Witaj na polskim forum poświęconym sadze Heroes
of Might and Magic. Zarejestruj lub zaloguj się:

Pamiętaj:
Pokaż wiadomości
Ta sekcja pozwala Ci zobaczyć wszystkie wiadomości wysłane przez tego użytkownika. Pamiętaj, że widzisz tylko te wiadomości w tematach do których masz aktualnie dostęp.
  Wiadomości   Pokaż wątki   Pokaż załączniki  

  Pokaż wątki - Fergard
Strony: [1] 2
1  Hyde Park / Wasza Twórczość / DREM - Point-n-click w robieniu : 16 Lipca 2017, 21:23:14
Pozdrawiam wszystkich tworzących i grających. Mam dla Was panie i panowie coś specjalnego.

https://wspieram.to/DREM

W linku zamieszczony jest opis i specyfika DREM - gry robionej przez dobrych znajomych, która została jakiś czas temu wrzucona na Polskiego Kickstartera. Jestem tu tylko posłańcem, niemniej jednak wszystkich, którzy zainteresują się owym produktem gorąco proszę o wsparcie. Możecie być współtwórcami całkiem unikatowej gry point-n-click, których to przecież mało w dzisiejszych czasach.

Pozdrawiam i dziękuję. c:
2  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / Here, have some dystopia : 29 Maja 2014, 10:01:49
Dobry.

Biorąc pod uwagę, że moje poprzedniejsze teksty w większości posysały, pomyślałem, że może mogę zamieścić coś o, moim zdaniem, większym poziomie zaangażowania z mojej strony. Planuję zrobić z tego nieduże opowiadanie, pewnie do 30 stron. Klimaty, cóż: pozwolę sobie powiedzieć "zobaczcie sami". Pierwszym "rozdziałem" będzie małe historyczne wprowadzenie, byście mogli przekonać się, z czym to się je.

Enjoy the incoming wall of text.

----

Nihil novi sub sole.
Mamy rok dwutysięczny trzydziesty, a pod słońcem, jak mówi to stare łacińskie porzekadło, nic nowego. Porządek, który został ustabilizowany pod koniec drugiej wojny światowej trwa już osiemdziesiąt pięć lat. Cztery Demony planety Ziemia wciąż siedzą na swoich wygodnych miejscach i nie mają zamiaru się zeń ruszyć.
Wszystko zaczęło się w latach trzydziestych dwudziestego wieku, kiedy to w nieistniejących dziś Niemczech do władzy dochodziło NSDAP pod przywództwem Adolfa Hitlera. Na terenach ustanowionej przez zwycięzców pierwszej wojny światowej Republiki Weimarskiej ludzie byli przepełnieni goryczą, upokorzeni porażką swojego jeszcze tak niedawno potężnego państwa. Kiedy społeczeństwo się burzy, radykałowie pokroju Hitlera mają większe szanse na dojście do władzy, objęcie kontroli. Weimar próbował kontrolować sytuację, ale pokpił sprawę. Kto wie, gdyby po puczu monachijskim dostałby on wyższy wyrok, być może historia świata potoczyłaby się inaczej. Z drugiej strony, cała nasza historia opiera się na takiej chwiejnej drabince wydarzeń, które mogły się wydarzyć, a nie wydarzyły. Do czego by wszakże doszło, gdyby Fryderyk Wielki wygrał wojnę siedmioletnią? Co by się stało, gdyby Rzeczpospolita Obojga Narodów faktycznie została rozebrana? Jakie skutki miałby triumf komunistów nad caratem?
Nie nazwę się znawcą, ale lubię historię. Ciekawym jest dla mnie zgłębianie tajników przeszłości, snucie alternatywnych teorii, odmiennych scenariuszy. W tej kwestii można powiedzieć, że jestem wręcz aspirującym autorem powieści fantastycznych.
Wróćmy jednak do Hitlera. Jak wszyscy wiemy, udało mu się objąć urząd kanclerza w trzydziestym trzecim – nota bene został wybrany demokratycznie – po czym bez większego wahania zaczął on przebudowywać tak zwaną Trzecią Rzeszę według swojego widzimisię. W ciągu paru następnych lat udało mu się podnieść z kolan niegdysiejszą Republikę Weimarską i zamienić ją w machinę wojenną, która grała na nosie rzekomym mocarstwom Europy Zachodniej. Politycy francuscy i brytyjscy usiłowali udobruchać rozbuchaną bestię drobnymi kąskami, licząc na to, że pomoże w starciu przeciwko odgrażającemu się już od kilkunastu lat caratowi, że w ten sposób zostawi także samą Europę Zachodnią. Z pewnością nie pomagał fakt, że spora część Europy Centralnej była albo pod kontrolą Rzeszy albo uznawała się za jej sojuszników. W tym wsparciu prym wiodła Rzeczpospolita Obojga Narodów, przez lata walcząca z rosyjskim carstwem. Teraz rządzący państwem magnaci na czele z królem Józefem Piłsudskim mieli okazję do zdecydowanego, finalnego pobicia Moskali.
Argumentacja Hitlera była prosta: komunizm nie został przez carat wykorzeniony, a raczej przyczepił się doń niczym pasożyt. W gabinecie cara mieli rezydować zwolennicy powieszonego w roku Lenina, dokładnie tak zwani „żydokomuniści”, którzy korumpują i demontują rosyjską monarchię. Posunął się nawet do tego, by nazwać cara Michała II „Wielkim Sekretarzem Żydokomunistycznej Monarchii Rosji”. Od pozbycia się właściwych komunistów z państwa w carstwie narastały nacjonalistyczne, militarystyczne zapędy. Rosja dla Rosjan, Rosja Panią Europy, Wielka Matka Rosja. To tylko niektóre z haseł, które przewijały się przez następne dwadzieścia trzy lata międzywojnia. Jedyną rzeczą, jaką powstrzymywało carat przed zaatakowaniem była bariera z Rzeczpospolitej Obojga Narodów, która była znana z odgryzania się za najmniejsze próby i pozorowania ataku.
Taki nerwowy stan rzeczy utrzymał się aż do roku czterdziestego. Wtedy to Hitler zdecydował się na atak. Jego ofiarą? Zachodnia Europa, którą gardził i którą obśmiewał przy każdej okazji. W fenomenalnym blitzkriegu, który zaszokował cały znany świat rozbił on Francję i odciął Wielką Brytanię od reszty świata – choć próby podbicia samych wysp zakończyły się niepowodzeniem. Wszystko to bez wsparcia jego polsko-litewskich sojuszników, którzy mieli robić za bufor blokujący carat przed wkroczeniem na niemieckie zaplecze. Formalnie żadne państwo Europy Zachodniej nigdy Rzeczypospolitej wojny nie wypowiedziało.
Rok później rozpoczęła się połączona ofensywa Wojska Polsko-Litewskiego oraz Wehrmachtu na główny cel Hitlera: carat Michała II. Rosyjska armia przez międzywojnie zajęta szukaniem niedobitków komunistów i pozostająca w zacofaniu stawiła zaskakująco silny opór, ale technologiczna przewaga ich adwersarzy była faktem, zaś ich porażka – kwestią czasu. Car z rodziną zostali schwytani i poddani publicznej egzekucji transmitowanej na cały świat. Oto sojusz antykominternowski święcił swój największy triumf. Hitler kordialnie ściskający nieco zakłopotanego Rydza-Śmigłego został utrwalony na fotografii. To były jednak ostatnie zwycięstwa kanclerza Rzeszy. Jego polsko-litewscy sojusznicy mieli zupełnie inne plany.
Nagłym zwrotem akcji był atak Japonii – sprzymierzeńca Niemiec – na Pearl Harbor, amerykański port. Stany Zjednoczone Ameryki, do tej pory praktykujące politykę izolacjonizmu i w żaden sposób niezainteresowane losami Europy, odpowiedziały ogniem. Parę dni później Hitler popełnił największy błąd w swoim wodzostwie: zamiast odciąć się od narwanych Japończyków wypowiedział on wojnę USA. Alianci zobaczyli w tym okazję, by odwrócić losy wojny i zwróciły się do zaoceanicznego sąsiada z prośbą o pomoc. Supermocarstwo zza Atlantyku nie mogło jednak zwrócić swojej pełnej uwagi w stronę Starego Świata – bardziej zainteresowane wojną o Pacyfik – co pozwoliłoby pewnie Hitlerowi na utrzymanie kontroli w Europie dłużej... gdyby nie nóż za jego plecami dzierżony przez polsko-litewską rękę. Francuska partyzantka, oddziały wyspiarzy i wsparcie Amerykanów połączone z jakimkolwiek brakiem reakcji ze strony Rzeczypospolitej powoli, ale nieustępliwie rozdrabniały niemieckie siły. Jednocześnie na swoim kawałku wydzielonym z niegdysiejszego caratu gestapo wciąż uskuteczniało odrażającą nazistowską ideologię sortowania ludzi na rasę aryjską i wszystko pod nią, efektywnie tworząc z tubylców zastraszonych niewolników. Dla porównania polsko-litewski kawałek caratu był surowy, ale traktowano tam ludzi jak, cóż, ludzi.
Hitler niejednokrotnie przyciskał rząd w Warszawie do wypełnienia sojuszniczych zobowiązań i udzielenia pomocy w walce z coraz silniejszymi aliantami, ale Rzeczypospolita pozostała głucha na żądania, zaś kiedy stało się już jasne, że Rzesza chyli się ku upadkowi do akcji ponownie wkroczył Rydz-Śmigły. Rząd polsko-litewski od pewnego momentu już prowadził tajne rozmowy z aliantami i wkraczającym do akcji USA, tuż za plecami Hitlera. Plan był prosty: Rzeczypospolita uderza prosto w niemieckie zaplecze i pomaga sprzymierzonym w zniszczeniu nazistowskiego państwa raz na dobrze, a w zamian zapomina się o jej poprzednim sojuszu z Rzeszą i daje jej się spory kawałek ziemi z możnością zachowania połaci urwanych z carskiej Rosji. W czterdziestym piątym Hitler popełnia samobójstwo, a Berlin zostaje zdobyty. Wojna w Europie zostaje zakończona z wielką trójką – Truman, Churchill i Rydz-Śmigły – rozdającą karty, nadającą nowy porządek Staremu Światu.
Wojna w skali światowej nie była jeszcze jednak skończona, bowiem Japończycy wciąż stawiali coraz to rozpaczliwszy opór. Za namową Douglasa MacArthura i wobec kolejnych odmów przyjęcia kapitulacji prezydent Harry Truman zdecydował się na podjęcie zdecydowanych kroków. Jako pokaz siły i dominacji USA na miasto Hiroshima zrzucono bombę atomową, która uśmierciła połowę tamtejszej populacji, tak samą siłą uderzenia, jak i późniejszymi powikłaniami związanymi z chorobami popromiennymi. To jednak nie wystarczyło, ostatni cesarz Japonii Hirohito – zapewne naciskany przez swoich myślących samobójczo doradców – wciąż nie uginał się pod amerykańskim batem... więc zrzucono kolejną bombę, tym razem na Nagasaki. Tym razem Kraj Kwitnącej Wiśni był już skłonny do przyjęcia kapitulacji, ale na nieszczęście Japończyków w USA doszło do zamachu stanu: MacArthur przejął władzę po obaleniu Trumana. Uwielbiany przez masy i żołnierzy rozpoczął on najokrutniejszą operację w historii świata pod pseudonimem Downfall.
Siedem bomb atomowych. Miliony żołnierzy, broń chemiczna. Trupy na trupach. Mężczyźni, kobiety i dzieci. Żołnierze i cywile. Masakra, której nie potępił nikt, a wszystko to uzasadnione wagą amerykańskiej misji walki ze złem. Rozdano pół miliona Purpurowych Serc, odznaczeń dawanych poległym amerykańskim żołnierzom walczącym z wrogiem. Po Japonii nie został ślad inny niż ruiny, resztki populacji i radioaktywna chmura śmierci, która na długie lata zamieniła te wyspy w niezdatne do zamieszkania piekło na Ziemi. Triumfator i bohater wojenny, MacArthur zamienił USA w trwającą siedem lat juntę wojskową, kładąc podwaliny pod dzisiejsze Stany Zjednoczone Obydwu Ameryk, jednego z Czterech Demonów planety Ziemia.
W samej Europie triumfy święciła Rzeczypospolita, która nie tylko wyszła z wojny obronną ręką, ale też nie odniosła żadnych strat bądź zniszczeń. Żadna z operacji i bitew nie odbyła się na terenie państwa polsko-litewskiego, pomijając kilka mniejszych starć z niedobitkami niemieckiej armii, tak więc rozwijany od dawien dawna potencjał Rzeczypospolitej, teraz bez silnych naturalnych wrogów, mógł rozwinąć się na dobre. Pomimo ustroju opisywanego przez cudzoziemców jako dziwaczny w najlepszych przypadkach i zaprzeczający logice w najgorszych, szlachta polsko-litewska z najbogatszymi i najbardziej wpływowymi magnatami na czele utrzymała całe państwo w ryzach. Po drugiej stronie spektrum stał król przez szlachtę wybierany, choć nie był on bynajmniej marionetką w rękach oligarchów. Przeciwnie, dość często stawał w opozycji do pomysłów i planów możnych, aczkolwiek być może dlatego samo państwo przetrwało wszelkie przeciwności losu dzięki zdecydowanym postawom kolejnych władców. Standard życia, jak i technologia poszły tam do przodu niczym z kopyta. Rzeczpospolita Obojga Narodów stała się nagle rajem na ziemi dla każdego, kto miał wystarczająco dużo pieniędzy. Jakieś czterdzieści lat temu na terenami tak zwanej „Rzeczypospolitej Właściwej” skonstruowano pole siłowe, którego głównym zadaniem miała być ochrona przed zagrożeniem nuklearnym ze strony innych państw. W połączeniu z pięćdziesięciometrowym murem wzniesionym wokół kraj polsko-litewski stał się twierdzą nie do zdobycia. To na tych terenach zamieszkiwała szlachta, nieważne jak biedna i ogołocona z majątku oraz ci, którym udało się wkupić. Pozostali rozrzuceni byli po niechronionych ziemiach Rzeczypospolitej, głównie chłopstwo z mieszczanami oraz imigranci z zachodu bądź wschodu.
Po drugiej stronie Europy stali wielcy przegrani drugiej wojny: alianci. Tak Wielka Brytania, jak i Francja utraciły wszystko ze swojego dawnego splendoru, zostając jedynie z ruinami, problemami finansowymi i wszelkimi innymi niedogodnościami. Choć udało im się bez wątpienia coś na wojnie zyskać, bilans strat był zwyczajnie większy. Churchill wraz z De Gaullem doszli do wniosku, że nie mogą obserwować, jak Rzeczypospolita tuczy się z każdym kolejnym rokiem, stwarzając coraz większe zagrożenie dla Zachodniej Europy. Pojawiły się propagandowe plakaty przedstawiające króla Rydza-Śmigłego jako nowego Hitlera. Z tego tytułu wzdłuż niegdysiejszych Niemiec wzniesiony został mur oddzielający Europę aliantów od Europy polsko-litewskiej, z tego tytułu też alianci – do niedawna samozwańczy protektorzy Starego Świata – zaczęli podbijać wszystko, co tylko się dało, byle tylko odzyskać swą niegdysiejszą sławę. Francuzi zajęli Włochy, Austrię i pomniejsze państwa, Brytyjczycy zaatakowali Skandynawię. Ta wojna po wojnie odbyła się w stosunkowo krótkim czasie i, przez wzgląd na spustoszenia wojenne, z których wszyscy lizali rany, zakończyła się niemal całkowitym sukcesem. Obronną ręką z alianckiej ofensywy udało się wyjść tylko Hiszpanii generała Franco i Finlandii, cała reszta została „zjednoczona” pod parodystycznym sztandarem tak bardzo reprezentującym ironię sytuacji: wyciągniętą przed siebie otwartą ręką, symbolem Związku Aliantów. Europa została finalnie podzielona na dwóch gigantów z pomniejszą rolą Ligi Państw Bałkańskich usiłującej grać rolę mediatora przy jednoczesnym stopniowym powiększaniu swoich wpływów.
Czwarty i ostatni Demon wywodzi się z dalekiego, dalekiego Wschodu, a jest nim Cesarstwo Chin. Do końca drugiej wojny światowej nikt nie przypuszczał, że ma ono jakiekolwiek predyspozycje na stanie się jedną z najpotężniejszych nacji świata: świeżo formowana Republika Chin, osłabiona ciągłą eksploatacją dawnych mocarstw europejskich, USA i Japonii oraz zmagająca się niemal non-stop z komunistycznym zagrożeniem przypominała uczącego się chodzić źrebaka. W latach trzydziestych Kraj Kwitnącej Wiśni uderzył na Mandżurię, po czym po jej opanowaniu przypuścił atak na same Chiny, dając początek niezależnej od wielkiej wojny wojnie japońsko-chińskiej. Komuniści i rząd chiński zjednoczyli się przeciwko wspólnemu zagrożeniu, ale nawet to nie mogło zatrzymać japońskiej ofensywy. Sytuacja zmieniła się po dołączeniu USA do walki, odciągając uwagę Japonii od Chin. Klęska Japończyków zwróciła komunistów i rząd chiński przeciwko sobie, starcie, w którym zwycięstwo odniósł Czang Kaj-szek i jego rząd. Komuniści zostali przetrzebieni i wygonieni poza granice Republiki Chińskiej, ale na tym walki się nie skończyły. Pierwotnie Kuomintang planował pilnowanie swojego nosa i nieprzeszkadzanie MacArthurowi w jego eradykacji Japonii, ale do głosu odezwali się zapomniani przez Boga i ludzi rojaliści, zwolennicy starej dynastii Ming. Na uchodźstwie wciąż pozostawali potomkowie ówczesnych cesarzy, którzy to nie byli mile widziani tak za czasów dynastii Qing, jak i w Republice. Po dokonaniu widowiskowego zamachu stanu przy wsparciu komunistów i kilku pomniejszych państw syberyjskich dokonano szybkiej mobilizacji armii i uderzono w wycieńczoną operacją Downfall armię amerykańską, zmuszając ją do szybkiego odwrotu. Nie czekając na fanfary rojaliści przystąpili do podporządkowywania sobie pobliskich terenów z wyłączeniem sojuszniczych państw syberyjskich, które przechowały potomków dynastii Ming przez te długie lata. Plany nowego cesarza Ming Taizu, imiennika pierwszego władcy Mingów nie były skomplikowane: Zadaniem nowego cesarstwa było sprawienie, że Chiny ponownie stałyby się faktycznym Państwem Środka. W ciągu następnych lat wojska Neo-Mingów podbijały kraj za krajem, docierając do Indii, odcinając dla siebie spory kawałek Syberii, niewoląc Półwysep Koreański. Później ruszyli także w stronę zrujnowanej Japonii, Indonezji, a dalej na Pacyfik, gdzie ponownie starli się z USA. Po dziś dzień te dwa państwa pozostają w stanie wojny.
Oto Cztery Demony planety Ziemia.
3  Hyde Park / Forumowa Mafia / Forumowa Mafia - Edycja Dwunasta : 13 Grudnia 2012, 14:36:35
Let us begin.

Przypomnieniem najważniejszych zasad:

1. Ujawnianie wiadomości od MG = wilczy bilet poza temat(samobójstwem zwany).

2. Komunikacja via PW między graczami jest dozwolona. Oczywiście, niesie to ze sobą wszystkie możliwe konsekwencje.

3. Dzienny limit to jeden post historyjkowy w odpowiednim temacie i jeden "techniczny" tutaj. Post historyjkowy musi zawierać co najmniej 4 zdania.

4. Brak historyjki = 1 pkt. karny. Brak głosu w linczu = 2 pkt. karne. Brak "technicznego" = 2 pkt. karne. Limit to pięć.

5. Wyeliminowany gracz ma prawo do napisania ostatniego posta, w którym podzieli się swoimi spostrzeżeniami.

6. Godziny linczów i mordów mafijnych to odpowiednio 21 i 22. Mogą wystąpić opóźnienia, za co przepraszam.

7. Obowiązuje system jednodniowy:
Dzień 1 - Mord, modlitwa księdza
Dzień 2 - Lincz, działania detektywa
Dzień 3 - Mord, Lincz, modlitwa księdza etc.

