Rozdział czwartyArmia Bezimiennych posuwała się nieprzerwanie naprzód. Nie przeszkadzały jej zaczepki demonów, mutanty można wymienić nowszymi modelami, a główne siły wroga są blisko. Bezimienni okrzyknięci generałami za zadanie mieli odwrócić uwagę Shantirian od kryształu, by Ambasadorowie mogli go zagarnąć i zabrać na wyspę w celu odprawienia rytuału. Na przedzie jako mięso armatnie były popędzane troglodyty z włóczniami oraz te ciężej uzbrojone w kawałki żelastwa i lodowe piki, które po uderzeniu wybuchały lodowym powiewem, który zamarzał na odległość trzech włóczni* od rzucającego . Nad ich głowami i resztą armii latały modliszki- potwory, wyglądające jak bezrękie harpie z błoniastymi skrzydłami i ogonem jak u skorpiona. Wśród ciemno-ubarwionych młodych osobników** były jaskrawsze, większe wzlatywały w okolice wiosek ludzkich i zwabiać mężczyzn i po stosunku wbić zapłodnione jajo we wnętrze otumanionej ofiary. Bezimienni w ten sposób zwiększali liczebność swej armii, nie obchodziło ich to iż ofiary pochodzą z Imperium Gryfów- wiernego sojusznika. Niżej latały beholdery i „twarzożercy”*** nowy nabytek armii, stworzony przez jednego z generałów po udoskonaleniu jego przepisu, który miał jeszcze w chwili zagłady Antagarichu. Od pozostałych bezimiennych wyróżniał się zakutym szczelnie, czarnym, kolczastym hełmem na głowie. Od flanki „pełzały” dridery, dar od Ashy dla Bezimiennych. Oczywiście to nie skłoniło ich do wiary w tą boginię, ani w Malassę, której smoki nie chciały służyć pod banderą wzgardzonych nimi istot. W środku szli spokojnie czarownicy i łupieżcy umysłów, dawni magowie ze Siedmiu Miast, którzy zapragnęli pobierać nauki od Bezimiennych- taka kara spotyka zuchwałych magików. Ich twarzy uległy zniekształceniu zamieniając się w coś rodzaju głowonoga, swe pokrętne ciała ukrywają w długich szatach, z których wystają tylko kościste, trupioblade dłonie zakończone szponami. Za nimi majestatycznie szły mantykory i chimery o kilku różnych głowach: lwiej, wilczej i smoczej i kilku ogonach, zakończonych kolczastymi buławami. Za nimi szły najsilniejsze znane innym twory Bezimiennych- behemoty****. Stwory te zakute w łańcuchy ciągnęły za sobą platformy z laboratoriami, gdzie były tworzone kolejne mutanty, które miały zastąpić martwych i rannych żołnierzy- po co marnować energię na ich leczenie skoro szybciej można zrobić nowe? Ciała martwych i rannych są zbierane jako materiał do stworzenia nowych osobników. Wyjątkiem są behemoty i chimery, które są leczone przez czarowników. Generałowie zbierali się w namiocie na jednym z platform by omówić plany najazdu. W środku namiotu zebrało się pięciu z nich- szósty był zajęty przy doglądaniu machin bojowych i tak zwanej „broni ostatecznej”. Ten o zakutym łbie zapytał pozostałej czwórki:
-Czy mamy jakieś wieści od zwiadowców? Demony szykują kolejny napad na nas?
Oficer cały zakrytym szerokim, szarym płaszczem z kapturem odrzekł:
-Nie od wszystkich, lecz jeden przyniósł nader dobre wieści. Demony całkiem zniknęły z tych okolic, ruszyły wesprzeć te jaszczurki z bagien, choć jeden z ich oficerów chce z nami rozmawiać, jako dowód zachęty współpracy naszemu zwiadowcy wyjawił szlak obozów należących jednego z władców chaosu, to on prowadzi oddziały wspomagające jaszczurki.
-Hm…. Ciekawe, naprawdę ciekawe, a co z naszymi ruchami? Jakieś postępy?
Wtedy odezwał generał charakteryzujący się zakrwawionymi, skórzanymi rękawiczkami:
-Wszystko idzie zgodnie z naszymi przewidywaniami. Modliszki rozmnażają w dużych ilościach, nawet jeśli nam zabraknie materiału, modliszki-matki wezwą swe nowonarodzone młode z ciał ofiar. Imperium Sokoła ignoruje ostatnie wzmianki o masowych zniknięć mężczyzn- tylu przecież jeszcze mają, Kilka setek mniej nie zrobi im żadnej różnicy, w końcu to tylko beznadziejnie naiwne robaki. Mój współtowarzysz jeszcze dogląda machiny i naszą broń. Wspaniale się rozwijają, gdy dojdziemy na miejsce ostatnie z nich już dojrzeją.
