to niewiele się różnią od ciebie.
  - Ja nie zabijam ludzi za pieniądze! Nie jestem płatnym mordercą, ani najemnikiem.
  - Ale jednak ludzi zabijasz?
  - W określonych sytuacjach.
  - Zawsze można się tak usprawiedliwić. Nie zamierzam się sprzeczać. Ten medalion nosił szef małego oddziału, jakieś pięć, sześć osób. Najprawdopodobniej ktoś zapłacił za twoje życie Bykom, a oni wyznaczyli ludzi do tego. Musisz wiedzieć, że to naprawdę duża organizacja. Zabiłeś ich pięciu. Nie podarują ci. Będą cię ścigać, aż się zemszczą.
  - Powodzenia. – mruknął półelf.
  - Nie bądź zbyt pewny siebie.
  - Z tamtymi poradziłem sobie w kilka sekund. Z pięcioma! Nie będą dla mnie problemem, ale ktoś kto ich wynajął. Skąd on wie gdzie przebywam? Cztery razy ktoś próbował mnie zabić. Wątpię, aby Byki były na tyle dobrymi tropicielami.
  - Ciekawe. Masz jakieś teorie na ten temat?
  - Właściwie to chyba tylko dwie. Pierwsza: ten ktoś jest magiem i to do tego stopnia dobrym, że umie mnie wytropić swoimi mocami. Druga: ktoś ten posiada jakiś przedmiot umożliwiający takie rzeczy. Ale dlaczego na mnie poluje?
  - Myślę, że naraziłeś się wielu wpływowym ludziom wykonując swoją pracę. Jedni zyskiwali na obrocie spraw, a inni tracili. To pewnie ktoś, kto stracił bardzo wiele. Ale nie martw się! Tu cię nie wytropią! O, obiad idzie!
  Jedli, pili, jednym słowem – ucztowali, aż do wieczora. Półelf dostał pokój na parterze mieszkania. Nie zamierzał pozostać tu długo. Nie chciał narażać przyjaciela. Po skończonej uczcie umył się, załatwił i poszedł spać. Nie rozmyślał już nad niczym. Zasnął

   Szedł długim wąskim korytarzem. Jego ciężkie buty głośno stukały w kamienną posadzkę. Rozejrzał się. Cały korytarz wypełniony był zieloną poświatą. Na ścianach gdzie nie spojrzeć wisiały szkielety zarówno ludzkie jak i zwierzęce. Szedł dalej. Ujrzał wielkie drewniane drzwi. Pchnął je.
  Kolejne pomieszczenie było całkowicie ciemne. Zaczął słyszeć najróżniejsze szepty, ale nie mógł wyłapać żadnego słowa. Nikogo nie widział. Nagle dostrzegł jasny punkt w oddali. Podszedł bliżej. Było to lustro. Niewyraźne szepty zaczęły układać się słowa. Z pośród całej kakofonii najróżniejszych głosów można było wychwycić trzy słowa: „dołącz do nas”. Nie zwracał na to uwagi. Szedł dalej. Zbliżył się do końca korytarza. Stało tam lustro, najzwyczajniejsze, pospolite lustro. Podszedł bliżej, aby obejrzeć przedmiot. Przejrzał się…
9  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / Nietypowe Zadanie : 11 Czerwca 2009, 19:13:21
Ok, oto moje pierwsze opowiadanie.


 Droga do miasta była kręta. Kara klacz stąpała wolno. Jeździec nie popędzał jej. Jechał spokojnie, choć był umówiony na spotkanie jeszcze przed zmrokiem. Wiedział, że nie pozostało mu wiele czasu. Nie przyspieszał. Wkrótce na horyzoncie pojawiły się baszty miasta Arkilion. Były to wysokie strzeliste wieże, z których widok rozciągał się na całą okolicę. Większość z nich była obsadzona łucznikami, natomiast na każdej widniała flaga Imperium Gryfów. Strzelcy widzieli jeźdźca, lecz nie podnosili broni. Dla nich był to tylko kolejny przejezdny wędrowiec, lub podróżnik nie mający żadnego znaczenia dla miasta. Nie wiedzieli nawet, jak bardzo się mylili…