8. Role:
a) Detektyw - Stary dobry Detektyw. Co drugi dzień może sprawdzić, czy osoba jest winna czy nie, zaś otrzymaną informację może wykorzystać i udostępnić forum miasta. OC jest odporny na tą umiejętność.
b) Ksiądz - Starszy i lepszy Ksiądz. Co dwa dni jego modlitwa może uchronić kogoś przed śmiercią. Wlicza się w to lincze, mordy ORAZ atak Zabójcy. Ksiądz nie może modlić się za tą samą osobę dwa razy z rzędu, nie może także, uwaga, modlić się za siebie(Pan Bog mówi: Nie bądź samolubem). Oprócz tego, jeżeli pomodli się za Nieumarłego i Lucyferianina, poznaje ich personalia i, jeśli chce, może użyć swej modlitwy do wyeliminowania wybranego z tych dwóch. To jedyny przypadek, w którym może modlić się za gracza dwa razy z rzędu.
c) Zabójca - Stosunkowo świeży, jego umiejętnością jest możliwość wyeliminowania dowolnego gracza, raz na rozgrywkę. Po użyciu tej umiejętności, zabójca staje się zwykłym miastowym... lub mafiozem, bowiem ta rola dostępna jest także dla Mafii. Po wyeliminowaniu ofiary poznaje on jej przewiny i rolę i może ujawnić je na forum. JEDNAKŻE, jeżeli jego ofiarą padnie osoba chroniona modlitwą bądź Nieumarły, moc zabijania przepada.
d) Nieumarły - Nowość, to raczej "pasywka" niż rola sensu stricte. Co ona daje? Cóż, Nieumarły jest odporny na ataki Zabójcy oraz, uwaga uwaga, potrzebuje DWÓCH głosów różnicy w linczu, by zostać wyeliminowanym miast jednego(można go za to poddać normalnemu Mordowi). Jego wadą jest to, że Ksiądz - jeżeli go wykryje - może go wyeliminować jedną modlitwą.
e) Lucyferianin - Kolejna nowość i kolejna pasywka, tym razem negatywna. Lucyferian się nie lubi. Co to oznacza? Ano to, że w przypadku remisu w linczu to on pada ofiarą, na co OC nie ma żadnego wpływu. Jest także podatny na ataki Księdza.
f) Opryszek - Stary dobry Oprych. Miastowy z parszywą mordą: Jeżeli Detektyw go sprawdzi, zobaczy winnego, chociaż sam Opryszek jest jedynie kolejnym szarakiem. Innymi słowy, pechowiec.
g) Mafia/Ojciec Chrzestny - Wrogowie Miasta. Planują, kręcą, manipulują. Wybierają jednego OC, który nieoficjalnie ową grupą dowodzi oraz posiada dwa ekstra bonusy: Niepodatność na działania Detektywa oraz możność poznania personaliów Księdza.
 
Mamy 16 graczy, co daje nam:
- 4 Mafiozów(Wliczony OC)
- 1 Detektyw
- 1 Ksiądz
- 1 Zabójca
- 1 Opryszek
- 1 Nieumarły
- 1 Lucyferianin

Gracze to:
- Hellscream - Druga ofiara Mafii
- Fast
-Cahan - Pierwsza ofiara Mafii
- Niedziel - Trzecia ofiara linczu, niewinny
- Revold
- Armiwart
- Waverley
- Belegor
- Sonic
- Disconnected - Samobójstwo, niewinny
- Sojlex - Druga ofiara linczu, niewinny
- Nikt - Pierwsza ofiara linczu, niewinny
- MiSi
- KeTiP
- Forumowa Mafia
- Fenir - Dyskwalifikacja

...Have fun. :3
4  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / Kolejne opowiadanie, bo nie wiem, co z tym zrobić : 15 Maja 2012, 16:31:57
Planowałem rzucić tym jako próbką dla jakiegoś wydawnictwa, ale potrzebuję jeszcze kilku opinii, by mieć pewność, że to się opłaca.
Ot, rzućcie okiem and enjoy.

Michael nie lubił odwiedzać Raziela.
Za każdym razem, kiedy gigantyczny Archanioł Wojny wkraczał w progi gabinetu Archanioła Magii bał się, że coś zniszczy. Wszystko w biurze filigranowego skrzydlatego było delikatne, pełne detali i szczegółów. „Zupełnie, jakbym wszedł do gigantycznego domku dla lalek”, pomyślał, pukając do drzwi. Ku jego zaskoczeniu, w progu nie stanął Raziel, a nieznana mu anielica.
Przez chwilę wymieniali się spojrzeniami. Było jasne, że dziewczyna(nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia parę lat) nie spodziewała się przybycia kogoś takiego, jak Michael; z kolei ona sama była ostatnią rzeczą, jaką spodziewałby się zobaczyć Archanioł Wojny w gabinecie swojego współpracownika.
- Coś ty za jedna? - Zapytał prosto z mostu, spoglądając na anielicę swoimi fiołkowymi oczyma.
- J-ja? Uh, ja, cóż, ja... - Dziewczyna odgarnęła swoje srebrne włosy do pasa i zaśmiała się nerwowo. - Ja... Donosiłam właśnie herbatę Panu Razielowi! Tak, herbatę!
- ...To kiepskie kłamstwo – W oczach Michaela pojawił się błysk.
- A co Pan tu niby robi?! - Srebrnowłosa zripostowała oskarżycielskim tonem, wskazując na gigantycznego Archanioła palcem.
- P-przepraszam bardzo? - Michael mógł spodziewać się wszystkiego, ale nie tego, że ponad dwukrotnie mniejsza od niego anielica przejdzie do werbalnej ofensywy.
- Tak, dobrze żeś Pan słyszał! - Anielica potrząsnęła palcem, zupełnie jakby przemawiała do dziecka, które znowu coś zbroiło. - Co Pan, Pan myśli, że Pan Raziel ma dla Pana czas? Pan Raziel jest bardzo zajętym Archaniołem, teraz nie może Pana przyjąć!
- Zaraz, ale...
- Nie ma żadnego „ale”! Proszę mi stąd wyjść, mam tutaj papiery do uporządkowania. Jestem sekretarką Pana Raziela, nie mogę pozwolić, by ktokolwiek przeszkadzał mi w pracy! - Machnęła ręką na zbaraniałego olbrzyma, który jeszcze przez dobrą chwilę stał w progu, zanim udało jej się go wypchnąć i zatrzasnąć drzwi.

Nie wierzę.
Właśnie wygoniłam z biura Pana Raziela trzymetrowego giganta, Archanioła Wojny. Myślałem, że zejdę ze strachu. Mogę mówić jedynie o szczęściu. Fakt, że udało mi się zabrzmieć wiarygodnie uważam za niewyobrażalny. Trzeba to dopisać do listy osiągnięć.
Nazywam się Sigma i mam zaszczyt od niedawna być podwładną Archanioła Magii, samego Raziela. Nie jestem bynajmniej jego sekretarką, to był jedynie blef wymyślony na poczekaniu, by odegnać Archanioła Wojny.
W rzeczywistości, służę Panu Razielowi jako jego prawa ręka czy też raczej: kobieta od brudnej roboty. To w sumie dość skomplikowana historia.

Byłam jedynie zwyczajną anielicą w chórze Stróży, najniższym z możliwych. Margines społeczny, powiedziałby ktoś. W rzeczywistości powodziło mi się całkiem zacnie: Żyłam wraz z paroma przyjaciółmi w niewielkim mieszkanku i jakoś to szło. Wbrew temu, co mogą sądzić śmiertelni, także i my mamy kłopoty finansowe. No cóż.
Zapewne żyłabym tak po wsze czasy, gdyby nie czysty przypadek. Złożyło się tak, że jeden z moich znajomych – wciąż dzieciak – przysporzył sobie bez mała kłopotów lokalnemu gangowi oprychów. Wracałam właśnie ze sklepu, kiedy zobaczyłam, że coś wyprawia się na Placu Głównym naszej dzielnicy. Przepychając się przez tłum(nie obeszło się bez paru razów) dotarłam w końcu na miejsce, gdzie mogłam w miarę normalnie obserwować zajście. Walka trzech na jednego, przy czym mój znajomy był niewielki i wątle zbudowany, podczas gdy trójka agresorów przerastała go co najmniej o dwie głowy każdy. Widząc, że zbierają się do spuszczenia mu porządnego łomotu, wyskoczyłam z tłumu i przylutowałam pierwszemu w ten parszywy ryj. Jak na tak wielkiego chłopa, nie był zbyt twardy, złożył się bowiem po tym jednym ciosie, a resztę walki spędził na ziemi, kwiląc z bólu.
Na ich twarzach – zaskoczenie. Na mojej - chwilowy triumf. Mało brakowało, a moja wrodzona brawura kosztowałaby mnie utratę zębów. Mniejszy z dwójki, która pozostała na nogach, dość szybko wyrwał się ze stuporu i zamierzył się na mnie. Cios był niezgrabny, kompletnie nietechniczny i przez chwilę wydawało mi się, że sam oprych poleci za swoją ręką jak worek kartofli. Niemniej jednak, musiałam reagować szybko i sprawnie. Odskoczyłam do tyłu, wielgachna pięść minęła mój nos o centymetry. Chwilowo zostawili mojego przyjaciela w spokoju. Słusznie. Któryś z nich tylko by go tknął, a porozwalałabym im te kartofle, które nazywają swoimi głowami.
- Nie macie wstydu? - Warknęłam, wymierzając w ich stronę oskarżycielski palec. - Trzech na jednego, nazywacie to walką?
- Zjeżdżaj, paniusiu, albo zajmiemy się i tobą – Większy z nich zarechotał niczym na prawdziwego idiotę przystało. Zapewne sądził, że nie stanowię dla nich zagrożenia. Ech, zaskakuje mnie prawdziwy kretynizm co niektórych ludzi.
- Wasz kumpel stracił już zęby i przytomność – Odpowiedziałam wyniośle, niedbałym ruchem brodą wskazując na leżącego na ziemi zbira. - Wam pewnie też będzie to twarzy z ubytkami w uzębieniu.
- Patrz ją, Rikael – Rzucił mniejszy do większego. - Zdzira myśli, że da Nam radę.
- Widzę, Simael – Większy z nich uśmiechnął się obleśnie. Ugh, dlaczego Ci wszyscy niedorozwinięci samcy muszą zachowywać się, jakbym była jakąś call girl? Moja koszulka nie miała wtedy nawet dekoltu, do cholery!
- Dam Wam trzy sekundy, idioci. Trzy sekundy. Potraficie policzyć do trzech, prawda? - Tłum gapiów obserwujący zajście zachichotał. No cóż, wolałabym raczej, żeby mi jakoś pomogli, ale dobre i to. Twarze zbirów wykrzywiły się w grymasach gniewu.
- Dostaniesz łupnia, laleczko! - Warknął Simael, zbliżając się. Byli wielcy i z pewnością potrafili przyłożyć, ale byli też wolni, niezgrabni i pozbawieni jakiegokolwiek przeszkolenia w sztukach walki. Opłaciło się chodzić na lekcje karate.
Zaatakowali razem. Rzucili się wręcz. Rzucili, wrzeszcząc jak opętani. Idioci. Odskoczyłam do tyłu i z satysfakcją obserwowałam, jak obaj zderzają się głowami w locie i lądują na ziemi, zamroczeni. Obeszłam ich z drugiej strony(za moimi plecami pojawiła się ściana gapiów, co zostawiłoby mnie bez możliwości wycofania się) i czekałam, aż wstaną. Pierwszy poderwał się Rikael, w jego oczach gorała wściekłość. No, to musi być paskudne uczucie, dać się pokonać dziewczynie o dwie głowy mniejszej od niego. Ponownie rzucił się w moją stronę, bez jakiegokolwiek planu czy ostrożności. Przywitałam go obcasem buta(akurat wtedy miałam na nogach kilkucentymetrowe koturny. Spadły mi wręcz z nieba). Zbir zakolebał się, ponownie zamroczony. To była szansa na wykończenie go. Szybki cios w podbródek wywrócił go na ziemię, zaś sam Rikael z ziemi już się nie podniósł. Simael popatrzył na mnie z niedowierzaniem, przeniósł wzrok na swojego nieprzytomnego kumpla, znowu popatrzył na mnie, po czym wrzasnął wściekle. Nie jestem pewna, co konkretnie wrzasnął, ale fakt, że wyciągnął z kieszeni swojej skórzanej kurtki pistolet trochę osłabił mojego ducha walki.
- I co powiesz teraz, paniusiu? - Zaśmiał się ochryple, spoglądając na mnie z góry. Tłum jakby nieco się rozrzedził. - Jakieś ostatnie słówka?
- Opuść ten pistolet, proszę – Głos nie należał do mnie ani do nikogo, kogo znałam. Obróciłam się w stronę, z której dobiegł. Z tłumu wyszedł niewielki anioł o czarnych włosach, ubrany w czarny jak noc garnitur z czerwonym krawatem. Ciuch wyprasowany był nienagannie, nie mogłam dopatrzyć się nawet pojedynczego pyłku. Uśmiechał się przyjaźnie i w porównaniu ze mną czy Simaelem wyglądał, jakby urwał się z zupełnie innego świata. - Myślę, że wystarczy już tego przedstawienia.
- Ty, ty też byś łupnia nie chciał, kurduplu?! - Warknął zbir, łypiąc na niego złym okiem. Musiałam przyznać mu rację, anioł w garniturze był niższy ode mnie o dobrą głowę.
- No, mój drogi, myślałem, że potrafisz mierzyć siły na zamiary – Ekspresja czarnowłosego nie zmieniła się ani odrobinę. Simael zaczynał tracić cierpliwość. Wymierzył pistoletem w filigranowego anioła, ale ledwo to zrobił, broń... wyleciała mu z ręki i trafiła w dłoń galancika. - No i co? Wciąż jesteś taki skory do przemocy? - Ten gość sprawiał, że dostawałam ciarek. Przyjazny uśmiech, ułożona mowa i jakaś dziwna aura absolutnej bezwzględności składały się na interesujący portret.
Simael warknął pod nosem i wtopił się w tłum, zostawiając swoich kumpli na ziemi, pobitych i upokorzonych.
- Mam nadzieję, że w niczym panience nie przeszkodziłem? - Zapytał mnie czarnowłosy, kiedy już tłum zaczął się rozchodzić. Mój przyjaciel był w całkiem niezłym stanie, szczęśliwie tamci troglodyci nie zdążyli go sponiewierać.
- Nie, raczej nie. Dzięki – Uśmiechnęłam się z pewnymi trudnościami. Ten gość naprawdę mnie przerażał.
- Po prawdzie, pojawiłem się tu przypadkowo – Rzucił mimochodem galancik, spoglądając na zegarek z dewizką, przyczepiony do klapy marynarki. - Lubię obchodzić nasze piękne Niebiosa. Miejscami bywają takie... spokojne.
- Jeżeli szukasz spokoju, to nie tutaj – Odparłam od razu. - Tutaj łatwo o guza.
- Nie ukrywam, owszem. Przyciągnąłem kilka nieprzyjaznych spojrzeń podczas mojego spaceru. Gabriel będzie musiał coś z tym zrobić.
- Kto, Archanioł Kreacji? No, jeżeli kiedyś zainteresuje go los zwyczajnych Stróżów, czemu nie? - Pozwoliłam sobie na zgryźliwość, bo wiadomym było, że taka szycha nigdy nie zainteresuje się losem marginesu takiego jak ja.
- Och, ależ on czuwa – Czarnowłosy uśmiechnął się tajemniczo. - Aczkolwiek jeżeli uważasz, że nie przykłada się do swoich obowiązków, zamienię z Nim słowo w tej sprawie.
- Zamienisz z Nim... Zaraz, co? - Zaskoczył mnie. Czyżbym rozmawiała właśnie z wielką szychą z samej góry? Ale... Ale jak to, dlaczego? Po co w ogóle tracił on na mnie w takiej sytuacji czas?
- Uh... Jak masz na imię, jeśli mogę wiedzieć? - Zapytałam ostrożnie, obserwując kurdupla uważnie. 
- Oh, przepraszam, nie przedstawiłem się? - Zdawał się być autentycznie poruszony faktem, że nie podał mi swojego imienia. - Raziel. Przyjemność po mojej stronie.
No świetnie. Gadałam właśnie z Archaniołem Magii jak z równym sobie. O Boże, mam kłopoty. Duże kłopoty.
- Proszę się nie stresować, panienko – A on wciąż z tym uśmiechem na twarzy. Niby nic, ale jednak wciąż przyprawiało mnie o dreszcze.
- P-proszę o wybaczenie, Panie Razielu... Ja...
- Ale przecież nic się nie stało. Po prawdzie, nie miałem jeszcze okazji rozmawiać z kimś spoza grona Archaniołów, kto adresowałby mnie w pierwszej osobie liczby pojedynczej... Ale ale, choć pojawiłem się tu przez przypadek, można powiedzieć, że trafiłem na prawdziwą bombę. Czy pozwoli Pani ze mną? Chciałem Pani zaproponować... pracę.
Archanioł Magii. Proponuje pracę. Szaraczkowi ze Stróży. Mnie.
- Pracę? - Powtórzyłam głucho.
- Tak, pracę. Oczywiście, jeżeli mamy współpracować, musiałbym znać panienki imię – Wow, nie zapytał nawet, czy chcę ją podjąć, tylko od razu zapytał o imię. Musiał wyczytać z mojej mimiki, że ani myślę mu odmawiać. Takie miejsce pozwoliłoby mi na porządne ustatkowanie się. Mogłabym wspierać swoich znajomych finansowo, poznałabym tuzy świata Niebian... Mogłabym służyć Jego interesom.
- Sir, tak jest, Sir.

W ten oto dość dziwny sposób miałam okazję stać się prawą ręką samego Archanioła Magii. Przyznam się, inaczej go sobie wyobrażałam. Zakładałam raczej, że przyjmie formę sędziwego, sękatego mężczyzny z brodą, przybranego w jakieś nie wiadomo jakie szaty z inskrypcjami i symbolami, których zwykły anioł zapewne by nie znał. A tu proszę, kurdupel w czarnym garniturze(ale za to jak doskonale wykonanym!), niższy ode mnie o dobrą głowę.
- Proszę mi powiedzieć, panienko Sigmo... Czego Pani oczekuje ode mnie jako podwładna? - Zadał mi w pewnym momencie pytanie.
- Ja? Ja nie śmiałabym stawiać jakichkolwiek warunków! - Odparłam, nieco zaskoczona. - T-to i tak ogromny zaszczyt, Panie Razielu.
- Spodziewałem się podobnej odpowiedzi – Raziel uśmiechnął się lekko. - Nie chcę jednak zostawiać wątpliwości, panienko. W tym kontrakcie pracujemy na równych warunkach, a sam kontrakt jest dobrowolny.
- Uh... Rozumiem – Po prawdzie, nie rozumiałam. Czemu byłam mu tak potrzebna? Po Niebiosach chodziła cała masa aniołów. Jakoś nie chciało mi się wierzyć, że zadecydował przypadek. - Jeżeli mogę zapytać, na czym polega ta... praca?
- Potrzebuję kogoś, komu mogę zaufać – Wypalił prosto z mostu i znowu mnie zaskoczył. Czy on naprawdę chcę powierzyć swoje sekrety komuś takiemu jak ja? Sekrety Archanioła Magii?
- P-przepraszam bardzo?
- Czy to takie duże zaskoczenie? - Zaśmiał się cichutko. - Widzi panienka, zapewne wiadomy jest panience fakt prowadzenia przez Nas wojny przeciwko siłom Alastora, prawda?
- T-tak... - Nie byłam pewna, czy chciałam usłyszeć resztę tego, co miał zaraz powiedzieć.
- Cóż... O, to już mój gabinet – Wskazał na niewielki budynek wciśnięty między dwa wieżowce. Wzniesiony w lekko niedzisiejszym już stylu, dziwnie wyglądał pomiędzy tymi olbrzymami ze szkła, betonu i stali. Obejrzałam się: Byliśmy w centrum naszej niebiańskiej metropolii. Nigdy nie miałam okazji zajść tak daleko w głąb miasta.
Raziel uchylił drzwi do swojego biura, po czym przepuścił mnie w drzwiach. Istotnie, był aniołem o nienagannych manierach. Przyznam się, zrobiło mi się głupio, nie pierwszy raz tego dnia zresztą. Oto wielki Archanioł Magii, jedna z najważniejszych figur w Królestwie Niebieskim, przepuszcza mnie w drzwiach.
- Proszę, zajmij miejsce przy biurku – Wskazał mi wielkie mahoniowe biurko, zajmujące dobre pół pokoju, w którym się znajdowaliśmy. Zasiadłam na solidnie wykonanym krześle obrotowym, obitym skórą. Przez chwilę myślałam, że w nim utonę, tak miękkie i głębokie było. Raziel zajął krzesło po drugiej stronie biurka, porównywalne rozmiarami. Pomimo to, doskonale utrzymywał się on w tym wielkim fotelu, będąc też mniejszym ode mnie, podczas gdy ja ledwo mogłam wyściubić nos.
- Cóż, przejdę do rzeczy. Wspominałem podczas naszego spaceru, że Królestwo Niebieskie na chwilę obecną prowadzi intensywne działania ofensywne wobec Alastora i jego hord. Choć nie mówimy tu o wojnie sensu stricte, stosunki dyplomatyczne między obydwoma stronami są dość napięte. To jasne, że wojna wybuchnąć może w każdej chwili, ale w naszym interesie leży to, by do tego nie dopuszczać. Z tego, co wiem, obu stronom nie jest to na rękę i póki co jesteśmy zadowoleni wizją „zbrojnego pokoju”. Jednakże... - Raziel spauzował swój monolog i przyjrzał mi się, zupełnie jakby sprawdzał moją reakcję. - Wiadomo, że wiedza o przeciwniku jest bezcenna. Obie strony posiadają swoich agentów, którzy zbierają owe informacje, omijając się jednocześnie szerokim łukiem.
- Czy chce Pan, żebym... Żebym została takim agentem? - To było jakieś szaleństwo. Karate czy nie, nie nadawałam się do takiej roboty! Nie potrafiłam szybko latać, nie znałam żadnych zaawansowanych manewrów i nigdy nie miałam okazji mierzyć się z demonami inaczej niż na konsoli.
- Nie inaczej, panienko. Proszę się jednak nie bać, ja, Gabriel i Rafael zadbamy o to, by zyskała Pani należyte szkolenie. Niemniej jednak, potrzebowałbym panienki opinii.
- O-opinii?! Oczywiście, że tak! J-jestem zaszczycona, mogąc reprezentować interesy Niebios i...
- Pozwolę sobie na drobną korektę, panienko Sigmo. Moje interesy.
Zaskoczył mnie po raz enty już. Co miał na myśli?
- Widzi panienka... Ja i Lord Samael nie zgadzamy się w paru kwestiach – Raziel uśmiechnął się w sposób, który wcale a wcale mi się nie spodobał. - Mój przełożony... Hmm, uważa on, że w sposobach pokonania naszej demonicznej opozycji należy zachować pewien umiar.
- Umiar?
- Stosować się do naszych reguł i naszych sposobów. Tymczasem, inne sposoby są często dużo bardziej skuteczne i efektywniejsze w rozkładzie kosztów i zużytego czasu.
- Chce Pan... użyć broni demonów przeciw demonom?
- Nie ująłbym tego lepiej.
Długa cisza. Nie byłam pewna, co o tym sądzić. To brzmiało jak jakieś wariactwo, jak zdrada stanu. Z drugiej strony, osobą, która pozwoliła sobie na podobne stwierdzenie był nie kto inny, jak sam Archanioł Magii.
- Panienko Sigmo, będę szczery – W jego oczach po raz pierwszy zobaczyłam chłód i zimną, kalkulującą myśl. - Oczekuję od panienki zaufania, którego nie mogę powierzyć Drużynie Paradiso. Jako drużyna działająca bezpośrednio na usługach Samaela, raportują mu wszelkie możliwe znaleziska. Ja z kolei potrzebuję wszystkiego, co tylko da się znaleźć w demonicznych bibliotekach, aby móc lepiej przestudiować ich gatunek, mocne i słabe strony. Absolutnie wszystko.
- A-ale dlaczego ja? Dlaczego to ja zostałam wybrana? - Zapytałam w końcu.
- Bo z tego, co miałem okazję zaobserwować, jest panienka niezwykle lojalna względem swych przyjaciół. Oczywiście, do niczego panienki zmuszać nie zamierzam. Jeżeli uważa panienka, że nie jest w stanie podołać podobnemu zadaniu, nie będę żywił urazy. Po prostu pójdziemy swoimi drogami i najprawdopodobniej już nigdy się nie zobaczymy.
Nie dawał mi wielkiego wyboru. Mogłam albo przystać na jego prośbę i zacząć działać w jego imię, po części poza prawem lub też wrócić do swojego życia, gdzie ledwo wiązaliśmy koniec z końcem jako nic nie znaczący Stróż. Na takiej posadzie byłabym w stanie zarabiać wystarczająco dużo, by utrzymać moich przyjaciół... Ale czy było to warte zdrady ideałów? Z drugiej strony, czy liczyło się to jako zdrada? Wszakże działalibyśmy w słusznej sprawie, nawet jeżeli okrężną drogą, nieco kontrowersyjną.
- No cóż, jaka jest panienki decyzja? Czy mogę panience zaufać? - Znowu, długa cisza. Teraz albo nigdy. Mogłam się wycofać albo kontynuować.
- Tak jest, Sir – Odpowiedziałam w końcu, nieśmiało salutując. Chłód w oczach Raziela zniknął, a sam Archanioł uśmiechnął się lekko.
- Cóż, w takiej sytuacji nie ma co tracić czasu, prawda? - Powiedział, podnosząc się z krzesła. - Zapoznam Panią z Gabrielem i Rafaelem, naszymi współpracownikami – Przyznam się, spodobał mi się fakt, że użył „naszymi”, a nie „moimi”. - Jednakże, zastrzegam, nie znają oni naszego właściwego celu. Proszę zachowywać ostrożność w interakcjach z nimi.
- Tak jest, Sir.