-Wspaniale. A wracając do demonów, jak to coś miało na imię?
-Nie pamiętam dokładnie, nie słuchałem wtedy zwiadowcy, ale chyba brzmi…. Mal-beleth, czy jakoś tak.
…………………………………………………………………………………………………
Drużynę od granicy z Shantirią dzielił tylko dzień drogi. Dzięki wierzchowcowi księcia Rokuro tempo marszu znacznie się przyśpieszyło i Ambasadorowie zgodzili się na całodzienny wypoczynek. Obóz skrzętnie i szybko został złożony. Po raz pierwszy od wyjścia z Falcon’s Reach mieli czas na porządny, spokojny posiłek. Okolica była bardzo spokojna, więc postanowiono by warty były tylko dwuosobowe i trwały po dwie- trzy godziny. Pierwszą miał sir Morgan z Sar-Baddonem, potem Thralsai z Ewanem, koło północy zmienili ich Sar-Shazzar i lady Trisha. Gdy pozostali poszli spać, a księżyc powoli wydostawał się zza chmur mag wstał od ogniska i powiedział do paladynki:
-Wybacz, że muszę Cię na chwilę opuścić, ale musze iść do lasu… na chwilę.
Trisha odpowiedziała:
-Możesz oddać mocz za obozem, nie bój się, nie będę patrzeć. W wojsku o przyzwoitość w tych sprawach nie ma mowy, za dużo czasu to zajmuje, szczególnie gdy wróg blisko.
Zawstydzony młodzieniec odparł:
-Wiem, ale…. nie jesteśmy na wojnie i wolałbym mieć chwilę prywatności.
Powiedziawszy to ruszył przed siebie do lasu. Gdy zaszedł dość daleko by go nie widziała i dość blisko by bez problemu dojść do obozu. Odwiązywał pas od swej szaty i stanął w rozkroku gdy nagle poczuł mocne uderzenie z tyłu głowy, upadł nieprzytomny na ziemię. Nad nim stały trzy istoty, które potem szybko i bezszelestnie ruszyły do obozu. Trisha w tym czasie spokojnie czekała na maga. W myślach śmiała się z jego wstydliwości. Nagle coś zachrzęściło. Błyskawicznie wstała, wyjmując miecz z pochwy i zawołała:
-Czy to ty Sar-Shazzar?
Zrobiła ledwie kroków gdy nagle coś ją złapało za szyję i zanim zdążyła krzyknąć zatkano jej usta i nos jakąś szmatką, która pachniała różnorakimi kwiatami, po czym wdychając ten aromat, Trisha natychmiast usnęła. Z cienia rzuconego przez ognisko było widać iż porywacz miał kocie uszy i bezładnie zwisający z tyłu ogon. Pozostała dwójka zaczęła obchodzić obozowisko dookoła, szukając czegoś lub raczej kogoś. Jedna z nich weszła do namiotu, po chwili wyszła, trzymając za ramiona… Cindarile, która została uśpiona w podobny sposób co Trisha. Gdy trzeci z porywaczy zatarł ślady uciekli, przeskakując przez cierniste krzewy i okrążyli okolicę parę razy nim przebiegli tuż obok powoli budzącego się Sar-Shazzara.
………………………………………………………………………………………………
-Pobudka wszyscy! Trisha i Cindarile porwane! Wstawać na wszystkie Dzieci Ashy!
Całe obozowisko wstało na równe nogi i… ogon w przypadku naga. Krasnolud jeszcze nie dobudzony zapytał:
-Co się dzieje… kuźnie zgasły czy co? A gdzie dziewczyny…
-Porwane!! Porwały je!- wrzasnął młody arcymag.
-Kto? Kiedy? Gdzie? Jak?!- zaczęli zasypywać Sar- Shazzara pytaniami.
Mag odpowiedział:
-Nie wiem gdzie i kto! Wiem że niedawno, bo widziałem porywaczy.
-To czemu za nimi nie biegłeś?- z pretensją zapytał młodszego Sar-Baddon.
-Bo byłem ogłuszony. Wyszedłem do lasy na chwilę by…. miałem pilna potrzebę i wtedy dostałem w tył głowy i zemdlałem, gdy się ocknąłem widziałem jak uciekali z Trisha i Cindarile, były uśpione bo się nie ruszały i nie krzyczały.
Rokuro odparł:
-Za pewno to byli Shantirianie, jesteśmy tylko dzień drogi stąd do ich kraju.
-Nie-odpowiedział arcymag- To były zupełnie inne istoty. Miały kocie uszy i ogony, a poruszały się z taka zwinnością jak elfy.