*

 Główna brama wjazdowa była rozmiarów pięćdziesiąt stóp wysokości i piętnaście stóp szerokości, przynajmniej na oko jeźdźca zbliżającego się do niej na karej klaczy. Wielkie, drewniane wrota były otwarte. Przed nimi stało kilku strażników z halabardami i gizarmami. Z pewnością należeli do straży miejskiej.
 Kara klacz przekroczyła wrota. Zgiełk miasta dotarł do jeźdźca w brutalny sposób, tak jak gdyby ktoś uderzał jego głowę młotkiem, a każde następne uderzenie wzbudzało by większy gniew. Jeździec był w drodze od wielu dni i nie przyzwyczaił się do takiego hałasu, a jego słuch był bardziej wyczulony niż u człowieka – był półelfem. Zmęczony, spragniony i głodny podążył w stronę karczmy.
 W pomieszczeniu było ciepło. Panowała tu przyjemna atmosfera. W kominku wesoło trzaskał ogień, a ludzi nie było wielu, przez co nie powstawał tłok. Drzwi otworzyły się. Wszystkie oczy zwróciły się ku nim, a biesiadnicy zaczęli szeptać do siebie.
 Do karczmy wszedł mężczyzna. Wzrostem nie wyróżniał się spośród klientów oberży, choć był dość wysoki. Jego strój składał się w całości z ciemnych elementów. Nosił on ciemną skórzaną koszulę bez rękawów oraz również skórzane spodnie i buty. Od ramion do dłoni, ciało pokrywała srebrna kolczuga, będąca jedynym jaskrawym elementem jego stroju. Upleciona była tak, aby nie krępować ruchów, a jednocześnie chronić przed urazami. W całym Imperium Gryfów nie znaleziono by takiej - była to robota krasnoludów. U pasa nosił miecz. Nie był to zwykły miecz, lecz Nisil – ostrze wykute w pradawnych elfickich kuźniach. Twarz przysłaniał czarny kaptur, który okrywał również długie czarne włosy kolorem przypominające atrament, opadające kaskadami na ramiona. Plecy pokryte były peleryną, której zadaniem było przysłaniać krótki łuk oraz niewielki kołczan. Biesiadnicy nie mogli widzieć, ani wiedzieć iż mężczyzna ma nóż. Był on schowany w niewielkiej pochwie po prawej stronie pasa. Ucztujący z pewnością by się zdziwili, gdyby dowiedzieli się iż nieznajomy jest półelfem.
 -Co podać?- zapytał gruby, łysawy karczmarz.  
 - Coś do jedzenia, cokolwiek, byle dużo. I coś do picia, najlepiej wodę.-odparł mężczyzna.
 -Już podaję,  podaję. A skąd przybywacie jeśli można wiedzieć?
 - Z Trivan, miasta, właściwie miasteczka oddalonego o dwa dni drogi.
Oberżysta nie mógł wówczas wiedzieć, że mężczyzna kłamie. Miał on bowiem niezwykłą wprawę w tym, można by rzec zawodową. Nie chciał on mówić skąd przybywa, lub też po prostu nie odpowiedzieć – nie chciał zwracać najmniejszych podejrzeń. W jego fachu było to niewskazane.
 -Proszę, porcja dla pana.- powiedział karczmarz sztucznym, wręcz wyćwiczonym, przez lata tonem.
 - Dziękuję – odparł równie melancholijnie przybysz zabierając się do jedzenia.
   Nieznajomy zjadł ze smakiem, nawet poprosił o dokładkę. Po zjedzeniu pożegnał karczmarza gestem i wyszedł z oberży. Zaklął po cichu wchodząc znów w zgiełk miasta. Odprowadził konia do stajni, która ku jego szczęściu mieściła się niedaleko i skierował się w stronę ratusza miejskiego.

Strony: [1]




© 2003 - 2024 Tawerna.biz - Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie i publikowanie jakichkolwiek elementów znajdujących się w obrębie serwisu bez zgody autorów jest zabronione!
Heroes of Might and Magic i powiązane z nimi loga są zastrzeżonymi znakami handlowymi firmy Ubisoft Entertainment.
Grafiki i inne materiały pochodzące z serii gier Might & Magic są wyłączną własnością ich twórców i zostały użyte wyłącznie w celach informacyjnych.
Powered by SMF 2.0 RC1.2 | SMF © 2006–2009, Simple Machines LLC | Theme by jareQ
Strona wygenerowana w 0.052 sekund z 14 zapytaniami.
                              Do góry