Nie wiem, czego oczekiwałam po Gabrielu i Rafaelu. Wydawało mi się, że ten pierwszy, jako Archanioł Objawień, będzie poważny, patetyczny wręcz i będzie przeciągać zgłoski. Drugi z kolei, jako Archanioł Uzdrowień, miałby być przyjazny, uśmiechnięty i o pogodnym usposobieniu. Nie ukrywam, że oba te stereotypy nie do końca zgadzały się z prawdą: Gabriel przypominał mi moich przyjaciół swoim uśmiechem, swoją postawą, swoją manierą wypowiedzi i w zasadzie wszystkim innym. Rafael z kolei... Cóż, nie polubiłam go. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił po przywitaniu się z Nami, to niecierpliwe machnięcie ręką i zamruczenie czegoś, co brzmiało jak „strata czasu”. Zgaduję, że Archanioł Uzdrowień może mieć sporo do roboty, ale jakoś mnie to nie przekonało do polubienia go.
- A więc to Ty jesteś Sigma, tak? - Zagadnął Gabriel. - Przyznam się, Raziel przebąkiwał o tym, że potrzebuje jakiejś pomocy w porządkowaniu papierów, ale nigdy nie sądziłem, że będzie aż tak zabiegany.
- Tak po prawdzie, mój drogi, Sigma nie jest i nie będzie moją sekretarką – Odparł Archanioł Magii, uśmiechając się. Nadstawiłam uszu. Czy czasem nie uprzedzał mnie wcześniej, by nie powiedzieć za dużo? - W zasadzie, to jest to sprawa dość poufna i będę potrzebować waszej pomocy.
- Poufna sprawa? - Rafael nie wyglądał na zadowolonego. - O co tam znowu idzie górze?
- Organizujemy Niebiańską Flotę Powietrzną – Przez chwilę panowała cisza. Przyznam się, takiego wytłumaczenia się nie spodziewałam. Zaskoczenie na twarzy Archanioła Uzdrowień było bezcenne.
- Co robimy? - Zapytał po chwili.
- Oddziały lotnicze – Raziel odparł nader entuzjastycznie. - Michael jest zbyt zajęty z piechotą, tak więc Lord Samael powierzył mi opiekę nad projektem.
- Raziel, ale gdzie, do ciężkiej cholery, jest w tym nasza rola? - Archanioł Uzdrowień nie wyglądał na zadowolonego. - Jestem ostatnią osobą, która znałaby się na wojaczce i jako taki z tymi śmiesznymi projektami nie chcę mieć nic wspólnego.
- Oczywistym jest, że nie będziemy budować machin latających, gdyż mija się to z celem – Archanioł Magii zdawał się nad czymś zastanawiać. - Dlatego też Niebiańska Flota Powietrzna przyjęłaby formę oddziałów specjalnych. Nieliczne, ale świetnie wyekwipowane oddziały, których zadaniem byłaby walka podjazdowa, atakowanie tam, gdzie nikt ich się nie spodziewa i oddalanie się, zostawiając za sobą jedynie trupy. Wiesz, jak takie działania potrafią podkopać morale? - Rafael kiwnął głową z niechęcią. Zapewne musiał wiedzieć to i owo o strategiach bitewnych, biorąc pod uwagę fakt, że dowodził korpusem uzdrowicieli. Raziel wskazał na mnie. - Panienka Sigma została osobiście przeze mnie wybrana jako osoba zdolna do uczestniczenia w tym przedsięwzięciu jako pierwszy Niebiański Lotnik.
- Raziel, wszystko fajnie, ale Ty wciąż nie wytłumaczyłeś Nam, jak możemy pomóc – Do rozmowy wtrącił się Gabriel.
- Cóż, plan zakładał, że Niebiańscy Lotnicy wyposażeni zostaną w specjalne kombinezony pozwalające im na rozwijanie odpowiednio dużych prędkości przy jednoczesnym zapewnieniu odpowiedniej ochrony i technologii. Zakładam, że – w związku z wymaganą dużą zwinnością dla takiego lotnika – w tej kwestii biotechnologia nada się najlepiej.
- Czyli chcesz, żebyśmy wzięli się za konstrukcję takiego kombinezonu...? - Upewnił się Gabriel, wyciągając skądś niewielki notesik z długopisem.
- Biotechnologia? Ciekawe, ciekawe... - Wyglądało na to, że Razielowi udało się w końcu przekonać Rafaela do swoich racji.
- Więc jak, moi drodzy? Mogę liczyć na wasze wsparcie?
- Hmm... Być może będę tego żałować, ale niech będzie – Rafael machnął ręką, na jego twarzy pojawił się niewielki uśmiech.

I w ten sposób mój przełożony zainicjował moją karierę. Nie sądziłam jednak, że proces samego przygotowania będzie aż tak długi i aż tak wyczerpujący. Wstawałam o szóstej rano, kładłam się o drugiej w nocy. Ćwiczeniom, przymiarkom i dopasowaniom końca nie było. Przez następne pół roku doskonaliłam tężyznę fizyczną, uczyłam się o taktykach i zachowaniach, testowałam prototypy mojego nowego kostiumu bojowego – nie obchodziło się bez awarii kilka kilometrów nad ziemią. Przez ten czas rzadko widywałam się z przyjaciółmi, ale za to nauczyłam się cenić ich obecność nawet bardziej niż wcześniej.
Nie obeszło się bez trochę zawstydzających sytuacji. Wciąż pamiętam dzień, w którym miałam przymierzyć kombinezon po raz pierwszy. Rafael, który urzędował wtedy w laboratorium, przywitał mnie mruknięciem, jak zwykle zresztą. Wyglądało na to, że nanosił ostatnie poprawki na pierwszą wersję mojego nowego narzędzia pracy.
- No dobra, gotowy do testowania – Rzucił w końcu, prezentując mi kombinezon. Był cały biały, z paroma pomarańczowymi dodatkami. Do kombinezonu dołączona była para kompletnie odjazdowych pomarańczowych okularów przeciwsłonecznych. - Do rosołu – Powiedział do mnie. Zamrugałam parę razy.
- Przepraszam bardzo? - Zapytałam tępo, wpatrując się w niego jak w skończonego kretyna.
- Słyszała mnie Pani, do rosołu – Odpowiedział Archanioł Uzdrowień, absolutnie niewzruszony. - Jeżeli ma pasować, muszę mieć Pani wymiary. Obejrzeć wszystko z każdego kąta – Nie miałam w sumie wielkiego wyboru. Pocieszałam się jedynie myślą, że jako Archanioł Uzdrowień z ogromnym doświadczeniem, nie powinien on być poruszony widokiem nagiej kobiety. Był chociaż na tyle uprzejmy, by wyznaczyć mi miejsce, gdzie mogę zostawić ciuchy.
Wpatrywał się we mnie długo. Jak dla mnie, o wiele za długo. Taksował mnie wzrokiem jak jakąś lalkę. Dosłownie znikąd w jego ręku pojawił się centymetr.
- Zobaczmy... - Zamruczał, opinając mnie tasiemką w pasie. Zamruczał ponownie, jakby potakująco. Owijał każdy fragment ciała powoli i ostrożnie, z pietyzmem wręcz. Zupełnie jakbym nie była kobietą, a rzeźbą kobietę przedstawiającą, gdzie artysta-rzeźbiarz ogląda swe dzieło w poszukiwaniu skaz i niedopatrzeń.
- No cóż, wygląda na to, że dobrze oceniłem twoją sylwetkę – Stwierdził, uśmiechnąwszy się z zadowoleniem. - A już się bałem, że trzeba będzie wprowadzać poprawki. Trzymaj – Wręczył mi kombinezon. - Na razie na gołe ciało. Trzeba sprawdzić, ile miejsca wymagane będzie na ubranie bądź dodatkową warstwę ochronną – Kiwnęłam głową, sprawdzając, jak to się wkłada. Okazało się, że można go wkładać zarówno od góry, jak i od dołu. Ciekawy bajer, zobaczymy, czy się przyda. Po krótkiej chwili byłam już odziana od stóp do głów w biały kombinezon. Kończył się tuż pod podbródkiem, zapewne dla maksymalnej ochrony szyi. Musiałam jeszcze się przyzwyczaić do kręcenia w tym głową. Rafael ostrożnie założył mi okulary na głowę, tak, żeby nie spadły na nos.
Musiałam przyznać, jak na prototyp, kostium był niezwykle wręcz komfortowy do noszenia. Nie krępował ruchów, tak jak sądziłam, że będzie(poza tą niefortunną szyją), ale z drugiej strony, wydawał się bardzo... lekki. Czułam się trochę tak, jakbym miała na sobie jedynie satynową koszulę nocną, co – biorąc pod uwagę mą obecną sytuację – nie było najprzyjemniejszym uczuciem.
- I jak? Bardzo krępuje ruchy? - Zapytał mnie po krótkiej chwili ciszy.
- Poza szyją, jest bardzo wygodny – Odpowiedziałam, ostentacyjnie krzyżując ręce na piersiach. - Ale z drugiej strony... Ledwo go czuć na sobie. Jakby to był przemoczony t-shirt. -Rafael zmarszczył brwi.
- Hmm, nie o to bynajmniej chodziło – Mruknął. - Kombinezon musi być wygodny, ale jednocześnie nie może być zbyt lekki. Zbyt duże ryzyko, że atak przebije się do ciała – Po prawdzie, bardziej obawiałam się teraz latania z wysoką prędkością kilka kilometrów nad ziemią w czymś podobnym. Skończyć jako lodowa rzeźba, świetna śmierć. - W takiej sytuacji trzeba będzie to trochę przerobić.
Tak wyglądało większość spotkań polegających na przymierzaniu kombinezonu. Gabriel pojawiał się rzadko i zazwyczaj równie szybko wychodził, co przyszedł. Najczęściej pozdrawiał mnie przyjaźnie, wymieniał paroma uwagami z Rafaelem i znikał. Raziela widywałam nawet rzadziej.
W końcu jednak nadszedł czas, kiedy treningi dobiegły końca. Mogłam wyruszyć na misję. W imię Królestwa Niebieskiego.

Moim pierwszym poważnym zadaniem było odzyskanie „Necronomiconu” z pewnej biblioteki na terenach Francji. Według informacji Raziela, była to obszerna, obita skórą księga bez podpisu, spisana przez jakiegoś sfiksowanego Araba dawno temu. Miała ona traktować o pradawnych demonach, rzekomo o mocy porównywalnej z Lucyferem lub nawet większej, a także wspominać o technikach ożywiania zmarłych jako bezmyślne kukły.
- Czwarta część armii Alastora, tak zwane „Niebiańskie Zastępy im. Najświętszej Marii Panny” - Archanioł Magii wywrócił oczyma, zaznaczając ironię. - składają się wyłącznie z nieumarłych. Także „Damonisch SS” nie stroni od ich używania. Zrozumiałym jest, że księga traktująca o nowych sposobach podnoszenia kolejnych ożywieńców znacząco wzmocni siłę przebicia demonów.
- A co z tymi pradawnymi demonami? - Zapytałam.
- Spośród kadry przywódczej Czyśćca, jedynie Forcas – Trzeci Generał – jest w stanie zrobić użytek z ustępów traktujących o owych demonach. Ponieważ jednak Forcas jest także największym leniem, jakiego widziały moje oczy, pozostaję spokojny.
- Miał Pan okazję osobiście zobaczyć Generała, Sir?
- Och, nie raz i nie dwa – Raziel zaśmiał się cicho. - Pierwszego Generała, Himlera Gunsche, widuję dość często przez czysty przypadek na powierzchni.
- ...I pozwala Pan mu odejść, Sir? - Uśmiech zniknął z twarzy mojego przełożonego, z kolei ja już wiedziałam, że powiedziałam coś nie tak.
- Dam Ci dobrą radę, Sigmo – Zamruczał, a w jego oczach znowu zobaczyłam zimną stal. - Jestem osobą tolerancyjną i chociaż uważam, że demony należy zwalczać, potrafię znaleźć pewien umiar w swoim postępowaniu. Sugeruję panience to samo.
- Ja... Tak jest, Sir.
- A więc... - Chłód w jego oczach zniknął, ale miałam świadomość, że porządnie sobie nagrabiłam swoją uwagą. - Himler pojawia się zazwyczaj jako parlamentariusz, omawiając ze mną lub Gabrielem wszelkie możliwe traktaty i ugody, często nawet pod bokiem Alastora. To bardzo mądry jegomość, Sigmo. Mądry i niezwykle niebezpieczny. Co do pozostałych Generałów; Jarema Wiśniowiecki, Czwarty Generał, to dość dziwna istota. O ile mi wiadomo, jest pod ścisłą jurysdykcją Himlera. Raportuje mu wszystkie swoje ruchy i decyzje.
- Przepraszam, że przerywam, Sir, ale dlaczego właściwie oddział demonów nosi imię Najświętszej Dziewicy?
- Oh, tym oddziałem zarządza Jarema. Powiedzmy, że Himler i Goldbaum zmuszeni byli do zamienienia tego i owego w jego głowie...
- Nie wymienił Pan jeszcze Drugiego Generała – Zauważyłam, a uśmiech ponownie zniknął z twarzy Raziela, ku mojemu przerażeniu, że oto nagrabiłam sobie po raz drugi w przeciągu pięciu minut.
-...Nie lubię go – Odparł bardzo powoli Archanioł Magii, jakby uważnie dobierając słowa. - Nie lubię go i uważam, że powinien spłonąć wraz z Alastorem i Lucyferem w Dniu Ostatecznym. Mam tylko nadzieję, że ty nigdy nie będziesz zmuszona do stanięcia z Nim twarzą w twarz.
- Sir...? A co z pozostałymi Generałami? - Długa cisza, Raziel intensywnie myślał.
- Oni... Oni mają jeszcze szansę na zyskanie łaski. Nie mówmy już o tym więcej, dobrze?
- Wedle rozkazu, Sir.
- Sigmo... To była prośba, a nie rozkaz.
- Oh... - Zrobiło mi się głupio, że po raz enty już nie udało mi się właściwie zinterpretować słów mojego przełożonego. - P-przepraszam, Sir.
- Nie ma za co, panienko – Na jego twarz powrócił uśmiech. - Kiedy będziesz gotowa do lotu?
- W przeciągu pół godziny, Sir.
- Doskonale. Właściciel biblioteki zdaje się nie znać prawdziwej wartości tej księgi, tak więc tym prościej będzie ją przechwycić.
- Tak jest, Sir.