Thrangvar uśmiechnąwszy się powiedział:
-Kocie elfy, heh…. a myślałem, że elfy są bardzo grzeczni, a tu wychodzi na to, że nie bez przyczyny mieszkają w lesie, co?
Ewan kąśliwie go zripostował:
-My przynajmniej nie musimy odprawiać stosunku z ziemią by mieć dzieci.
Krasnoluda z oburzenia, aż zatkało, gdy miał już odpysknąć Morgan ryknął:
-Nie kłócić się! Nasi towarzysze zostali porwani, niewiadomo co te istoty im zrobią trzeba je ratować nim będzie za późno.
Bezimienny wtrącił się do rozmowy mówiąc:
-Zatem niech Sar-Shazzar pokaże nam gdzie widział ostatnio porywaczy.
Mag zaprowadził ich tam, przy okazji odkryli, że wcześniej istoty okrążyły teren by zmylić ewentualny pościg, nie docenili jednak twardej głowy arcymaga. Na miejscu znaleźli ślady prowadzące w jednym kierunku, ruszyli wzdłuż tropów. Okazało się iż na początku były trzy pary śladów odpowiadające ludziom lub elfom, potem nagle przekształciły się w wielkie kocie łapy. Widać musieli dosiadać jakiś kotów. Drużyna biegła nieustannie gdy nagle na jej drodze stanęły ogromne istoty, które pilnowały drogi. Były one dwunogie, pochylone do przodu. Pysk jakby po połączeniu wołu z lwem, grzywa ciągnąca się wokół szyi, wzdłuż grzbietu aż do nasady szczurzego ogona. Miały trójpalczaste kończyny, ręce zakończone ostrymi pazurami, zaś nogi kopytkami. Thrangvar odrzekł:
-Ale paskudy macie w tych lasach. Mój młot wreszcie będzie miał co miażdżyć.
Nagle obok bestii wyskoczyły równie duże…. kotołaki, posturą przypominające silnie umięśnione wilkołaki, lecz o kocich cechach, zamiast wilczych. Przy nich pojawiły się wątłe wilkołaki z dzidami wymierzonymi wprost na mężczyzn. Morgan wyjąwszy miecz warknął:
-Jeśli to ma nas powstrzymać to się grubo…
Nagle poczuł zimny, metaliczny dotyk na szyi. Usłyszał wtedy aksamitny głos za sobą:
-Na twoim miejscu bym nie krzyczał i schował miecz w pochwie, chyba że chcesz stracić głowę.
Rycerz spojrzał na resztę drużyny, każdy z nich był unieruchomiony w podobny sposób… poza krasnoludem, który dusił się przyciśnięty do ziemi przez łapę jednego z kotołaków. Zauważył bezimiennego, który dał mu do zrozumienia by opuścił miecz. Morgan posłusznie schował ostrze. Wtedy głoś mu powiedział:
-Jako goście pozwolę was zaprosić na ceremonie przyjęcia. Azyl Ashy jest w pełni, już czas.
Likantropy i bestie odsunęły się na bok. Ciemnoskóre elfki o srebrnych oczach bez źrenic, ubrane w tygrysie kaptury i przepaski wzięły Thrangvara za ręce i zabrały z resztą drużyny „asekurowanych” przez równo ciemnoskóre elfki, ale uzbrojone w skórzane zbroje okryte błyszczącą kolczugą. Weszli do wioski, pełnej elfów i istot im podobnych, lecz o kocich uszach i ogonach oraz likantropów. Z lasu wyszły hipogryfy i dużych rozmiarów tygrysy. Oczy wszystkich skierowane były na centrum wioski, na którym była niewysoka piramida o kształcie czworościanu lecz z odciętym stożkiem. Na jej szczycie były Trisha i Cindarile, ubrane w same skóry. Sar-Shazzar wściekły warknął:
-Co chcecie z nimi zrobić potwory?! Zostawcie je!
Niezrażony słowami mężczyzna powiedział:
-Po pierwsze, jestem seldrynem, poza nami likantropy i nocne elfy- ci co pozostali wierni Ashy i jej skrytym wcieleniu. A wasze kobiety… zdecydują czy przyjmą ją, czy nie.
Kapłanka- ciemnoskóra elfka o kocich uszach i ogonie podniosła kielich. Seldryni zaczęli mruczeć, bębny ruszyły w tan, elfki zaczęły śpiewać, głosem przypominającym miauczenie lub lament, do nich potem dołączyli seldryni wyśpiewujący słowa modlitwy. Wilkołaki wyły, tygrysy ryczały z kotołakami, złoto-biały kielich został podany Trishy, gdy wypiła łyk podali naczynie Cindarile. Gdy kielich wrócił do rąk kapłanki księżyc był na szczycie, wszyscy z niecierpliwością czekali na efekt. Nic jednak się nie działo. Strażnicy opuścili broń. Jeden z nich odrzekł:
-Jak widać, wybrały swoje dawne życie i uczucia do swych bliskich, niż miłość naszej matki Ashy. Wybaczcie nam za to porwanie. Oddamy wasze kobiety, jeszcze raz przepraszamy.