Mój kombinezon zapewniał nie tylko odporność na obrażenia i przeciążenia. Dzięki niemu mogłam rozwijać prędkości na tyle duże, by docierać do celu względnie szybko. Na chwilę obecną jestem w stanie dociągnąć do sześciuset pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, aczkolwiek Gabriel i Rafael pracują już nad dobiciem do ośmiu setek, a stamtąd – do bariery dźwięku. To musiało być niesamowite uczucie, zasuwać z taką prędkością. Z pewnością dodawało to nieco do mojej i tak przesadzonej już pewności siebie.
Konstrukcja kombinezonu obejmowała nieco więcej niż samą długość ciała, wzmacniała także moje skrzydła. Dopóki nie byłam podwładną Raziela, unikałam ich stosowania, jako że skrzydła Niebian funkcjonują także jako swoisty radar, pozwalający innym Niebianom na namierzenie się nawzajem. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowałam, była świadomość, że miliony aniołów wiedzą, gdzie się teraz znajduję. Dzięki odpowiedniej biotechnologii jednak, udało się zamaskować „sygnał” moich skrzydeł, co zmniejsza moje szanse wykrycia(Czyściec bowiem jest w stanie odnajdywać Nas na podstawie tego samego systemu) i daje nieco „ciszy radiowej”. Gabriel opracował także całkiem przydatny bajer, polegający na tym, że mogę przywołać kombinezon na siebie mocą myśli. Wystarczy, że pomyślę o nim w odpowiedni sposób i bach!, jestem gotowa.
Jeśli chodzi o uzbrojenie mojej nowej zabawki, posiadam zarówno broń dystansową, jak i do walki w zwarciu. Ta pierwsza aktywowana jest również za pośrednictwem mojej jaźni, chociaż wciąż muszę jeszcze nauczyć się efektywnie celować. Posiadam dwie sztuki: Wielkokalibrowy karabin maszynowy na lewym ramieniu i wyrzutnię miniaturowych rakiet. Co do broni krótkodystansowej, aktywowana jest komendą „ostrza”. Sekundę później spod kombinezonu wyskakują dwa pięćdziesięciocentymetrowe, obusieczne ostrza ze stopu tytanu i stali, wzmacniane szeregiem błogosławieństw. W połączeniu z prędkością, którą rozwijam, już pierwszy atak jest śmiertelnym.
Teraz jednak miałam zupełnie inny cel. Wymagana była dyskrecja i zachowanie względnej ciszy.
Odnalazłam bibliotekę bez trudu. Wzniesiona w gotyckim stylu, sprawiała wrażenie opuszczonej. Pojawiłam się tu w nocy, aby nie przyciągać ciekawskich spojrzeń.
- Obecny status? - W głowie odezwał się głos mojego przełożonego. Kontaktowaliśmy się telepatycznie. Nie opanowałam tej sztuki do końca, tak więc musiałam formułować aktualne słowa, by móc przekazać to, co mam na myśli zamiast samego powiedzenia tego w myślach.
- Spokojnie, ani śladu demonów – Odpowiedziałam, zakładając na nos swoje pomarańczowe okulary. Poza chronieniem mych oczu przed pędem wiatru, pełniły one także rolę noktowizora i wizjera dającego mi szereg informacji. Podobno opracowany on był na bazie systemu rozpoznania samego Nekromanty.
- Rozumiem. Kontynuuj misję.
- Sir – Drzwi otwarte. Zły znak. Wątpię, żeby domownicy zostawili otwarte drzwi w środku nocy, tak więc albo złodzieje... Albo coś gorszego. Przygotowałam ostrza. Mogłam być zmuszona do użycia ich w CQC, a było to raczej z mojej strony niepożądane. Znałam się na podobnej walce, ale nie była moją kartą atutową. W starciu z silniejszymi i wyszkolonymi przeciwnikami, jakimi mogą być te demony, mogę nie mieć szans.
Na szczęście mój wizjer był na tyle dobry, by pomóc mi ze znajdywaniem skrzypiących desek, tak więc poruszałam się stosunkowo bezszelestnie. Odnalazłam półkę z Necronomiconem, była pusta. Oprócz magicznej księgi, na półce nie stała żadna inna książka. Cóż, trochę kiepski sposób na schowanie takiego woluminu. Z drugiej strony, większość śmiertelnych zapewne nigdy nawet nie słyszała o Necronomiconie lub wciskała go między bajki, mity i legendy.
Ledwo dotknęłam grimuaru poświęconego mrocznym sztukom, poczułam nieprzyjemne mrowienie i ciarki na plecach. Niebianie byli w większości uczuleni na energię demoniczną i vice versa w przypadku demonów. Był to jeden z głównych powodów, dla których wszelkiej maści uzbrojenie produkowane w Królestwie Niebieskim było błogosławione i poświęcane. Demon zabity taką bronią obrywał po duszy równie mocno, jak po ciele, co zabijało go niemal natychmiast i wysyłało jego resztki do Otchłani, gdzie dusza dogorywała. Piekielni stosowali tą samą regułę ze splugawioną i demoniczną bronią. Rękawice kombinezonu czy nie, trzymanie Necronomiconu przypominało trzymanie wyłowionego niedawno topielca. Ma się dziwne wrażenie, że zaraz ożyje i spróbuje zadusić Cię, wykrzykując niezrozumiałe wyrazy. Kto wie, może księga żyje i tylko czeka na odpowiedni moment, by zamienić mnie w śliniące się warzywo?
Szczęśliwie dla mnie, Necronomicon albo nie planował mnie zabić albo był po prostu zwyczajną księgą przesączoną demoniczną energią. Odeskortowanie go nie byłoby żadnym problemem... Gdyby nie pewne nieporozumienie.
”Radar” pokazał, że zbliża się do mnie jakiś anioł. Tutaj jednak przekaz był urywany, zupełnie jakby użytkownik skrzydeł nadających przekaz miał z nimi jakieś kłopoty. Chwilę później tuż koło mojego policzka przefrunęła metrowa lanca ze stali. Serce skoczyło mi do gardła ze strachu. Już chciałam przyśpieszać, gdy poczułam pozytywną energię od lancy. Nasi? Mimowolnie obróciłam się.
W powietrzu unosiło się dwóch skrzydlatych, ale byli oni dość... niestandardowi. Pierwszy przypominał anioła tylko względnie i zapewne to on nadawał sygnał. Obdarty ze skóry, bez tęczówek w oczach i z w połowie przypalonymi skrzydłami przypominał raczej latającego trupa niż prawdziwego Niebianina. W ręku trzymał długi na kilkadziesiąt centymetrów miecz, a jego, zdawałoby się, pozbawiona zdolności ekspresji twarz, wyrażała pogardę. Zapewne do mnie.
Drugi z nich wyglądał raczej jak jakiś rodzaj machiny niż cokolwiek innego. Zakuty od stóp do głów w jakąś dziwną zbroję, z mechanicznymi skrzydłami, które nie poruszały się ani odrobinę i dziwnym mieczem w opancerzonej dłoni, także wyglądał na kogoś, kto urwał się z zupełnie innej bajki.
- Ląduj w te pędy, panienko – Warknął anioł z przypalonymi skrzydłami. - Przejmujemy tą księgę – Nie podobało mi się to, wcale a wcale. Mogły to być albo demony w – dość wątpliwych – przebraniach albo jakieś siły z samej góry.
- Team Paradiso – W mojej głowie usłyszałam Raziela. - Niedobrze. Nie wiem, jak Cię znaleźli, ale źle to wróży.
- Co robimy, Sir?
- Nie wiem, czy dasz radę im uciec... - W jego głosie pojawiło się wahanie. - Jesteś dużo szybsza, ale Harbinger – ten z przypalonymi skrzydłami – jest obeznany w użyciu lodu jako skutecznego sposobu na zatrzymanie przeciwnika. Prócz tego, nigdzie nie widzę trzeciego członka drużyny.
- Nie mamy całego dnia! - Harbinger nie wyglądał na kogoś cierpliwego. Zgodnie z radą przełożonego, wylądowałam na pobliskiej półce skalnej. Dwójka ze specjalnego oddziału Lorda Samaela wylądowała również. Towarzysz Harbingera był cicho cały ten czas. Ciężko powiedzieć, czy nawet mnie obserwował: Nie mogłam dostrzec nawet fragmentu oka w szczelinach na wysokości głowy. Harbinger zmierzył mnie ponurym wzrokiem. Wiedziałam, że go nie polubię. Był zbyt pewny siebie, zbyt arogancki. Zupełnie jak tamci dwaj.
- Co my tu mamy...? - Zamruczał, spoglądając na mnie z wyższością. Był wyższy o głowę. Co ciekawe, nie kłopotał się nawet ze schowaniem skrzydeł. Bufon. - Wy demony i wasze pomysły. Przyznam się, sama koncepcja godna uwagi, przebrać się za anielicę i nawet nadawać anielski sygnał. Sprytne, bardzo sprytne. Jednakże, każdy obeznany w lokalizacji sygnału szybko zrozumie, że to podróba, na dodatek dość marna – Czy mógł mieć na myśli przytłumiony sygnał moich wzmocnionych kombinezonem skrzydeł?
- Na to wychodzi – Raziel zgodził się ze mną. Był w stanie czytać w moich myślach, aczkolwiek tego typu komunikacji używaliśmy jedynie w wyjątkowych przypadkach. Wydaje mi się, że mój przełożony nie chciał przez przypadek trafić na moje osobiste przeżycia czy wspomnienia. Szanował moją prywatność.
- Skąd to oskarżenie? - Zapytałam pewnie, patrząc mu prosto w oczy. Nie spodziewał się oporu.
- Masz jeszcze czelność upierać się przy swoim marnym przebraniu? - Warknął, zbliżając się. Zakuty w zbroję towarzysz Harbingera stał w pewnym oddaleniu, przypatrując się.
- Areus... Pomyślmy racjonalnie – Dosłownie znikąd dobiegł mnie trzeci głos, zapewne należący do trzeciego członka drużyny. W ciemności błysnęły zielone oczy. - Czy panienka ma może sposoby na potwierdzenie swojej niewinności? - Zapytał mnie wprost. W porównaniu z Harbingerem, ten gość sprawiał zupełnie inne wrażenie. Odmienne. Jakby... przyjaźniejsze.
- Przestań bredzić od rzeczy, Nathaniel – Warknął Areus, machnąwszy niecierpliwie ręką. - Takiego stroju nie może nosić anioł!
- To ksenofobiczne podejście – Mruknął Raziel, jakby zniesmaczony. - Unikaj tego w miarę możliwości – Kiwnęłam lekko głową, co chyba nie uszło uwadze Nathaniela: Zielone oczy błysnęły, jakby w zrozumieniu.
- Podaj swą tożsamość, demonie – „Jeszcze chwila, a strzelę tego palanta w pysk”, pomyślałam, zmrużywszy oczy. Raziel odchrząknął, kazał kontynuować.
- Sigma. Anielica z chóru Stróży, lat dwadzieścia pięć – Odpowiedziałam, spoglądając Areusowi prosto w jego pozbawione tęczówek ślepia. Zapewne byłyby przekrwione z wściekłości, gdyby były do tego zdolne.
- Brzmi dość standardowo. Szpiedzy Alastora zazwyczaj wymyślają nie wiadomo jakie formuły – Wyobraziłam sobie teraz Nathaniela wzruszającego ramionami.
- Nawet jeżeli... - „Naprawdę zaraz dostanie po mordzie...”, pomyślałam ponownie, słysząc wyższość w głosie Areusa. - To wciąż nie tłumaczy, dlaczego byle Stróż nosi ze sobą...
W głowie słyszałam śmiech Raziela, kiedy mój cios posłał tego aroganckiego buraka na ziemię, zamroczonego. Dopiero sekundę później zrozumiałam, że właśnie wszystko poszło na marne. Cały trud włożony w to, by przetrzymać tą rozmowę poszedł się zajączkować.
- Dobry cios – Pochwalił mnie Nathaniel, a jego oczy powiedziały mi się, że bawi się setnie. Zakuty w zbroję trzeci członek drużyny wciąż milczał. Dodało mi to nieco pewności siebie.
- Byle Stróż... - Warknęłam. - Za kogo on się niby uważa?!
- Areus? Och, jest z chóru Potęg... Znaczy, był, teraz jest upadłym aniołem po rozgrzeszeniu – Zastrzygłam uszami, zaintrygowana. Upadły anioł? Na służbie w imię Niebios, na tak wysokim stanowisku? Usłyszałam jednak niezadowolone cmoknięcie Raziela i szybko usunęłam myśl z głowy. -  Jak zauważyłaś, dupek z niego. I pomimo faktu, że za nim nie przepadam, i tak musisz się gęsto tłumaczyć. Przede wszystkim, co do cholery robi u Ciebie Necronomicon? - On wie. On wie, co to za księga! Mój przełożony był jednak zaskakująco spokojny. - Nie pytaj, skąd wiem. Członkiem zespołu pod jurysdykcją Anioła Oskarżyciela nie zostaje się ze względu na ładne oczy.
- Cóż... - Zająknęłam się. Zakuty w zbroję zbliżył się nieco, jakby szykując się do ataku.
- Powiedz, że potrzebuję go do celów naukowych – Usłyszałam w głowie głos Archanioła Magii. Kiwnęłam głową z wahaniem.
- Zostałam wysłana przez Archanioła Magii Raziela, by odzyskać ten wolumin na potrzeby dalszego badania – Wyrecytowałam na jednym oddechu. Zakuty w zbroję przeniósł wzrok na Nathaniela. Po ruchu oczu poznałam, że kiwnął głową potakująco.
- Pytanie drugie. Czemu ktoś został wysłany po księgę pomimo faktu, że mamy do czynienia z tomem nasączonym demoniczną energią? Pytanie trzecie, jak to możliwe, że Drużyna Paradiso nie została o tym poinformowana?
- Pracuję jako posłanniczka Archanioła Magii – Recytowałam to, co podpowiadał mi Raziel. - Zostałam przeszkolona w zakresie odnajdywania i obchodzenia się z demoniczną energią do tego stopnia, by przenosić podobne księgi na duże odległości bez ryzyka skutków ubocznych. Archanioł Magii ceni sobie czas i uważa, z całym szacunkiem dla Lorda Samaela, że każda sekunda jest cenna.
- Zupełnie jakbym go słyszał... - Nathaniel zaśmiał się cicho. - No cóż... Rudiger, mamy chyba konkurencję – Zwrócił się do zakutego w zbroję stworzenia o pseudo-anielskiej aparycji. - Ciekawe, ciekawe. Czyli Raziel postanowił działać także we własnym zakresie? - Zadrżałam nieco. Ten zielonooki gość był zbyt blisko rozszyfrowania całej sprawy. - Chwali się – Kiwnął głową ponownie. - Cóż... Zgaduję, że cały ten biznes jest top-secret? Niech i tak będzie. Powiemy Areusowi, że salwowałaś się ucieczką w swojej prawdziwej, „demonicznej” - Mocna ironia. - postaci po tym, kiedy dałaś mu po twarzy – Zakuty w zbroję kształt o imieniu Rudiger kiwnął głową potakująco, aż zaskrzypiały blachy. - Najwyżej zdamy w raporcie, że Nas ubiegli. Samael i tak ma większość tych ksiąg w swojej bibliotece – Kiwnęłam głową.
- Dzięki – Rzuciłam, pozwalając sobie na nieśmiały uśmiech.
- Tylko ostrożnie, malutka. To niebezpieczna zabawa i należy mierzyć siły na zamiary. Gdybyśmy przychylili się do planu Areusa i zaatakowali od razu, bez uprzedzenia, skończyłabyś w plastikowym worku – Kiwnęłam głową ze zrozumieniem. Miał rację. Czułam od niego moc nawet z tak dużej odległości. Nie zrobiłoby mu to dużo kłopotu z pokonaniem mnie, nawet bez wsparcia Rudigera i Areusa.
Mogłam być jedynie wdzięczna, że moja przygoda w służbie Archanioła Magii nie zakończyła się tak szybko. Więcej, ona dopiero się zaczynała.
5  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / Powiedzmy, że wróciłem i mam coś w zanadrzu : 06 Listopada 2011, 22:16:53
Eh. Zastanawiałem się nad tym długo, ale ok, trzymajcie, ludziska. Opowiadanie traktuje o znanym dobrze okularniku, który, że tak powiem... Jest zupełnie innym człowiekiem. Opowiadanie jest, uwaga, kanoniczne. Bawcie się dobrze, serwowane będzie małymi dawkami. Rzecz jasna, chciałbym otrzymywać komentarze rozbudowane, które wykażą, co się komu podobało, a co nie.

Mamy rok 2029. Świat cierpi z powodu rozlicznych wojen z Piekielnymi i parę razy już chylił się ku zagładzie. Alastor nie zamierza odpuścić, a jego polityka staje się dużo bardziej agresywna niż kilkanaście lat temu. Pozwolił swojemu Drugiemu Generałowi i najlepszemu z zabójców, Midnightowi, na rozpanoszenie się po Ziemi i osobiste niszczenie opozycji. Niebiescy nie próżnują i wysuwają agresywne odpowiedzi. Siły Ziemskie także mają coś do powiedzenia, każdy usiłuje skroić sobie swój własny kawałek tortu.
Ja z kolei chwilowo jadę w odwiedziny.
Nazywam się Casper Stratoavis, lat trzydzieści pięć. Kiedyś znany byłem pod przydomkiem „Obłąkanego Krzyżowca”, który to szukał byle powodu, aby to walczyć ze wszystkim, co uważał za złe. Cóż, powiedzmy, że ten okres życia mam za sobą... Piętnaście lat temu musiałem załatwić krewnego, a dziesięć lat temu... Cóż, od dziesięciu lat wyglądam, jak wyglądam.
Powiem tak, sam nie wiem, czemu zwyczajnie nie zamknąłem oczu, kiedy Midnight wypuścił na mnie swoją bandę Aniołów Smierci. Myślałem, że dam radę się mu przeciwstawić. Nie myślałem wtedy logicznie, uzasadniałem swoje lekkomyślne zachowanie moją niewiarą w Boga, od którego miałyby się owe duchy wywodzić. Duża pomyłka.
Zdarzyło Ci się kiedyś oglądać „Poszukiwaczy Zaginionej Arki”?
Jest tam pewna scena, już pod sam koniec filmu. „Otwarcie Arki”, kiedy to naziści wreszcie kładą swe ręce na boskim artefakcie. Ironiczne, zważywszy na jej judaistyczne pochodzenie, ale wierzą, że uzyskają dzięki niej moce pozwalające im na wypełnianie swych zbrodniczych planów. Och, naiwni.
Wśród tych szaleńców był gestapowiec Arnold Toht, największy bydlak w tym oddziale. Trzeba mu było jednak przyznać, ubierał się stylowo. Czerń i ta fedora. Nie omieszkałem nie zebrać jej z miejsca jego śmierci. Widzisz, choć większość filmów Spielberga była bazowana na fantazjach wyssanych z palca, ten jeden naprawdę miał miejsce... Ale oddalam się od tematu.
Naziści otwierają Arkę Przymierza. Jakież jest ich rozczarowanie i irytacja, gdy okazuje się, że w środku nie ma jedynie nic prócz piasku. Cokolwiek zawierało się kiedyś w ścianach tej skrzyni, przestało istnieć dobrych kilkanaście stuleci temu... Ale czy aby na pewno Arka jest pusta?
Jeden, dwa, dziesięć, dwadzieścia. Dwadzieścia zjaw, pięknych niczym księżyc w pełni powoli wyłania się ze skrzyni, absolutnie z niczego. Przypominają kobiety, piękne i urodziwe, uśmiechnięte i pełne nienazwanego piękna. Naziści są oczarowani, spoglądając na owe widma, unoszące się w powietrzu. Kanion, w którym odbywała się ceremonia spowity zostaje mgłą, ale nikt tego nie zauważa. Stwierdzają, że istoty te są piękne. Nie wiedzą, że ich ciała drętwieją, czyniąc ich niezdolnymi do ruchu. Nawet ich powieki nie mogą choćby drgnąć. To dopiero preludium. Duchy Arki, widząc, że mogą zaatakować bez przeszkód, rozpoczynają teatrum.
Bóg nie był zadowolony. Cóż, niewielu przepadało za ideą narodowego socjalizmu, już nie wspomniawszy o bezczeszczeniu świętej skrzyni przez bezbożników pokroju nazistów. Anioły Gniewu Bożego, Anioły Śmierci, a w rzeczywistości daleko im do czegoś więcej niż bezmyślnej siły natury. Samael byłby dumny, gdyby nie fakt, że ta moc znajduje się teraz w rękach Piekielnych... Ale ponownie oddalam się od tematu.
Piękne, anielskie twarze nagle morfują. Ich uśmiechy zamieniają się we wściekłe grymasy, skóra odchodzi od niematerialnego ciała, ujawniając szablaste zębiska i szkieletowate sylwetki. Żołnierze, obserwujący i filmujący wszystko z pewnej odległości nie potrafią zrozumieć, czemu ich przywódcy zaczęli wydzierać się wniebogłosy, zdjęci najczystszym przerażeniem. Owszem, duchy zamieniły się nagle w te maszkary, ale nie są one chyba aż tak przerażające, latając nad ich głowami i śmiejąc się z nich. Najpewniej życzą im niepowodzenia, ale wszakże to jedynie żydowskie zjawy! Fuhrer obroni ich przed tak nędzną magią.
O nie, nie obroni.
Piach we wnętrzu Arki nagrzewa się, by chwilę później eksplodować wybuchem energii. Pierwsi rzecz jasna odczują to Ci, którzy stali przy samej Arce. Najpierw Dietrich, nieoficjalny pierwszy wojskowy oddziału. Jako najmniej odrażający z głównej trójki, otrzymuje „lekką” i „litościwą” śmierć: Jego twarz ulega gwałtownej dekompresji. Krew chlustem wypływa z jego zdeformowanych ust, a sama skóra schnie na wiór, wydłużając się do groteskowych długości. Oczy zachodzą bielmem, aż w końcu – zaczynając od policzków – cała struktura twarzy zapada się niczym naciśnięta rodzynka, z oczyma komicznie wręcz wychodzącymi z oczodołów.
Belloq, archeolog, który pomógł nazistom odnaleźć Arkę, oberwał płomieniem w twarz. Zaskakujące jest to, że nie zabiło go to. Jednakże, jego głowa zaczęła rosnąć i rosnąć, by w końcu eksplodować w krwistej burzy latających na wszystkie strony odłamków czaszki i kawałków mózgu. Kto wie, być może ów płomień był tego przyczyną.
No, był jeszcze Toht. W przeciwieństwie do pozostałych dwóch, gestapowiec był przekonany, że Arka jest jedynie bezwartościowym reliktem, aczkolwiek kiedy okazało się, co się w niej znajduje, zaczął obserwować, sceptyczny i raczej dość zaskoczony. Oczywiście, udzieliło się również i jemu... Wykrzywiony bólem i strachem, jego twarz początkowo straciła wszystkie kolory, zaś usta napełniły się krwią. Biel szybko ustąpiła jednak miejsca gwałtownie występującej na powierzchnię czerwieni. Sama głowa gestapowca zaczęła się kurczyć i kurczyć, roztapiając się niczym rozgrzane masło. Zdeformowana szczęka wyszła na wierzch, okulary spadły z nieistniejącego już nosa, kolejne kawałki niegdysiejszej twarzy opadały na skrwawioną ziemię. Co do zwykłych żołnierzy, z Arki wystrzeliła błyskawica, która, po uderzeniu w jednego z nich, prosto między oczy, zaczęła przeskakiwać pomiędzy kolejnymi wojakami, smażąc każdego na miejscu... Nie mija nawet pięć minut, a przedstawienie jest zakończone. 
W rzeczywistości, Spielberg trochę przesadził. Wystarczą same Anioły Śmierci, by wywołać efekty takie jak ten przedstawiony na filmie. Wiem jako osoba, która spotkała się z tymi duchami osobiście... i przeżyła.
Atak Duchów przeżyły tylko dwie osoby, z czego jedna – jak na ironię – jest ich obecnym zwierzchnikiem. Moc Boga leżąca w dłoniach jednego z wodzów piekielnych... Nawet teraz słyszę kpiący śmiech Fortuny, pomimo że z technicznego punktu widzenia nie mam uszu. Ani oczu. Brakuje mi też ust. Praktycznie, podzieliłem los Tohta... Ale żyję. Kimberly Ironfist, moja dobra przyjaciółka, mogła to potwierdzić, będąc wtedy na miejscu. Parafrazując ją, „zaczął wrzeszczeć jak opętany, jego twarz zamieniła się w krwawą breję, a on sam upadł nieistniejącą już twarzą prosto na spadające z nosa okulary... A potem, po krótkiej chwili, podniósł się chwiejnie, nagadał Midnightowi o swoim częściowym immunitecie, po czym wypalił mu prosto w ten parszywy pysk.”
Istotnie, przeżyłem. Swoje życie zawdzięczam Daevie.
Przez te ostatnie 25 lat odrzucałem go, razem z drugim demonem Xipanticusem, jako coś, czym nie chciałbym się stać. Wierzyłem, że jestem w stanie przeciwstawić się przeciwnościom losu jedynie przy pomocy samego siebie. Midnight uświadomił mi, że jestem tak samo śmiertelny, jak każdy inny. Na chwilę obecną, Daeva podtrzymuje moje systemy życiowe i daje mi uproszczone zmysły. Widzę, słyszę, czuję zapachy nawet lepiej niż przed utratą twarzy. Szybszy, o zwiększonym refleksie, jestem dużo lepszy w boju niż te dziesięć lat temu.
...Ale za jaką cenę? Nie widzę już kolorów tak... ludzko jak kiedyś. Nie mogę zjeść niczego, gdyż nie mam czym(Chociaż udało mi się opracować coś w rodzaju dziurki na wszelkiej maści rurki. Ześwirowałbym, gdybym był skazany na siedzenie o suchym pysku). Większość dźwięków brzmi dla mnie tak samo, rozróżniając jedynie te związane z niebezpieczeństwem. Nie mogę porozumiewać się normalnie, stosując się do telepatii. Moją zapłatą za głupi, młodzieńczy wybryk była taka... kara.
No nic, chyba wystarczy tego użalania się nad sobą. Taki stan rzeczy ma swoje dobre strony choć na pierwszy rzut oka mogą one wydawać się niewidoczne... A jednak, okazało się, że do mojego repertuaru istot nadnaturalnych w mym umyśle, który notabene i tak jest dość kolorowy, dołączyła kolejna osoba. Daeva, Orędownik Chaosu. Xipanticus, Furia Natury... A teraz jeszcze Raguel, Dwudziesty Anioł Śmierci.
Początkowo byłem zaskoczony, widząc w swoim umyśle coś, co przypominało nieco energiczną, na oko czternastoletnią dziewczynkę o rudych włosach do bioder i różnokolorowych oczach, najczęściej złotych lub czerwonych, przyodzianą w białą szatę. Niziutka, sięgająca mi raptem do barku przy uprzednim stanięciu na palcach. Wyjaśniła mi, że była jednym z dwudziestu aniołów wybranych przez Pana podczas tworzenia świata jako reprezentantka jego gniewu.
Anielica o rodowodzie sięgającym czasów Edenu w mojej głowie? Na początku myślałem, że to jedna z halucynacji Midnighta, aby zamieszać mi we łbie jeszcze bardziej... z jakiegoś powodu.
- Tak w zasadzie, to wydarzenie bez precedensu – Odpowiedziała Raguel. - Widzisz, normalnie nasz atak nie pozostawia niczego do zbierania, ofiara po prostu pada i umiera w chwale bożej.
- Bardzo zabawne... - Mruknąłem kwaśno.
- ...ale... Jeżeli jakimś sposobem ofiara odżyje nim jej dusza odejdzie do Nicości – bo wierzę, że wiesz, jak to działa – najsłabszy z Aniołów Śmierci przechodzi do umysłu i duszy niedoszłej ofiary, naznaczając go. Wątpię, by nasz poprzedni mistrz coś o tym wiedział i w sumie, nie dziwię mu się.
- Rozumiem, że naznaczenie wiąże się z jakąś odpowiedzialnością wobec Najwyższego? - Zapytałem jeszcze kwaśniej niż wcześniej. Nie podobało mi się, gdzie zmierzała ta konwersacja.
- Co? Nie, dlaczego pytasz?
- Jak to? Żadnej odpowiedzialności, zadań, boskich misji do wypełnienia?
- Twój sarkazm jest zadziwiający, śmiertelniku – Raguel pokręciła głową z niedowierzaniem.
- A ty jesteś zaskakująco miła jak na Anioła Śmierci – Odpowiedziałem, uśmiechając się krzywo.
- Och, nie jesteśmy agresywnymi istotami. Taką wyznaczono Nam rolę, więc staramy spełniać się ją najlepiej jak potrafimy.
- No cóż... Dobrze wiedzieć. Więc, jaką właściwie ma się korzyść z posiadania prastarej anielicy w otchłani swojego umysłu?
- Pomyślmy... Możesz wykorzystywać mnie jako broń – Przyznam się, zaskoczyła mnie. Perspektywa roztapiania twarzy za pomocą szkaradnego Anioła Śmierci wydała mi się nawet zabawna. - Co prawda, nie posiadam takiej siły przebicia jak cała eskadra mych kompanów z Arki, ale wciąż powinnam wystarczyć na pojedynczych przeciwników. Oprócz tego, mogę materializować się w waszym świecie w formie podobnej do tej, którą teraz widzisz... No i rzecz jasna, wszelkiej maści rady, jakie może dać prastara anielica – Raguel zaakcentowała dwa ostatnie słowa, imitując mój sarkazm. Nie powiem, wyszło jej to całkiem nieźle.
- Jeszcze jedno pytanie, w zasadzie retoryczne. Rozumiem, że nie używasz tej formy do walki?
- Oczywiście, że nie. Co prawda widziałeś całą dwudziestkę, ale widok atakującego Anioła Śmierci nie jest najprzyjemniejszym nawet dla takich jak ty, tak więc powstrzymam się od jej pokazywania.
- Rozumiem.
A teraz, obserwuję przemieszczający się krajobraz przez okno pociągu. Przybrany w skórzany płaszcz mojego świętej pamięci wujka, Fergarda Piątego, który pożyczyłem z cmentarza(Wcześniej oddałem mu go na pięć lat jako swego rodzaju... Uh, zadośćuczynienie. Szczęśliwie, nie miał nic przeciwko noszeniu go przez jego siostrzeńca), odświeżony kapelusz Arnolda Tohta i standardowy zestaw czarnego t-shirtu, czarnych dżinsów z ćwiekami i czarnych adidasów, tłukę się przez równiny Kentucky, jadąc do Louisville. Zauważyłem kilka ciekawskich, a nawet przerażonych spojrzeń, które w większości koncentrowały się na mojej nowej twarzy.
Z tym kapeluszem to w sumie ciekawa historia. Musiałem sporo się naszukać, by go odnaleźć. Był zniszczony w wyniku upływu czasu, ale trzymał się zaskakująco dobrze. Tego samego nie można było powiedzieć o jego właścicielu, którego szkielet gnił na półce razem z całą masą innych. Podarta nazistowska flaga przydawała nieco uroku temu ponuremu miejscu. Arka została zabrana stąd już dawno temu, zastanawiało mnie tylko przez kogo.
- Po co Ci właściwie fedora gestapowca? - Zapytał Daeva, wciąż nie do końca pewny moich poczynań.
- Fajnie wygląda – Odpowiedziałem bez namysłu, podnosząc kapelusz z ziemi i otrzepując go z pleśni, która zdążyła na nim osiąść. - Trzeba go tylko odświeżyć... Uh, znasz jakiegoś gościa, który by się na tym znał?
- Szczerze, mógłbyś kupić jakiś kapelusz gdziekolwiek.
- Odpowiedź, Daeva, odpowiedź – Demon westchnął.
- Nocny powinien kogoś znać. On zna wszelkie cholerstwo w Piekle, bo wątpię, by ktokolwiek inny zechciałby naprawić ten szajs.
- Może powinienem odpowiedzieć, dlaczego wybrałem ten kapelusz zamiast innego? Po pierwsze, jest zrobiony z dobrego materiału, więc jest wytrzymały. Po drugie, jak wspomniałem, świetnie wygląda, a po trzecie... Po trzecie, ten kapelusz pamięta oryginalny atak Arki. Nie uważasz tego za doskonały przykład ironii, że będzie on noszony przez kogoś, kto przetrwał wspomniany atak?
- …Nie ogarniam twojego poczucia humoru, Casper.
- Wiem.
6  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / Pani Wojny : 28 Czerwca 2011, 21:00:21
Po dość długiej nieobecności, wrzucam Wam tutaj nowe, kolejne opowiadanie. To jest kanoniczne i ma miejsce circa rok przed wydarzeniami z "Najsłodszej". Będą przekleństwa, sceny seksualne i nieprzyjemne wspominki graniczące z eksperymentami nazistowskiego "Anioła Śmierci". You have been warned, again.

Pani Wojny

Prolog

- Full House.
- Flush.
- Royal Straight Flush.
- *** – Warknął Porcupine, sięgając do kieszeni po umówione sto dolarów. Obok niego humanoid z głową przypominającą stalową piranię przybrany w czerwoną kamizelkę odsłaniającą nagi tors i spodnie w czerwono-czarne pasy przyozdobione pasem z klamrą zdobioną srebrną czaszką oraz żelazne buciory owinięte taśmą policyjną zamamrotał pod nosem, robiąc to samo. Nocny tylko wyszczerzył swoje „zęby” w triumfie, sięgając po wygraną. - Twoje cholerne... szczęście w kartach.
- Trzeba było nie kusić losu, panowie – Odpowiedział czaszkogłowy demon, rzucając okiem na uroczy krajobraz pobojowiska. Parę godzin wcześniej odbyło się tu kolejne starcie sił Himlera z ochrzczonym przez demony „Terrorem”. Rozpłatane ciała nieumarłych hitlerowców, wraki czołgów, ogniska, wśród których buszowały hieny cmentarne... Nawet duma Pierwszego Generała, Landkreuzer P-1000 Monster nie przetrwał starcia z tajemniczym przeciwnikiem, który wchodził w paradę Alastorowi już ładnych kilka dni. Teraz ten monstrualny czołg stał na przypalonej ziemi, zgnieciony w fantazyjny, nieznany Nocnemu kształt. Przypominał trochę krzyż. Czaszkogłowy pomyślał, że ten cały Terror musi mieć sporą dozę wyobraźni.
Nagle odezwała się jego komórka, wywrzaskując „Bombshell” zespołu Powerman 5000. Nocny posiadał kilka różnorakich dzwonków, każdy na odpowiednią sytuację. „White Death” Sabatonu w przypadku rozmowy od jakiegoś Niebianina. „Symphony of Destruction” Megadeth od Porcupine'a. „Forsaken” Within Temptation, gdy dzwonił Stratoavis.
Ten był najgorszy z nich wszystkich. Bezpośrednie wezwanie od Himlera. Co prawda Nocny mógł zignorować telefon, gdyż Pierwszy Generał nie miał nad nim żadnej władzy, ale z drugiej strony odzieranie Porcupine'a i Chaosa z resztek ich godności oraz pieniędzy robiło się nudne.
- Nocny z tej strony. Ta. Jas... Co? - Przez „twarz” demona przemknęło zdziwienie. - Za-zajebiście! Już lecimy!
- Wieszczę kłopoty – Mruknął Chaos bez entuzjazmu. W międzyczasie czaszkogłowy rozłączył się i obrócił się ku towarzyszom, z wielkim uśmiechem na twarzy.
- Ludziska, mamy misję.
- Jacy „my”? - Zapytał nieprzyjemnym tonem Porcupine.
- Himler chce, byśmy wskrzesili „Team Inferno” - Zapanowała cisza.
- Jaja se robisz? - Zdołał tylko wymamrotać Chaos, gapiąc się na Nocnego jak na malowane wrota.
- Nie. Ludzie, będzie akcja! „Team Inferno” był w śpiączce przez ostatnie trzydzieści lat. Trzydzieści długich lat! To musi być coś dużego, naprawdę dużego! A wiecie, co jest zabawne?
- Nie widzę w tym... nic zabawnego – Warknął Rzeźnik, splunąwszy krwią.
- Mamy współdziałać z „Team Paradiso”. Z niebieskimi, ludziska!
- Z Niebianami...? - Zdziwił się Chaos, ostentacyjnie spoglądając w niebo.
- Himler i Samael założyli koalicję, która zakłada użycie naszych połączonych sił. Każą nam schwytać Terror! - Porcupine zapluł się krwią, tym razem z zaskoczenia, a nie w wypadku zbyt długiej mowy. Charknął, po czym odkaszlnął parę razy, by wreszcie otrzeć usta i odpowiedzieć:
- Każ mu spierdalać. Za bardzo sobie cenię... cztery litery, by... walczyć z czymś... takim.
- Szkoda, że ja tak nie mogę powiedzieć – Westchnął Chaos boleściwie, dźwigając się z krzesła. - Choć z drugiej strony, to brzmi jak szaleństwo. Nie, naprawdę: Ten cały Terror rozpierdolił na atomy Landkreuzera. LANDKREUZERA, do cholery! Sam!
- E, panowie. Nie mówcie mi, że trzęsiecie portkami – Zakpił Nocny, zsuwając sobie na „oczodoły” staroświeckie gogle. - Poza tym, bez Was to nie to samo.
- Wybacz, Nocny – Mruknął Porcupine. - Ale życie jest... wartością dla mnie... fundamentalną... - Nagle odezwała się komórka Rzeźnika, ta dla odmiany śpiewająca głosem Louisa Armstronga. - Przepraszam... - Demon ujął komórkę w urękawicznione dłonie. - Porcupine. Rozkaz od Szefa...? C-Co? ...Rozumiem. Bez odbioru – Po tej krótkiej rozmowie, Porcupine rozłączył się i zaczął mamrotać pod nosem nieprzytaczalne wyrazy. - Mam do Was dołączyć.
- Ej, no to zajebiście! - Rzucił wesoło Nocny. Chaos pozwolił sobie na lekki uśmieszek, widząc wściekłego Rzeźnika.

Niebo Niższe można nazwać swego rodzaju ziemią niczyją, terenem neutralnym, nie należącym ani do Niebian, ani do Alastora. Choć nazwa może się wydać myląca, w rzeczywistości jest to jedynie niezmierzona ciemność, rozświetlana nielicznymi latarniami. Tutaj znajdują się wszelkiej maści konserwatoria i miejsca czysto techniczne.
Mimo tej „neutralnej” atmosfery, Himler czuł się nieswojo. Będąc na dyplomatycznej wizycie w Niebie...? Od ostatniej minął szmat czasu, chyba jeszcze za początków jego kariery. Po jego stronie stali Nocny, Porcupine i Chaos, oczekując na stronnictwo Nieba.
Blondyn nerwowo przygładził swe włosy. Czuł się, jakby odcięto mu powietrze. Dziwne, zważywszy na to, że on sam nie żył już ładnych kilkadziesiąt lat, ale atmosfera Nieba była też jego naturalnym systemem obronnym. Także Porcupine i Chaos wyglądali niewesoło, jedynie Nocny zdawał się nie dostrzegać owego powietrza, jedynie podrzucając co jakiś czas strzelbę.
Wreszcie, w cieniu zamajaczyły cztery sylwetki: Jedna miała długie, białe włosy. Czuć od niej było niezmierzoną boską aurę, nie do pomylenia z niczym innym. Tak, to musiał być Samael, zwany także Głównym Przybocznym Boga. Obok niego szły trzy kolejne osoby: Humanoid zakuty w płytową zbroję, kolejny przypominający szkielet, na który naciągnięto szarą skórę posiadający rozłożyste anielskie skrzydła oraz ostatni z nich, szarofutry Khajit w błękitnym marynarskim mundurze i bystrych, zielonych oczach, trzymający rękę na rękojeści szabli. 
- Wierzę, że jeszcze nie mieliśmy okazji poznać się osobiście – Powiedział delikatnym, acz dudniącym głosem Samael, wyciągając bladą, żylastą dłoń na powitanie Himlerowi. Pierwszy Generał z pewnym wahaniem, ale odwzajemnił gest. Dotykając dłoni anioła, wyczuł jego niesamowitą moc, zdającą się nie posiadać granic.
„Gdyby mógł przebywać w Czyśćcu dłużej niż te pół godziny, mielibyśmy przerąbane”, pomyślał, momentalnie blednąc. Samael uśmiechnął się nieznacznie, a w tym uśmiechu wiele było kpiny.
- Cała przyjemność po mojej stronie – Odpowiedział Himler powoli, siląc się na uśmiech. - Nie chcę być nieuprzejmy, ale każda sekunda jest dla mnie cenna, więc pospieszmy się, jeśli można.
- Tak, tak, naturalnie – Anioł odstąpił parę kroków. - Ten cały Terror dręczy także nasze ziemie i zdaje się robić to nader dobrze. Z tego, co słyszałem, rozbija się swobodnie pomiędzy Ziemią a Planem Astralnym... Ale żeby pokonać Landkreuzera sam na sam i to jeszcze posiadającego wsparcie? To jest pewne osiągnięcie... Ale wracając do tematu, sugerowałem połączenie sił.
- Drużyna Piekielna i Drużyna Niebiańska... razem? - Himler westchnął z niedowierzaniem. - Nie sądziłem, że dożyję takiego momentu. Ale niestety, sytuacja jest poważna.
- Owszem, jest. Terror stwarza zagrożenie dla obywateli zarówno niebiańskich, jak i piekielnych... I dlatego musi zostać powstrzymany. Z chęcią wysłałbym kogoś wyżej postawionego, by się tym zająć, ale niestety nie posiadam aż tak dużej władzy.
- Proszę mi wybaczyć ciekawość... Szanowny Pan jest... archaniołem?
- Nie, serafinem. Ten system jest dość skomplikowany, pracujemy obecnie nad jego usprawnieniem... Wie Pan, biurokracja jest odrażającą rzeczą – Po raz pierwszy Samael okazał zakłopotanie. - Wracając jednak do tematu, wierzę, że członkowie drużyn znają siebie nawzajem?
- Nocny Strzelec, Porcupine i Chaos – Powiedział Pierwszy Generał, wskazawszy kolejnego czaszkogłowego, demona z kolczastym kręgosłupem i tego z żelazną głową.
- Rudiger Ritter, nazywany także Srebrnym Rycerzem – Samael wskazał na humanoida zakutego w zbroję, który tylko stuknął oficjalnie obcasami. - Areus Harbinger, upadły anioł – Teraz pokazał zebranym szaroskórego, który tylko mruknął niemrawe pozdrowienie w odpowiedzi. - Nathaniel Joseph Claw... Sądzę, że wszyscy tutaj go znają – Khajit skinął im głową, po czym przygładził długie, zgrabne wąsy.
- Kurczę, teraz sobie przypomniałem! - Rzucił nagle Nocny, zaskakując zebranych. - Ten cały Areus, czy ty czasem nie współpracowałeś z Balorem?
- Wolałbym o tym nie mówić – Odmruknął upadły anioł, opuszczając głowę w zakłopotaniu. - Uważam to za czarną kartę w swojej historii.
- A faktycznie... - Do rozmowy wtrącił się Porcupine. - Podziurawiłem go wtedy... jak ser szwajcarski – Areus podniósł głowę, zaś jego mętne oczy zaczęły miotać błyskawice.
- Cóż, dość niefortunny sposób, by zacząć współpracę – Stwierdził po dłuższej chwili milczenia Claw, bawiąc się wąsem. - Przypomnij mi proszę, Samaelu, jaki jest nasz cel.
- Waszym zadaniem jest schwytać Terror i przyprowadzić go przed oblicze zarówno niebiańskiej, jak i piekielnej sprawiedliwości.
- Ok, fajnie, ekstra... Ale jakieś może ekstra wskazówki, co? - Rzucił Nocny niechętnie. - Na razie wiemy tylko tyle, że ten cały Terror, że tak powiem, terroryzuje okolicę.
- Niestety, nie zostawia żadnych świadków, przez co nie możemy za bardzo czegokolwiek powiedzieć... - Odparł Himler. - Niemniej jednak, zarówno Niebo, jak i Czyściec starają się go namierzyć. Terror zdaje się emanować niezwykle dużą dawką energii telepatycznej.
- To cholernie utrudnia sprawę – Mruknął Chaos niezadowolony. - A jak dużej, jeśli można spytać?
- Poziom Forcasa – Odpowiedział Himler po dłuższej chwili milczenia.
- *** – Stwierdził odkrywczo Porcupine, zaś jego oczy rozszerzyły się niczym spodki.
- Może to zabrzmi jak wymówka, ale jak, do czorta, mamy schwytać coś, co poziomem telepatii dorównuje samemu Księciu Alchemii? - Zapytał Claw z kamienną twarzą.
- Wydaje mi się, że to jego jedyna znacząca umiejętność. Jeżeli uda Wam się ją zanegować, nie powinniście mieć kłopotów – Odparł Himler, choć niewiele to pomogło.
- Oprócz tego wiemy jeszcze jedynie, że przypomina człowieka – Dodał Samael.
- Oh, no to zajebiście – Westchnął Nocny. Anioł skrzywił się, słysząc kolejne przekleństwo. - Więc niech lepiej Ci namierzacze się pospieszą... Jeszcze jakieś budujące wskazówki? - Dodał sarkastycznie.
- Postarajcie się nie pozabijać nawzajem, co? - Rzucił Himler, drapiąc się po głowie.
- Ritter – Samael zwrócił się do rycerza. - Naprawdę, dopóki nie powiem inaczej, twoim poleceniem jest współpracować z Drużyną Piekielną. Rozumiemy się? - Kształt zakuty w zbroję skinął powoli głową. - W takim wypadku pozostaje jedynie życzyć Wam powodzenia. Niech Światłość Was prowadzi.
- Dziękuję, obejdę się – Warknął w odpowiedzi uprzedzony Porcupine, ocierając strużkę krwi. Samael i Himler westchnęli... To będzie dość kłopotliwy sojusz.