Rokuro zaskoczony zapytał:
-Co się właściwie miało stać?
Kapłanka która zeszła z ołtarza odpowiedziała:
-Miały stać się częścią naszego społeczeństwa. Jak widzicie nas jest tu niewiele, zaledwie jedna wioska. Tylu nas pozostało po wojnie smoczych bóstw. Ten rytuał miał nas uratować, przedłużyć nasz ród, by wiara w Ashę i jej kochanka nie przeminęła.
Zaskoczony Sar-Baddon zapytał:
-Kochanka? Ashy?!
Seldryn wyjaśnił:
-Wasi bogowie nie zrodzili się z samej woli Ashy, ale z miłości bogini i jej kochanka. Jednakże luby by ratować ich wspólne dzieło poświęcił się, lecz niestety złapany i oczerniony przez złe istoty został niesłusznie ukarany i wtrącony do więzienia. Ranna i osamotniona Asha porzuciła swe dzieci i spoczęła na tym srebrnym globie, by pogrążyć się w smutku i wyleczyć się z ran ciała jak i serca.
Książe Rokuro zapytał:
-Jakie jest miano owego kochanka?
Kapłanka powiedziała:
-Brzmi ono…
-Ekhm…-przerwał Bezimienny, mówiąc:
-Wybaczcie że przerywam wam rozmowę, lecz jesteśmy dość zmęczeni, a wrażeń mamy dość. Czy jest miejsce, gdzie możemy przenocować?
Mężczyzna odpowiedział:
-Oczywiście. Na obrzeżu wioski jest budynek przeznaczony dla gości, tam też ulokowaliśmy wasze kobiety wraz z ich wcześniejszym ubiorem. Chociaż tyle możemy zrobić w ramach przeprosin, za ten cały kłopot.
-To zdecydowanie nam wystarczy-odpowiedział ambasador.
Seldryn zaprowadził ich do miejsca spoczynku, gdzie potem w wygodnych jak na leśne standardy łoża.
………………………………………………………………………………………………
Wszędzie palił się ogień, gdzie nie spojrzeć leżały trupy wojowników, kobiet, dzieci i bestii. Seldrynka uciekała pomiędzy zgliszczami, słysząc jęki kolejnych mordowanych osób. Przerażona z krzykiem uciekała do swego domu, zatykając swe uszy by nie słyszeć wrzasków. Wbiegła na schody, otworzyła drewniane drzwi i zatrzasnęła je. Krzyknęła:
-Miriam, zabierz brata! Musimy u…AAAA!
Ciało kobiety odleciało w bok wraz z palącymi się drzwiami. Do chatki wszedł Bezimienny, spojrzał swymi jadowito-zielonymi oczami na podpalone truchło bez żadnych emocji. Rozejrzał się dookoła szukając kogoś i usłyszał kwilenie. Zauważył kołyskę tuż przy przeciwległej ścianie. Podszedł i zobaczył seldryńskie niemowlę. Odchylił lewy rękaw, ukazując trupioblada dłoń z czarnymi paznokciami. Podniósł rękę nad niemowlęciem i gdy ze środkowego paznokcia wyrósł , ostry płaski pazur powiedział:
-Przez to, że za dużo wiecie, sami siebie.... skazaliście na zagładę!
Błyskawicznie wbił w szyje niemowlaka uciszając go na zawsze. Pazur przebił tchawicę, aortę wraz z kręgosłupem. Jedynie co było można usłyszeć to chwila cichutkiego charczenia i chrzęst kręgów podczas obracania szponem w szyi ofiary. Pazur po chwili ponownie zamienił się w paznokieć, zaś Bezimienny spojrzał w prawa stronę i uśmiechnął się złowrogo. Podszedł bliżej by zobaczyć młodą seldrynkę, zapewne nastolatkę, której łzy leciały ciurkiem, patrząc przerażona na wysokiego, bladego elfa o kruczoczarnych, długich włosach. Bezimienny powiedział do niej:
-Ciebie nie zabiję, przydasz mi się. Chodź do mnie robaczku, nie zrobię ci dużej krzywdy….
//
Ceremonia--------------------------------------------------------------------
*1 włócznia= 1,26 metra
**Wszystkie modliszki są samicami- nie ma w tym gatunków os. męskich.
***Facebluggery z „Mrocznego Mesjasza”
****Takie jak w Antagarichu