Veronicę przeszedł przyjemny dreszcz. Smukłe, blade palce przesuwały się powoli po jej ramionach, gładząc je łagodnymi, spokojnymi ruchami. Dziewczyna jęknęła, kiedy jedna z dłoni powędrowała w kierunku jej piersi i zaczęła ważyć ją w dłoniach. Było to niesamowicie przyjemne, aczkolwiek nietypowe odczucie. Do tej pory zdarzyło jej się tylko raz odczuwać tego typu emocje, podczas kontaktu ze swoim eks. Niestety, jej wujek przepędził go swoim garłaczem i kupką granatów nuklearnych... A on do tej pory nie wrócił. Swoją następną znajomość utrzymywała w tajemnicy.
Tajemnica była tym większa, że tym razem jej obiektem zainteresowania była inna dziewczyna.
Veronica co prawda otwarcie przyznawała, że jest biseksualistką, ale do tej pory nie miała żadnych większych interakcji z płcią przeciwną(Pominąwszy jeden incydent z przyjaciółką-lesbijką: Obie były wtedy naprane jak ciężarówki)... Dziwiła się więc teraz, że strasznie jej się to podoba. Kontakt z mężczyzną zdawał się być oddarty z uroku i romantyzmu, techniczny wręcz. Z kolei interakcja z inną dziewczyną zdawała się być pokryta delikatną, aksamitną mgiełką czułości i wspomnianego już romantyzmu.
Poczuła delikatne muśnięcie warg na jej barku i uśmiechnęła się. Sonia była niesamowitą dziewczyną, aczkolwiek nieco dziwaczną. Poznała ją stosunkowo niedawno, bo raptem miesiąc temu. Miała białe niczym śnieg włosy(Które tłumaczyła brakiem pigmentu) oraz cyjanowe, połyskujące oczy(Podobno jej soczewki). Włosy wiązała w długi warkocz, ubierała się zaś na czerwono, w mocno staroświecki strój, który Veronice kojarzył się z wiktoriańskim dżentelmenem. Paznokcie malowała na wściekle cyjanowy kolor, co trochę kłóciło się z jej wyglądem. Pod względem charakteru, także nie zaliczała się do typowych dziewczyn. Była niesamowicie wręcz uprzejma, adresując wszystkich per „Pan” bądź „Pani”. Zwracała się tak także do Very(Jak nazywali ją znajomi), pomimo bycia w tym samym wieku, co ona. Dopiero od zeszłego tygodnia zaczęła nazywać ją po imieniu i wyglądało na to, że sprawia jej to ogromną przyjemność. Uśmiechała się niczym kilkuletnia dziewczynka, kiedy mogła powiedzieć „Veronica”. Dziewczynę trochę to dziwiło, a na tym dziwaczne zwyczaje Sonii się nie kończyły. Nie miała ona zielonego pojęcia o technice, miała kłopoty z obsługiwaniem komórki czy komputera. Lubiła za to posłuchać radia, aczkolwiek słuchała kawałków dość staroświeckich, głównie jazzu, a także Rolling Stonesów i Beatlesów. Generalnie była niezwykle uroczą osobą, nawet jeżeli nie mieszczącą się w standardach większości.
Nagle zadzwonił jej telefon komórkowy. Veronica usłyszała ciche westchnięcie Sonii, zapewne rozczarowanej, że musiały już skończyć.
- Tak słucham? - Powiedziała Vera do komórki, poprawiając swoje ciemnoniebieskie włosy. - Oh, dzień dobry, Panie Rasmunsen... Co zrobił? O jejku... Już lecę – Veronica rozłączyła się, po czym zaczęła wkładać na siebie swój zielony bezrękawnik.
- Czy coś się stało? - Zapytała niepewnie Sonia, zapinając guziki koszuli.
- Mój wujek wziął o jeden Odlot za dużo – Odparła zaniepokojona dziewczyna, wkładając adidasy. - Strasznie przepraszam, ale muszę pędzić.
- Nie będzie problemem, jeżeli pójdę z tobą?
- Och... Cóż, to miło z twojej strony – Vera uśmiechnęła się, nieco zakłopotana. - Tylko nie wiem, co powiedzą... Uh, znajomi mojego wujka. To dość dziwne osoby.
- Nie martw się, Veronico – Sonia posłała jej ciepły, serdeczny uśmiech. - Nie zaliczam się do osób, które żywią uprzedzenie do kogokolwiek.
- Ok, no to chodźmy. Zabierzemy się moim motocyklem.

Dwie dziewczyny dość szybko dotarły do szpitala, szczęśliwie nie wpadając w żadne korki. Wedle słów Allistaira Rasmunsena, jej wujek, Murphy, leżał na pierwszym piętrze, w sali numer dwadzieścia osiem. Co prawda Vera wiedziała, że jest nałogowcem, ale nigdy nie spodziewała się, że w końcu przedawkuje. Wedle standardów przeciętnego człowieka, był naćpany non-stop, a mimo to nadal zachowywał niesamowity refleks i trzeźwość myślenia. Razem z Sonią wpadły jak burza do recepcji, po czym, skierowane do odpowiedniej sali przez recepcjonistkę, ruszyły ku pokojowi dwadzieścia osiem. Zastały tam dwóch znajomych Murphy'ego: Kowboja okutanego od stóp do głów w lustrzankach i z chustą na twarzy oraz albinosa z jednym okiem wywróconym na lewą stronę. Choć dziwni, zdawali się być całkowicie normalni...
Ale Vera wiedziała, że jeden to wampir, a drugi jest szkieletem.
Albrecht Kaiser, wampir. Socjopata i pełnoprawny świr, uwielbiający przeprowadzać akty kanibalizmu. Szczęśliwie poza walką był nawet rozsądnym gościem, który lubił pograć w szachy czy pośpiewać ballady.
Allistair Rasmunsen, szkielet. Snajper, znany ze swoich niesamowitych zdolności strzeleckich i braku jakiegokolwiek podejścia etycznego do sprawy, strzelający do wszystkiego, co tylko wejdzie mu w zasięg wzroku... Oczywiście, za sutą opłatą.
- Nic mu nie będzie – Rzucił Albrecht na powitanie, obnażając swoje sztyletowate wampirze kły. - Prawda, poleży tu z parę dni, ale poza tym jest ok.
- Brak jakiegokolwiek profesjonalizmu – Dodał ponuro Allistair, rzucając spojrzenie znad lustrzanek. - Z drugiej strony, nie sądziłem, że doczekam dnia, w którym Murphy Greenblade w końcu naćpa się do nieprzytomności – Veronica odetchnęła z ulgą, słysząc, że jej wujek jest cały i zdrowy. No dobra, zaćpanie się do nieprzytomności nie jest najzdrowsze, ale Murphy nie był też byle przeciętnym człowiekiem. Wskutek nazbyt bliskiego kontaktu z promieniowaniem, zamienił się w odrażającego popromieńca z gnijącą skórą i pozbawionego nosa, tzw. ghula. Jego najbardziej ludzkim elementem ciała były żywe i bystre zielone oczy.
- A co to za jedna? - Rzucił Rasmunsen podejrzliwie, wskazując na Sonię. Białowłosa ukłoniła się lekko.
- Sonia Heather Richardson, znajoma Pani Very – Odpowiedziała oficjalnie niewinnym tonem. Veronica posłała jej lekki uśmiech. – Miałam okazję móc przewieść Panią Verę do tutejszego szpitala.
- A twój Szerszeń? - Zdziwił się Kaiser. Zapewne mówił on o crossie niebieskowłosej.
- Zepsuł się podczas jednej wycieczki – Odparła dziewczyna, imitując zakłopotanie raczej udatnie.
- Och... - Albinos nie drążył tematu dalej. - Koniec końców, dobrze, że Murphy dojdzie do siebie.
- Ta, bez Greenblade'a to nie to samo – Dodał Allistair z dziwnym rodzajem niechętnego podziwu w głosie. Nagle odezwała się jego komórka.
- Rasmunsen z tej strony – Rzucił. - Robota? Dobrze płatna? Oh, i potrzebujecie jedynie dwóch ludzi? Co za zbieg okoliczności, właśnie mamy dwóch na stanie. Jasne, rozumiem. Do usłyszenia – Szkielet rozłączył się, po czym zanucił jakąś melodyjkę pod nosem. Veronica wiedziała, że kiedy Allistar nuci coś pod „nosem”, jest zadowolony. - Kaiser, zwijamy się. Robota opłacana platyną, akurat dla dwóch najemników. Panno Greenblade, bądź tak dobra i zajmij się swoim wujaszkiem, co? - Sarknął do niebieskowłosej. Albrecht tylko uśmiechnął się przepraszająco, po czym podążył za wychodzącym Allistairem. Dziewczyny zostały same.
- Mogliby być dla Ciebie nieco bardziej mili – Stwierdziła Sonia. Veronica zachichotała cichutko.
- Przywykłam.
- Kim właściwie byli Ci panowie?
- Oh, to najemnicy, tak samo jak mój wujek.
- Najemnicy...? - Oczy Sonii zwęziły się nieco.
- Nie ma się co martwić, są w porządku. No, Pan Rasmunsen potrafi być wredny, ale jak ktoś żyje kilka stuleci, robi się dość cyniczny.
- Tak sądzisz...? - Zapytała białowłosa, a w jej głosie pojawił się wyraźny smutek. Vera popatrzyła na nią z niepokojem.
- Czy coś się stało?
- Och, to nic – Sonia ponownie przywołała na swoją twarz uśmiech.

- Louisville, huh? - Mruknął Areus, poprawiając swój prochowiec. - Słyszałem coś o tym mieście.
- Tutaj żyje sam wielki Casper Stratoavis – Odpowiedział sarkastycznie Nocny, szczerząc zęby.
- Ale jak mamy znaleźć ten cały Terror? - Zaczął głowić się Chaos. - To miasto jest wielkie.
- Szukanie igły... w stogu siana, co? - Warknął Porcupine. - Znając życie... Wyróżnia się z tłumu.
- No nie wiem... - Mruknął Claw w odpowiedzi. - Wydaje mi się, że wolałby ukryć się przed światem, żeby go nie wykryto, a ekstraordynaryjny wygląd w niczym nie pomaga.
- Nie sądzę, by ktoś zdolny do rozwalenia Landkreuzera w pojedynkę chciał się chować – Odparł Nocny, szczerząc kły. - Inna bajka, że MY musimy wtopić się w tłum...
- A to raczej awykonalne – Harbinger pociągnął wątek. - Trójka demonów i trójka niebian w mieście niemalże w całości zamieszkanym wyłącznie przez ludzi... To się za cholerę nie uda.
- Sugeruję rozdzielenie się – Mruknął Nathaniel, bawiąc się wąsem. - W ten sposób mamy większą szansę na zlokalizowanie tego całego Terroru. Jeżeli nie sprowokujemy drania, powinniśmy dać radę go schwytać... - Nagle Khajit zachwiał się i nieomal spadł z dachu bloku, na którym siedziała drużyna. Szczęśliwie, złapał go Ritter.
- Ej, co jest? - Zaniepokoił się Chaos, rozglądając się nerwowo. Zapewne rozglądałby się tak przez dłuższą chwilę, gdyby nie stłumione przekleństwo, które wydobyło się z ust Porcupine'a. Rzeźnik oniemiały pokazywał na jedną z osób w tłumie. Nocny i Areus poświęcili jej przelotne spojrzenie... Po czym sami zaklęli.
- Nie spodziewałem się zobaczyć jej tutaj – Wymamrotał czaszkogłowy, autentycznie przerażony.
- Przeklęta upadła cherubinka – Dodał Areus, wyprostowawszy się z kucnięcia. - Tylko tego Nam tu brakowało.
- Jak jej tam było...? - Zapytał Chaos, ewidentnie nie wiedzący, o co chodzi.
- Izanami. Nie wiem, co podkusiło Boga, by włączyć stare bóstwa w poczet anielski, ale TEN przykład był bardzo niefortunny – Mruknął upadły anioł. - Ta baba mogłaby roznieść Nas wszystkich w mgnieniu oka. Zastanawia mnie, co ona tu robi.
- Nie mówcie, że też goni za tym Terrorem.
- Tajemnicą poliszynela jest, że Izanami do zbyt popularnych osób się ani w Czyśćcu ani w Piekle nie zalicza... Więc może chcieć zagrać im na nosie i osiągnąć cel przed nimi. W najgorszym wypadku pojawi się tu któryś z Generałów, najpewniej Midnight.
- No, zajebiście – Warknął Nocny. - Japońska bogini śmierci i megaloman z Bożym Gniewem na rękawiczkach. Po prostu świetnie.
- Ich pojedynki wzrokowe są już legendarne – Dodał Chaos, widząc pytające spojrzenie Clawa. - Ostatni trwał dobre cztery godziny i zakończył się zwycięstwem Izanami.
- Bilans wynosi 3-2. Jeżeli cholera pobędzie tu dłużej, Midnight jak nic tu przybędzie – Westchnął czaszkogłowy. - A wtedy Louisville i my mamy przerąbane.
- Czyli co? Musimy się... pospieszyć? - Charknął Porcupine, splunąwszy.
- Nie ujął bym tego lepiej. No cóż, może pominąwszy ten charkot – Rzucił złośliwie Areus, po czym napotkał wściekłe spojrzenie Rzeźnika.

- Lekarz mówi, że wujek wybudzi się na następny dzień – Stwierdziła Veronica, kierując swoim Szerszeniem, motocyklem cross o żółtej barwie, połyskującym w słońcu. Sonia trzymała się jej kurczowo. Nie była entuzjastką tak szybkich maszyn, preferowała stare dobre motocykle sprzed drugiej wojny. - W takim wypadku jedyne, co możemy zrobić, to czekać.
- Skoro tak mówisz... – Wymamrotała panna Richardson spod hełmu, dygocząc ze strachu.
- To co robimy? Mamy całą sobotę wolnego... Zastanawiałam się, może powinnyśmy kopnąć się do centrum handlowego po jakieś nowe ciuchy dla Ciebie?
- Przepraszam?
- Bez urazy, ale strasznie się odcinasz w tłumie w swoim czerwonym fraku. Poza tym, to jednak jest środek wiosny, pewnie musisz się w tym gotować.
- Och, nie, nie. Nie ma potrzeby zawracać sobie głowy moją garderobą... - Zaczęła nieco zakłopotana Sonia, ale Veronica zdążyła już się nakręcić.
- Skrzykniemy Kate i Kim, wybierzemy się na przechadzkę po sklepach...
- Naprawdę, preferowałabym uniknąć...
- Kurczę, a może jednak dasz się skusić?
- Może faktycznie powinnam zmienić nieco swoje ubrania... Istotnie, tegoroczna wiosna jest dość hojna, jeśli chodzi o wysokie temperatury... Nie sądzę jednak, że nowy komplet jest konieczny.
- No cóż... Zawsze możesz po prostu Nam towarzyszyć i dobrze się bawić. Jeżeli nie ciuchy, to może po prostu porozbijamy się po centrum? Znam jedno strasznie fajne miejsce, arcade. Automat z „House of the Dead 2” ma nawet mój rekord. Niestety, Casper i Kate biją mnie o głowę, ale wciąż mam trzecie miejsce.
- „House of the Dead”...? Dom Martwych?
- To swego rodzaju strzelanina, w której gracz stoi naprzeciw armiom zombie – Wyjaśniła niebieskowłosa. - Ćwiczy refleks, ale potrafi też pochłaniać żetony jak głodny niedźwiedź.
- Och, rozumiem... To chyba nie gra dla mnie.
- Czy ja wiem? Widziałam, jak strzelasz do celu. Dziewięć strzałów na dziesięć w sam środek tarczy, to robi wrażenie.
- Na-naprawdę? - W głosie Sonii dało się wyczuć zakłopotanie.
- Nie masz się czego wstydzić. Ja na przykład nie potrafię nawet trafić w cel inny niż wirtualny – Veronica zaśmiała się cichutko. Cross zajechał na stację benzynową. - Akurat dojechałyśmy do celu – Dodała, zeskakując z siodełka. - Mogę prosić do pełna? - Rzuciła do stojącego nieopodal pracownika. Chłopak z długimi, niemal siwymi włosami – na oko w ich wieku – z bejsbolówką przykrywającą jego twarz, ruszył entuzjastycznie w kierunku motocykla.
- Już się robi, panienko – Odparł.
- Chcesz może batonika ze sklepu? - Zapytała niebieskowłosa Sonii.
- Nie, nie, dziękuję – Odpowiedziała nieco za szybko białowłosa, zamrugawszy parę razy i także zsiadła z maszyny, pozwalając pracownikowi na zajęcie się motocyklem. Zamyśliła się na dłuższy moment...

- Mamy pierwsze info od Midnighta – Mruknął Chaos, przeglądając przesłane dla nich papiery. - Według niego, Terror jest płci żeńskiej, wiek jeszcze nieustalony.
- Czyli co, wciąż zostaje Nam prawie połowa populacji Louisville? - Odparł ponuro Areus, spoglądnąwszy w tłum.
- Ni chuja – Zaklął Porcupine, spluwając. - To wciąż za mało.
- Niemniej jednak, to już coś – Skontrował Claw, z pewnym skrzywieniem przyjmując przekleństwo z ust demona. - Nocny, mówiłeś, że masz znajomości w Louisville?
- A owszem. Jestem jednym z niewielu demonów, które są tolerowane przez naszego ukochanego okularnika – Stwierdził kwaśno czaszkogłowy. - Mogę spróbować coś od niego wyciągnąć, zdaje się sporo wiedzieć.
- Sugeruję pewien podział zadań... - Mruknął Areus. - Nocny i może Claw mogą zająć się gromadzeniem informacji, bo w tempie, jakie prezentuje Midnight, będziemy tu siedzieli do usranej śmierci. Ktoś – Najlepiej ktoś stosunkowo cichy – powinien obserwować Izanami. Ritter... - Zwrócił się do zakutego w stalowe płyty anioła. Ten tylko kiwnął głową. - A nasza trójka... Hm, chyba możemy zająć się obserwacją podejrzanych, których wskażą nam Czacha i Kocur.
- Czy to nasze pseudonimy operacyjne? - Zapytał głupio Nocny, powodując atak panicznego śmiechu u Nathaniela. Areus bardzo powoli przejechał kościstą ręką po kościstej twarzy. 
- Niech Ci będzie, ty rąbnięty anarchisto – Westchnął w końcu. - Gdyby ktoś usiłował przechwycić nasze myśli, pseudonimy mogą pomóc w uniknięciu klapy operacji. Biorę Pióro. Ritter, Ciebie tytułujemy Zbroją.
- Piła – Mruknął Porcupine, zdając się akceptować pomysł.
- Rozpierducha – Dodał Chaos radośnie.
- Dobra, postanowione. Rozdzielamy się, ludziska. Powodzenia – Trzy grupki rozeszły się w swoje strony.
7  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / Anime vs. Zombies : 13 Marca 2011, 20:24:29
"Plants vs. Zombies" to bardzo, bardzo, bardzo genialna gra, do tego niezwykle inspirująca.
Naszła mnie genialna myśl, że napiszę fanfika. Fanfika poświęconego tej cudnej grze z gatunku "tower defence". Fanfika, w którym wystąpi kilkanaście postaci z różnorakich anime, m.in. z "Black Lagoon", którego fanfik już tu opublikowałem.
Jako że klimat gry jest bazowo raczej lekki, nie oczekujcie tu zbyt poruszającej, dramatycznej akcji, możecie się za to spodziewać ton dennego humoru i absurdalnych sytuacji.
Enjoy.

Był to zwykły, słoneczny dzień w niewielkiej miejscowości w Japonii. Słoneczko przygrzewało, przez niebo przemykały pojedyncze, kremowe chmurki, zaś życie toczyło się swoim rytmem.
Cóż, Rokuro Okajima bardzo by chciał, by tak to wszystko wyglądało. Niestety, jego współlokatorka burzyła tą harmonię całą swoją osobą. Kłótliwa, agresywna, skora do przemocy, nihilistka, o wywróconym na lewą stronę poczuciu humoru. Rebecca, zwana także Revy the Two Hand.
Jeszcze nie tak dawno temu, wiedli oni życie piratów na morzach azjatyckich, utrzymując się z zadań zlecanych przez mafię wszelkiej maści oraz generalnie każdego, kto mógł sobie zapewnić pieniądze na wynajem elitarnych usług Lagoon Company, tak zwanej firmy spedycyjnej. Rokuro, choć nie przyzwyczajony do przemocy, miło wspominał te dni. Było śmiesznie, czasem było smutno, ale jego życie było pasmem niekończących się przygód, co owemu pracownikowi biurowemu idealnie wręcz odpowiadało. Niestety albo i stety, dla każdego miał przyjść moment stabilizacji w życiu, zaś Rokuro pomyślał, że właśnie nadszedł ten moment, zaś to miejsce pomoże mu zrelaksować się i zapomnieć o przemocy, której wcześniej był świadkiem. Kupił ten dom za psie pieniądze, zaś poprzedni właściciel tajemniczo opuścił budynek od razu po podpisaniu umowy. Okolica była spokojna, przyroda żyła tu pełną piersią... Rokuro nie rozumiał, co takiego mogło być w tym miejscu, co odstraszało innych... Z rozmyślań wyrwał go ostry głos Revy:
- Przestaniesz wreszcie rozmyślać i pomożesz mi z tym?! - Japończyk odwrócił się. Kobieta niosła kilka kartonów na rękach, ewidentnie męcząc się przy tym.
- Och, wybacz - Okajima błyskawicznie popędził na pomoc, przejmując od brązowowłosej część maneli. Firma przeprowadzkowa pomogła im już wprowadzić największe meble, teraz pozostawały jedynie drobiazgi... Choć wśród drobiazgów Revy znajdowały się takie specjały jak załadowany granatnik, kilkanaście pasów z amunicją 9mm czy zapas Baccardi, także Rokuro chwilę się z tym pomęczył, zanim położył cały ten bajzel na kanapie. - Mogę zapytać, po co Ci aż tyle broni? Myślałem, że w końcu nieco odpuścisz ze swoim krwiożerczym usposobieniem...
- Szkoda porzucać stare wspominki - Odparła z kpiącym uśmieszkiem Revy, przeglądając zawartość kartonu. Nagle dwójka nowych lokatorów usłyszała pukanie do drzwi wejściowych.
- To pewnie sąsiad. Pójdę otworzyć - Mruknął Rokuro, zmierzając ku drzwiom. Na progu zastał on dość... osobliwego mężczyznę. W sumie był on całkiem normalny: Brodaty, ze sporym brzuszkiem, w białej koszuli i dżinsach... Ale fakt, że miał on na głowie garnek, nieco dodawał do jego osobliwości.
- Powitać szanownego sąsiada - Powiedział nieco chrapliwym głosem, wyciągając rękę na powitanie. Okajima zawahał się, ale odwzajemnił gest. - Nazywam się Szalony Dave, ale możesz mi mówić Szalony Dave.
"Zaraz, co?", Zdziwił się Japończyk.
- Rokuro Okajima, miło mi Pana poznać - Odparł po krótkiej chwili. Szalony Dave uśmiechnął się szeroko, zaś Azjata zauważył, że jego sąsiadowi brakuje kilku zębów, tworząc nieładnie wyglądające ubytki.
- Tutejsza okolica jest bardzo spokojna, nie uważa Pan, Panie Okajima?
- A tak, prawda. Całkiem tu sielankowo.
- Proszę się nie martwić, już niedługo wszystko się zmieni - Stwierdził beztrosko brodacz, zaś Japończykowi nie spodobała się ani wypowiedź ani lekki ton, w jakim została wypowiedziana.
- Prze... Przepraszam bardzo? - Zapytał zdziwiony.
- Już wyjaśniam. Zapewne Pana zastanawia, Panie Okajima, dlaczego ten dom jest taki tani, prawda?
- Po części... - Odpowiedział ostrożnie Rokuro, żałując już, że wkręcił się w rozmowę. Brodacz wskazał na niewielki lasek tuż obok asfaltowej drogi, naprzeciwko budynku niedawno zamieszkanego przez Okajimę i Revy.
- W tym lasku znajduje się stary chrześcijański cmentarz - Powiedział z pietyzmem w głosie Szalony Dave, zaś jego oczy błysnęły. - Właściciel tego domu, który mieszkał w nim jako pierwszy, dość szybko dołączył do zebranych tam nieboszczyków.
- Przykro to słyszeć.
- Niech Pan zgadnie, Panie Okajima, co go załatwiło?
- No nie wiem... Zawał? Bandyci?
- Zombie - Wyszeptał z fanatyzmem w głosie brodacz. Na chwilę zapanowała cisza, z której w końcu wybił się głośny, kobiecy śmiech. W progu pojawiła się Revy.
- Doprawdy, taka historyjka, prawie dałam się nabrać, że prawdziwa - Stwierdziła z ewidentną kpiną w głosie. - Co Pan, Panie sąsiedzie, za dużo maryhy wypalił?
- Tamten gość też nie chciał dać wiary. Ech, musiałem po nim sprzątać cały bałagan, a nie jest to nic przyjemnego sprzątać po trupie pozbawionym mózgu. Dosłownie pozbawionym mózgu.
- Zombie? Ale czy to czasem nie jest... - Zaczął Rokuro, ale Szalony Dave przerwał mu wpół zdania:
- Zauważyłem, że panienka wniosła niezwykle dużo wszelkich środków obronnych - Stwierdził nieporuszony kpiną brodacz. - To wielce roztropnie, aczkolwiek obawiam się, że prędzej czy później ta amunicja się skończy.
- Zacznijmy od tego, że zombie... Nie istnieją! - Stwierdziła poirytowana kobieta, łapiąc się za głowę. Szalony Dave tylko się uśmiechnął w sposób niepozostawiający wątpliwości, że COŚ tam jednak jest.
- Gdyby jednak potrzebna była jakaś pomoc w obronie podwórka przed zombie, proszę zwrócić się do mnie - Powiedział, ukłoniwszy się lekko, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł.
- Zombie... Phi, co za palant - Warknęła Revy, zawracając do domu. Rokuro jednak miał pewne wątpliwości... Wyglądało na to, że Szalony Dave był niesamowicie wręcz przekonany, że ma rację... Albo faktycznie miał rację.
"Zombie? Proszę...", Pomyślał Okajima, wzdychając ze zmęczenia. Zauważył trójkę uczennic jadących rowerami po chodniku po przeciwległej stronie ulicy. Życie tutaj toczyło się normalnym rytmem, wszystko było piękne i spokojne...
A jednak, pierwsze ciemne chmury pojawiły się na niebie.

W słabo oświetlonej sali konferencyjnej siedziało kilka osób.
Wysoki blondyn w szarym mundurze oficera SS oraz jego towarzysz w podobnym stroju, z twarzą przykrytą maską.
Kowboj chowający twarz za lustrzankami a'la lata 70. i chustą.
Albinos o niezwykle długich, ostrych zębach.
Mężczyzna o skórze przypominającej skórę od dawna nieżyjącego nieboszczyka.
Niewielki goblin ze złotą kulką zamiast jednego z oczu.
Wreszcie, karłowaty człowieczek w kitlu laboratoryjnym z niesamowicie dużą głową.
Te siedem indywiduuów siedziało na krzesłach, czekając, aż głos zabierze człowiek, który ich tutaj zaprosił: Genialny naukowiec z dziedziny Thanatologii, Doktor Edgar Zomboss.
- Nie będę ukrywał, że mamy do czynienia z czymś nowym, czymś, z czym jeszcze nie miałem okazji się zmierzyć - Zaczął Doktor, splatając urękawicznione palce dłoni. - Pojawił się w końcu człowiek, który zdołał obronić swoje podwórko przed hordami zombie pod moją komendą. Pokonał on mojego Zombota w uczciwym boju... I, przyznam szczerze, wpędził mnie w krótkotrwałą frustrację. Dlatego też zaprosiłem Was, Panowie.
- Mamy... Przejąć podwórko? - Zapytał kowboj z niedowierzaniem, zdejmując lustrzanki i ukazując tym samym dwa oczodoły czaszki, w których tliły się zielone węgielki. - Za kogo Pan mnie uważa, Panie Zomboss? Za jakiegoś hulakę pokroju Greenblade'a, który zabiłby własną matkę za działkę?
- Zważaj na słowa, kościana mordo - Warknął Murphy Greenblade, człowiek z gnijącą twarzą. - W przeciwieństwie do Ciebie, ja przynajmniej mam jaja, żeby walczyć na równych zasadach, a nie kryć się po lasach i kampić z winchesterem w łapach!
- Ignorancja przez Ciebie przemawia, Herr Greenblade... - Stwierdził blondyn w nazistowskim mundurze, zaś jego towarzysz tylko przytaknął mrukliwie. - Nazwanie artysty pokroju Allistaira Rasmunsena "kamperem", jest, moim skromnym zdaniem, niegodne.
- A kto Cię tu wogóle zaprosił, liżydupo Alastora? - Huknął Murphy wściekle. Himler Gunsche, prawa ręka Alastora, Niekwestionowanego Władcy Piekieł, tylko uśmiechnął się wyrozumiale.
- Przestańcie się kłócić, wy dwaj - Warknął albinos. - Mamy współpracować jako drużyna, a nie nonstop sobie dorzucać.
- Kaiser ma rację - Dodał goblin, wyglądający na znudzonego.
- Dla Ciebie Pan Kaiser, pokurczu! - Ryknął ten sam albinos, który przed chwilą jeszcze mówił o współpracy.
- Panowie, wystarczy - Powiedział lekko poirytowany Zomboss, z zakłopotaniem drapiący się po głowie. - Zombie są ograniczone pewnym boskim prawem. Jeżeli nie uda im się przejąć domu drugi raz z rzędu, nie będą miały prawa już nigdy tam wstąpić. Dlatego też potrzebuję profesjonalistów waszego pokroju, aby mieć pewność, że tym razem wszystko przebiegnie bez zakłóceń.
- Pozwolę sobie zapytać, z czym konkretnie przyjdzie Nam walczyć? - Mruknął Allistair, podrzucając monetę.
- Jeżeli nowi lokatorzy nie uwierzą słowom Szalonego Dave'a, tylko przeciw ludziom. Jeżeli jednak stanie się inaczej... Wtedy będziemy mieli do czynienia z czymś dużo, dużo gorszym.

- A ty co, dalej myślisz o tym, co Ci naopowiadał ten świr? - Zapytała lekko zdziwiona Revy, widząc Okajimę wyglądającego przez okno i spoglądającego przez nie w zamyśleniu. Spojrzenie młodego mężczyzny skierowało się na wspomniany wcześniej lasek.
- Ach, tak jakoś się wpatruję - Odpowiedział Rokuro nie do końca szczerze, odwracając się, akurat w momencie, gdy ponownie ktoś zapukał do drzwi. - Pójdę otworzę - Rzucił w stronę kobiety, po czym powędrował w stronę wejścia i otworzył tylko po to, by ujrzeć zaobserwowane wcześniej trzy uczennice.
Pierwsza z nich, ewidentnie przewodząca reszcie, miała krótkie brązowe włosy zdobione pomarańczową opaską i duże, orzechowe oczy. Emanowała z niej przytłaczająco ogromna ilość pozytywnej energii. Zdążyła ewidentnie zmienić swój strój szkolny na zwyczajny, czyli jasnoróżową koszulkę na ramiączkach, dżinsowe szorty i adidasy.
Rokuro ZAWSZE musiał nosić swój oficjalny strój, przynajmniej jeszcze jako pracownik biurowy. Potem jednak okazało się, że zdążył na tyle zżyć się ze sztywną białą koszulą, garniturowymi spodniami i błękitnym krawatem, że zwyczajnie został przy takim stylu garderoby, niezależnie od pory roku. No, ale wróćmy do tematu.
Kolejna z uczennic miała błękitne oczy i rude włosy ścięte i ułożone w dość staroświeckiej manierze(A przynajmniej takie było zdanie Okajimy). Na sobie miała długą białą sukienkę z fioletową kokardką pod szyją, wysokie brązowe buty wraz z długimi czarnymi skarpetami aż za kolano oraz z białym beretem na głowie. Wyglądała na przynajmniej tak samo, jeżeli nie więcej, energetyczną, co ich liderka.
Ostatnia z dziewczyn trochę różniła się od pozostałych. Miała czarne włosy do ramion przyozdobione czerwoną kokardką oraz oczy o czerwonym poblasku. Nosiła czarną koszulkę, czarne dżinsy i czarne adidasy, zaś na dłoniach miała skórzane ćwiekowane rękawiczki. W przeciwieństwie do pozostałych dwóch, ta dziewczyna była raczej stoicka i tajemnicza, ale Rokuro mógł tylko zgadywać, dlaczego dołączyła do tej energetycznej dwójki.
- Mogę Wam w czymś pomóc? - Zapytał mężczyzna ostrożnie.
- Czy to prawda, że niedługo u Pana mają pojawić się zombie?! - Niemal krzyknęła z entuzjazmu brązowowłosa, niebezpiecznie przybliżając się do Okajimy.
- Cóż... Pojawiły się takie plotki... - Zaczął ostrożnie mężczyzna.
- Super! Nigdy jeszcze żadnego nie widziałam! Przeżyjemy napad żywych trupów! - Stwierdziła radośnie jego rozmówczyni.
- No nie wiem, Haru-chan... - Odparła cichutko ruda. - Rena trochę się boi. W końcu, zombie jedzą mózgi ludzi, prawda?
- Zombie nie potrafią biegać - Odpowiedziała wyrozumiale "Haru-chan". - Jeżeli w końcu się do kogoś dobiorą, reszta będzie mogła im uciec... Niesamowite! Prawdziwy zombie! Może nawet uda Nam się jakiegoś złapać i udomowić! Nazwiemy go "Kyon"! A może one umieją mówić?! - W tak zwanym międzyczasie czarnowłosa wyminęła przesadnie rozentuzjazmowaną przywódczynię ich grupy i powiedziała cichutko do Rokuro:
- Może to wydać się dziwne, ale takie zdarzenia faktycznie miały tu miejsce, jakieś dwa miesiące temu - Jej cichy, rzeczowy ton sprawił, że brednie wypowiadane wcześniej przez Szalonego Dave'a stały się nagle bardzo, bardzo... Realne. Rokuro zbladł jak kreda.
- Jestem w ukrytej kamerze, prawda? - Wymamrotał tylko, chwytając się ostatniej deski ratunku. Widząc czarnowłosą kręcącą głową przecząco, zbladł jeszcze bardziej. - Zombie... Atak zombie? Ale... Ale to nie ma sensu.
- Ten świat posiada w sobie wiele magii - Stwierdziła czerwonooka, bacznie obserwując swojego rozmówcę. - Więcej niż się nam wydaje... Długo by opowiadać... Wygląda Pan na rozsądnego człowieka. Sugeruję, mimo wszystko, skorzystać z pomocy Szalonego Dave'a... Bo, kto wie, może Pan też straci głowę, tak jak poprzednik Pana poprzednika.
- Straci... Straci głowę?
- Zombie za cel obrały sobie ten właśnie dom. Ciężko powiedzieć, dlaczego, może po prostu lubią ten trójkołowiec - Powiedziała dziewczyna, wskazując na dziecięcy tricykl stojący przy drzwiach w kolorze różowym.
- Zakładając... Zakładając, że to faktycznie będzie miało miejsce... Nie możemy im po prostu tego rowerka oddać? - Zdziwił się Rokuro.
- Potem zombie wrócą po więcej... Ale jest sposób, żeby się przed nimi obronić - Czarnowłosa wyciągnęła z kieszeni dżinsów coś, co wyglądało jak torebka nasion i podała Okajimie. Japończyk rzucił okiem na opakowanie. Według tego, co było tu napisane, był to produkt "Bloom & Doom Seed C.O", tak zwany "Peashooter".
- Em... Co to właściwie jest? - Zdziwił się mężczyzna. Cała ta szopka zaczynała się robić coraz bardziej absurdalna.
- Proszę wyrzucić jedno nasionko na ziemię i zobaczyć, co się stanie - Wyjaśniła dziewczyna tajemniczo, odstępując parę kroków. Rokuro spełnił jej prośbę, aczkolwiek zrobił to z dużą rezerwą. Wciąż miał bardzo dziwne wrażenie, że to wszystko to albo jedynie bardzo dziwny sen albo zbiorowa mistyfikacja przygotowana z najwyższym kunsztem.
Przez chwilę nic się nie działo... Potem jednak pojawił się pierwszy listek, który dość szybko przerodził się w zieloną łodyżkę idącą szybko do góry. Na jej końcu ukształtowała się zielona główka w kształcie kielicha, z dwoma małymi oczyma przypominającymi węgielki. Okajima odskoczył jak oparzony, poparłszy to przerażonym wrzaskiem.
- A ty co znowu odczyniasz?! - Warknęła Revy, wychylając głowę za próg... I dostrzegając całą tą scenkę.
- Co, do kur... - Zaczęła, zaskoczona, spoglądając na roślinkę, kołyszącą teraz rytmicznie głową. Peashooter odwrócił swoją kielichowatą główkę w jej kierunku i teraz spoglądał na nią ciekawie... Po czym przemówił.
- O, witam. To Pani jest nową właścicielką tego domu tutaj?
- Mówiąca roślina - Bardziej stwierdził niż zapytał Okajima, zaś na jego twarzy malowały się kolejno przerażenie, niedowierzanie i paniczny strach.
- Owszem - Odparła roślinka. - Miło mi Pana poznać. Rozumiem, że jest Pan partnerem tej szanownej Pani? - Zapytał, zwracając teraz głowę w stronę Revy.
- Co...? Zaraz, coś ty powiedział?! - Warknęła Rebbeca, niesamowicie szybkim ruchem dobywając pistoletu z kabury i wymierzając w groch(Bo był to groch).
- Oj, nie miałem zamiaru Pani urazić. Proszę przyjąć moje najszczerze przeprosiny - Peashooter skłonił głowę w przepraszającym geście. - Mogę jednak zapewnić, że stoimy po tej samej stronie... Dawno nie miałem okazji postrzelać do zombie... Cóż, roślina, człowiek, wszyscy się starzejemy.
- Postrze... Zaraz, czym ty właściwie niby jesteś?!
- Och, ja i moich czterdziestu siedmiu kolegów jesteśmy wyspecjalizowaną drużyną przystosowaną do odpierania ataków zombie - Wyjaśnił Peashooter spokojnie. - Niestety, pozostali musieli zostać zagrabieni przez truposzy... Proszę się jednak nie martwić, damy sobie radę. Oho, właśnie idzie pierwszy - Wszyscy obrócili się w kierunku lasku.
Spomiędzy drzew wychynęła dziwna, humanoidalna istota. Jej skóra była blada i ciemnozielona, lekko nadgnita. Stwór był łysy, miał straszne ubytki w uzębieniu, zaś jego lewe oko było nieco większe od drugiego. Zombie miał na sobie obszarpaną brązową marynarkę oraz dżinsowe spodnie o strasznie zniszczonych i pourywanych nogawkach. Rokuro zauważył, że istota stawiała jedną nogę nieco inaczej niż drugą... Wyglądało to na zwichnięcie.
- Jejku, jejku! Prawdziwy żywy trup! A więc jednak to prawda! - "Haru-chan" wystartowała niczym wystrzelona z procy w kierunku nieumarłego. Stwór wyjęczał coś, co brzmiało jak "Brains". Nie ulegało wątpliwości, stary dobry klasyczny zombiak.
- Więc... Jak możesz pomóc? - Wymamrotał Rokuro, sparaliżowany ze zdumienia i strachu jednocześnie. Peashooter zachichotał(Jak on to zrobił? Domysły zostawiam Wam). W odpowiedzi groch wystrzelił... ziarenko grochu, które pomknęło ze zdumiewającą prędkością w stronę nieumarłego i trafiło go w rękę, odrywając kończynę od reszty ciała.
- A tak - Stwierdził triumfalnie, kolejnym strzałem odrywając truposzowi łeb. Zombie niczym szmaciana lalka poleciał na ziemię i tam już pozostał.
- Nie martw się, Haru-chan - Powiedziała ruda, nazywająca się Reną, widząc zmartwioną koleżankę. - Jeżeli te plotki faktycznie się potwierdzą, będzie ich więcej.
- Oczywiście, że się nie martwię - Obruszyła się brązowowłosa, zaś na jej twarzy pojawił się uśmiech. - Teraz jedynie musimy nagromadzić zapasy... Przeżyjemy prawdziwą apokalipsę! - Nim ktokolwiek zdążył zareagować, złapała za rower i pośpiesznie odjechała.
- Czyli co, mamy tutaj mini-najazd żywych trupów? - Westchnęła Revy. - A naszą pomocą ma być banda mówiących roślin? Nie, naprawdę...
- Proszę się nie martwić, odparcie ich nie powinno być kłopotem.
- Jeżeli mam martwić się o cokolwiek, to raczej o to, czy najpierw nie zeświruję... - Kobieta pokręciła głową z niedowierzaniem.
- To my chyba będziemy się zbierać - Powiedziała Rena, łapiąc za swój rower i uchylając berertu w geście pożegnania. Czarnowłosa tylko się ukłoniła, po czym tak samo, jak koleżanka, złapała za rower. Obie odjechały, zostawiając Okajimę i Revy w stanie głębokiego zdumienia.
- Więc... - Zaczął Rokuro po dłuższej chwili milczenia. - Cóż...
- Och, proszę się o mnie nie martwić - Powiedział w odpowiedzi Peashooter. - Ze względu na różnorakie modyfikacje, jestem kompletnie samowystarczalną rośliną bojową. Nie trzeba mnie podlewać ani nawozić, jestem na straży dwadzieścia cztery godziny na dobę, bez względu na porę dnia i pogodę.
- Wspaniale. Obudźcie mnie, jak już wyrwę się z tego koszmaru - Warkneła Revy, zawracając ku wejściu i zostawiając człowieka wraz z jego grochem. Roślinka westchnęła.
- Oj, pamiętam, że poprzedni właściciel był nieco bardziej tolerancyjny - Stwierdził ze zmęczeniem w głosie. - Jeżeli mogę coś zasugerować... - Zwrócił się do Okajimy. - Proszę zasadzić jeszcze z cztery ziarenka. Na dobry początek powinno to wystarczyć do odparcia pierwszych fal.
- Jak długo może to... trwać? - Zapytał niepewnie Rokuro.
- Poprzednio broniliśmy się przez dwa tygodnie... Zobaczymy, jak będzie tym razem - Tymczasem mężczyzna spełnił wcześniejszą prośbę grochu i wyrzucił na ziemię kolejne cztery ziarenka. Tak jak w przypadku swego poprzednika, i tutaj wychynęły cztery bojowe roślinki. Każda z nich przywitała się z Okajimą oraz ich "starszym bratem", po czym rozpoczęła wartowanie, wypatrując ewentualnych zombie do odstrzelenia.

Było spokojnie, w sumie dość przyjemnie.
Słoneczko powoli już zachodziło, zaś Rokuro obserwował je przez okno, sącząc zieloną herbatę. Było w sumie dość spokojnie... Byłoby zapewne spokojniej, gdyby nie fakt, że zombie z uporem godnym lepszej sprawy usiłowały dostać się do wnętrza. Szczęśliwie dla lokatorów, groszkowi strzelcy skutecznie odpierali niewielkie, cztero lub pięcioosobowe grupki zombie. Póki co nieumarli nie prezentowali sobą zbyt imponującego zagrożenia, zazwyczaj padając w połowie podwórka i tajemniczo znikając... Ale przez te dwa tygodnie, o których wspomniał Peashooter, dużo mogło się zmienić.
Usłyszał pukanie do drzwi. Poszedł ku nim i je otworzył. W progu stał Szalony Dave, uśmiechając się triumfalnie.
- Tak, tak, zombie faktycznie istnieją - Zaczął Okajima zmęczony, łapiąc się za głowę. - Zaraz... Jakim cudem się tu dostałeś?
- Przez płot. Twoje roślinki, jak widzę, radzą sobie na tyle nieźle, by jeszcze nie panikować.
- Przez płot?
- Tak, co w tym dziwnego?
- Nie... Już nic, już nic.
- Niedługo pojawi się większa fala... Czuję to w kościach - Brodacz przeciągnął się nieco, zdjął z głowy garnek i podrapał się w łysiejącą głowę. - Kto właściwie dał Ci nasiona? Nie przypominam sobie, żebym Wam jakiegoś użyczał.
- Parę godzin temu była tu grupka uczennic, chyba z pobliskiej szkoły.
- Ach, Brygada S.O.S - Stwierdził Dave tonem człowieka poinformowanego, a na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
- Przepraszam bardzo?
- Tak się nazywa ich grupa. Przewodzi im młoda dama o imieniu Haruhi Suzumiya. Niesamowicie hiperaktywna, jest niesamowicie podekscytowana faktem, że do Pana domu usiłują zawitać zombie.
- Ach tak... - Wymamrotał Japończyk bez przekonania.
- Dwie pozostałe to Rena Ryuugu i Setsuna Kiyoura. Pierwsza z nich jest odrobinę staroświecka i ma nieco dziwną manierę wymowy, druga zaś ewidentnie nie pasuje do reszty grupy. W sumie, razem tworzą całkiem uroczą drużynę. Jeżdżą po okolicy, pomagają sąsiadom przy różnorakich problemach i tak dalej i tak dalej... Biorąc pod uwagę, że chwilowo jest Pan w potrzebie, zapewne będą skłonne do wspomożenia Pana i Pana towarzyszki. Naturalnie, jak na sąsiada przystało, też postaram się sąsiada wesprzeć, tak po sąsiedzku. Chwilowo zaś mam dla Pana mały prezencik - Szalony Dave podał Okajimie... łopatę ogrodową.
- Łopata? - Zdziwił się Azjata. - Cóż, dziękuję, zawsze można jej użyć jako improwizowanej broni lub żeby wykopać okopy...
- Aktualnie, poprzedni właściciel używał jej, by przenosić roślinki z miejsca na miejsce, a także, by ulżyć w cierpieniu tym co bardziej sponiewieranym przez zombie... Ale w sumie, nie zaszkodzi użyć jej też jako broni... Szczególnie, że idzie fala - Rokuro zbladł.
Nieumarłych było chyba z dwudziestu. Posuwali się dość powolnie, ale nieustępliwie. Było widać, że Peashootery nie poradzą sobie z całą falą.
- Revy! - Krzyknął Okajima w głąb domu. Odpowiedział mu cichutki chichot. Z głębi salonu wyszła Rebecca, zbrojna w dwa pistolety kaliber 9mm.
- A więc jednak truposze powstały z grobów, co? - Zapytała retorycznie, serwując zebranym psychotyczny uśmiech. - No to poślijmy je tam z powrotem! - Kobieta wyskoczyła zza progu i otworzyła ogień z obu pistoletów naraz, trafiając dwóch nieumarłych akurat w momencie, gdy Ci szykowali się do wzięcia gryza z jednej z roślinek.
- No to chodźmy, sąsiedzie! Po śmierć i bekon! - Huknął Szalony Dave, zdejmując z głowy garnek i wymachując nim zawzięcie.
- Dlaczego... Bekon? - Zapytał zdezorientowany Azjata.
- Ponieważ jestem SZAAALOONY!!! - Ryknął w odpowiedzi brodacz, szarżując w stronę żywych trupów i rozpoczynając rozdawanie razów na prawo i lewo. Widząc, że idzie mu całkiem nieźle, Revy dała sobie spokój ze strzelaniem i przeszła do walki wręcz, wymierzając potężne kopnięcie z półobrotu. Chwilę później dołączył do nich Rokuro zbrojny w łopatę, aczkolwiek ze względu na nerwy, w jakich był, ograniczał się on raczej do blokowania prób ugryzienia go.
Nie minęło zbyt wiele czasu, a fala została odparta.
- Hej, nie bawiłem się tak dobrze od czasów konfliktu w Jugosławii! - Stwierdził wesoło Szalony Dave, zeskrobując z garnka pozostałości po głowie zombi i zakładając go ponownie na głowę.
- Muszę przyznać, to zaczyna się robić zabawne - Dodała Revy. - Mam tylko nadzieję, że potem te truposze wymyślą coś ekstra.
- Proszę się nie martwić, Pani Revy. Jestem przekonany, że znajdą jakiś sposób na zaskoczenie nas.
- Czy to... Torebka z nasionami? - Okajima schylił się. Obok "trupa" jednego z zombie leżał woreczek podpisany "Sunflower". Tuż obok znajdowały się dwa kolejne, odpowiednio "Cherry Bomb" i "Wall-nut".
- Och, czy to Sunflower? - Zapytał jeden z Peashooterów. - Proszę posadzić ją jak najszybciej, z pewnością nas wesprze - Rokuro posłusznie spełnił jego prośbę. Nie minęła chwila, a z ziemi wyrósł niewielki kwiatek z żółtymi płatkami, przypominający słonecznik. Miał on oczka podobne do tych grochu oraz niewielki uśmieszek. Kwiatek ziewnął przeciągle.
- Oj, trochę żeśmy tam spały - Powiedział żeńskim głosem, rozglądając się na boki. - Och, Peashooter! I Szalony Dave! Jak dobrze Was zobaczyć po tak długiej rozłące!
- Cieszymy się równie mocno, panienko - Odpowiedział oficjalnie brodacz, ukłoniwszy się lekko. Teraz Sunflower zwróciła się w stronę Rokuro i Revy.
- Och, wy zapewne jesteście nowymi właścicielami domu? Miło Was poznać - Powiedziała wesoło.
- Cała przyjemność... Em, po naszej stronie - Odparł Okajima po krótkiej chwili. Wciąż musiał przywyknąć do rozmawiania z roślinami.
- Tia, miło poznać - Mruknęła Rebecca.
- Peashooter wspomniał, że możesz się przydać... Jak konkretnie? - Zapytał Azjata.
- Kiedy słońce jest wysoko na niebie, mogę za jego pomocą... Nazwijmy to, utrzymywać inne rośliny w dobrym stanie, a także... Hmm...  Zaopatrywać je w niezbędną amunicję.
- Która niestety z czasem się kończy - Dodał Peashooter smutno. - No, ale teraz skoro mamy Sunflower z nami, powinno już pójść z górki. Mam tylko radę: Sugeruję sadzić ją za nami, gdyż w przeciwieństwie do Nas, Sunflower nie posiada środków, by się bronić.
- Rozumiem... Może spróbujemy użyć tej łopaty... - Mężczyzna chwycił za szpadel, po czym wbił go w ziemię pod kwiatkiem i ostrożnie podniósł do góry, po czym przeniósł kawałek, akurat za "plecy" jednego z Peashooterów. Roślinka uśmiechnęła się wesoło.
- Ach, stare dobre czasy, kiedy razem z moimi siostrami wspierałyśmy resztę. Będzie fajnie.
- A pozostałe nasiona?
- Cherry Bomb to bliźniaki, które są dość... niestabilne - Wyjaśnił Peashooter z zakłopotaniem. - Można używać ich w charakterze granatów o parosekundowym zapalniku.
- Podoba mi się... - Mruknęła z zadowoleniem Revy.
- Wall-nut z kolei służy jako strażnik, który nie przepuszcza zombie w naszą stronę. Współczuję mu trochę, musi ciągle znosić ciosy i ugryzienia...
- Natomiast jutro urządzimy sobie kręgle - Oznajmił Szalony Dave znienacka, zaskakując resztę tym non sequitur.
- Przepraszam bardzo? - Zdziwił się Azjata.
- Wyjaśnię Wam jutro, szanowni sąsiedzi. Tymczasem jednak, czas na mój seans "Lucky Stara". Do zobaczenia ranem - Brodacz ukłonił się, po czym przeskoczył płot zgrabnym ruchem i zniknął na swoim podwórku.
Minął dzień pierwszy.
8  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / Fanfik niemalże czystej krwi : 07 Stycznia 2011, 23:11:48
Yet another of my creations.

Fanfik osadzony w universum "Black Lagoon", mangi, której akcja osadzona jest w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku w Tajlandii i okolicach, głównie w fikcyjnym mieście Roanapur.
To raczej eksperyment, ale kto wie, może się komuś spodoba.
Podstawowe informacje do znalezienia są tu: http://en.wikipedia.org/wiki/Black_Lagoon Pojawią się trzy(może cztery) moje OC, w tym jeden kompletnie, całkowicie nowy. Dużo kul, dużo krwi, plugawego języka. Bądźcie czujni.

Enjoy.

Łowcy

- Roanapur. Siedlisko największych męt, najbardziej cuchnącego ścierwa i najobrzydliwszych osobowości.
- Istotnie.
- Więc, jesteś pewien, że to tutaj osiedliły się te dwa wampiry?
- Najprawdopodobniej… Wyczuwanie moich „braci i sióstr” jest swego rodzaju błogosławieństwem, ale i klątwą. Te dwa tutaj dopiero co się tu osiedliły…
- Wiek, płeć, moc?
- Nie potrafię określić… Wszystko tutaj jest zakłócane.
- Nie rozumiem.
- To faktycznie siedlisko męt najgorszego sortu. Mafia, skorumpowana policja, piraci… Ritter, będziesz musiał jakoś te katusze wytrzymać.
- …
- Jesteśmy tu tylko po wampiry. Nic więcej. Sprzątniemy skurwieli i finito, odbieramy nagrodę od zleceniodawcy.
- …
- Czasami żałuję, że nie potrafisz mówić, Rudigerze. Naprawdę tego żałuję. Mam tylko nadzieję, że się na nas nie obrazisz.
- Wiesz, to tylko biznes… W tym świecie pieniądz jest władzą.
- Mówisz, jakbyśmy sami byli tym ścierwem panoszącym się po tym mieście.
- A nie jesteśmy? Nie ma czegoś takiego, jak dobro, Albrechcie. Nie ma czerni i bieli, są jedynie odcienie szarości… Ach, nad czym my się rozwodzimy? Chodźmy tam i miejmy to z głowy.
- Istotnie.
- …
Trzy samotne sylwetki piechotą zmierzały ku Roanapur.

Kolejny zwykły dzień w Roanapur, mieście na terytorium Tajlandii, które to było jednak czymś więcej niż kolejną zabitą dechami dziurą. Tutaj kwitło życie przestępcze. Tutaj nie było czegoś takiego, jak altruistyczni obrońcy dobra. Policja była skorumpowaną grupką funkcjonariuszy, którzy – nawet gdyby ośmielili się próbować walczyć z tutejszymi ugrupowaniami przestępczymi – nie mogli się równać tutejszym.
Filia rosyjskiej mafii pod nazwą „Hotel Moskwa” zarządzana była przez Bałałajkę, bezwzględną weterankę konfliktu w Afganistanie. Z drugiej strony stała chińska Triada pod komendą niejakiego Pana Changa. Swoje trzy grosze wtrąciła także Rodzina z Włoch pod kierownictwem gangstera ze słonecznego Palermo, Verrocchiego. Nieco mniejsze wpływy miały tu kubańskie kartele narkotykowe, za handel bronią odpowiadała organizacja znana jako „Kościół pod wezwaniem Świętej Machlojki”, zaś grupa spedycyjna „Lagoon” trzymała ze wszystkimi tymi frakcjami, utrzymując jedyne znamiona neutralności w tym brudnym mieście.
Było to parszywe miejsce, gdzie każdy przestępca, męt społeczny i kanciarz mógł znaleźć swoje miejsce… Ale nawet przestępcy mają swoje kodeksy.
Dwie osoby, które pojawiły się niedawno w Roanapur burzyły owe niepisane zasady, zaś trzy następne postawiły sobie za cel przywrócenie plugawego porządku.
Polowanie na bestie ruszyło pełną parą.

- ZŁODZIEJ! – Darła się starowinka, usiłując dogonić młodego chłopaka z jej torebką. – PRZEKLĘTY KIESZONKOWIEC! – Młodzieniec nie słuchał, koncentrując się raczej na biegnięciu przed siebie. Skręcił w uliczkę, całkiem rozsądnie omijając główną aleję. Policja już raz go złapała i wolałby nie spotykać się z nimi po raz kolejny. Stara baba nie miała z nim najmniejszych szans. Za zakrętem zwinie się do jakiegoś baru i tyle go będą widzieli…
Nagle młody złodziej zderzył się z czymś i poleciał do tyłu, zamroczony. Czuł się tak, jakby uderzył o stalową ścianę… Bogiem a prawdą, zbytnio się nie pomylił. Zamrugał, po czym zadarł głowę do góry… i zbladł.
Przed nim stał wysoki, prawie dwumetrowy człowiek w zbroi płytowej podobnej do tych używanych w zamierzchłych czasach. Tajemniczy mężczyzna(Tak można było wnioskować z jego sylwetki) miał na głowie hełm z przyłbicą, skutecznie zakrywającą jego twarz. Złodziejaszek dostrzegł tylko błękitne światła w szparach przeznaczonych na oczy, takie same świetliki prześwitywały z kilku szpar w zbroi. Ów hełm posiadał dziwaczne, przypominające nieco aureolę rogi z kości słoniowej. Rycerz w ręku trzymał miecz z lekko zakrzywionym, połyskującym ostrzem oraz dziwaczną rękojeścią, przypominającą nieco rączkę od motocykla. Młodzieniec dopiero teraz zauważył, że ów zbrojny posiada wyrastające z pleców masywne, stalowe skrzydła, istotnie nadające mu lekko anielski wygląd. Odruchowo się przeżegnał. Rycerz spoglądał na niego bez jakiejkolwiek emocji, milcząc.
- Boże… - Wydusił z siebie w końcu biedny złodziej, odczołgując się kawałek. Odziany w stal człowiek wciąż stał w miejscu, nie wydawszy z siebie ni słowa. – Kim… Czym Ty jesteś? – Wydukał w końcu młodzieniec, trzęsącą się ręką wyjmując pistolet z kieszeni spodni i nerwowo go odbezpieczając. Rycerz nie uznał za stosowne odpowiedzieć, dalej milcząc. Ktoś zachichotał. Kieszonkowiec momentalnie się odwrócił, by dostrzec kolejną osobę rodem z koszmaru.
Ten człowiek nie nosił żadnej zbroi, pomijając może dwa naramienniki. Na sobie miał czarną koszulę z wysokim kołnierzem, skórzane spodnie, wysokie glany na kilkanaście sznurówek oraz nabijane wielkimi, zakrzywionymi ćwiekami rękawice. W rękach trzymał ogromny, sięgający prawie dwóch metrów miecz z falującym ostrzem. Trzymał go jedną ręką. Oprócz tego był blady jak śmierć, włosy koloru śniegu wiązał w średniej długości kucyk oraz miał oczy barwy krwi(Reszty jego twarzy złodziej dostrzec nie mógł, gdyż była zasłonięta owym wielkim kołnierzem). Aktualnie celował on w młodzieńca ostrzem swojej kuriozalnie wielkiej broni.
- Aj, aj. Niegrzecznie się zachowujemy, co? – Zapytał kpiącym głosem, imitując sposób mówienia co niektórych opiekunek.
- Nie twój interes, cudaku – Warknął jego rozmówca, otwierając ogień. Kule śmignęły ku albinosowi, który błyskawicznie zasłonił się swoim mieczem. Pociski odbiły się od ostrza, zdobiąc ściany. Młodzieniec nie ustępował, strzelając. Wreszcie zorientował się, że właśnie wypstrykał się z amunicji. Jego oczy rozszerzyły się w panice, twarz ponownie zbladła. „Cudak” zachichotał, po czym ruszył nieśpiesznie ku biednej ofierze. Młodzieniec zaczął odczołgiwać się w panice, dopóki nie wpadł na zakutego w stal zbrojnego. Wrzasnął i odskoczył, prosto w ręce albinosa, który jedną ręką złapał go za włosy, zaś drugą, wraz z ogromnym ostrzem, przystawił do gardła kieszonkowca.
- I co? Wygląda na to, że mamy pewien dylemat – Powiedział słodko czerwonooki, chichocząc prosto do ucha ściętego przerażeniem młodzieńca. – Co mamy z tobą zrobić, hm? Zabić, ograbić i tutaj porzucić, a może puścić wolno? Co sądzisz, Ritter? – Zapytał rycerza, dalej stojącego w miejscu. Zakuty w stal kształt powoli i niezgrabnie wzruszył ramionami. – A więc mam pomysł… Zagrajmy, co? – Albinos puścił chłopaka i odstawił miecz od jego gardła.
- C…Co? – Wydusił w końcu biedny złodziejaszek. W jego spojrzeniu pojawiła się konfuzja, gdy dostrzegł talię kart w urękawicznionych dłoniach „Cudaka”. Ten pogwizdywał pod nosem jakąś melodyjkę, ewidentnie zadowolony z siebie. Młodzieniec chciał uciekać, ale nie wiedział, jak. Za jego plecami wciąż stał milczący rycerz z obnażonym mieczem w dłoni.
Albinos wybrał kilka kart z talii, po czym rozłożył je w wachlarz, odznaczeniami w swoją stronę.
- Wybierz jedną kartę, jeśli łaska – Poprosił niemal pokornie. – Od tego zależy twój dalszy los… No, z życiem – Dodał, widząc niezdecydowanie złodzieja. Ten przez chwilę wpatrywał się tępo w tekturki, po czym pociągnął środkową kartę. As pik.
- Twój szczęśliwy dzień – Mruknął z zadowoleniem w głosie albinos, po czym błyskawicznie złapał młodzieńca za kołnierz koszulki. – Mam nadzieję, że wiesz, gdzie znajduje się biuro spedycyjne „Lagoon”, prawda? – Zapytał z tym samym słodkim akcentem, co wcześniej. Złodziejaszek pokiwał niepewnie głową. – Wspaniale. A więc, pójdziesz tam w trybie natychmiastowym i powiesz, że niejaki Albrecht Kaiser ma do nich sprawę. Powiesz także, że spotkamy się w „Yellow Flag” o osiemnastej, jeżeli będą zainteresowani. Gdyby to nie wystarczyło, wzmiankuj o nowo przybyłych do tego miasta mordercach. Zrozumiałeś, chłopcze? – Młodzieniec kiwnął głową, wciąż niepewny swego losu. – Świetnie, więc teraz leć i zrób, co trzeba. A, i nie próbuj uciekać. Dorwiemy Cię i sprawimy, że pożałujesz swojej decyzji – Dodał tym samym pogodnym głosem, sprawiając, że kieszonkowiec zbladł jeszcze bardziej. Albinos poklepał go po ramieniu, zaś złodziej, widząc, że dostał wolną rękę, podwinął ogon i uciekł z ciemnej alejki. Odprowadził go przeciągły chichot „Cudaka” zbrojnego w ogromny miecz.

Odgłos dzwoniącego telefonu.
- Firma spedycyjna „Lagoon”, w czym mogę służyć? – Powiedział dość młody mężczyzna o azjatyckich rysach twarzy. Miał on czarne, krótko ścięte i uporządkowane włosy oraz brązowe oczy, zaś na sobie nosił białą koszulę z kołnierzykiem, garniturowe spodnie, takież buty oraz luźno zawiązany krawat. – A, Pan Borys… Jak to? Cofacie zamówienie…? Aha… Rozumiem. W takim razie czekamy. Do usłyszenia – Azjata odłożył słuchawkę na miejsce, zaś na jego twarzy odmalowało się zmartwienie.
- Co jest, Rock? – Zapytał siedzący na fotelu w salonie potężnie zbudowany czarnoskóry mężczyzna. Był łysy jak kolano, oczy chował za parą gogli, zaś na twarzy miał starannie przystrzyżoną brodę. Nosił wojskowy żakiet w kolorze zieleni, takież spodnie i wysokie, wojskowe buty oraz biały t-shirt pod żakietem. W ustach trzymał dopalającego się papierosa.
- Dzwonił właśnie Pan Borys – Odparł nazwany Rockiem, odwracając się w stronę swego rozmówcy. – Odwołali zamówienie.
- Odwołali? Jakiś powód?
- Niestety, nie podali przyczyny.
- Chyba wiem, o co chodzi – Powiedział kolejny głos, tym razem żeński. Obaj panowie obrócili się w stronę kanapy, na której leżała brązowowłosa kobieta, obecnie bawiąca się złowieszczo wyglądającą Berretą. Miała na sobie czarny podkoszulek na ramiączkach, dżinsowe szorty oraz rozwiązane, wysokie buty. Na prawym barku miała zawiły tatuaż.
- Ach, faktycznie – Czarnoskóry uderzył pięścią o drugą dłoń, przypominając sobie, o co chodzi.
- Co faktycznie? – Zdziwił się Azjata. Dziewczyna uniosła głowę znad oparcia kanapy.
- Dlaczego nie dziwi mnie fakt, że tylko Ty nic nie wiesz? – Zapytała zgryźliwie, odłożywszy pistolet. – Morderstwa, chłopie, mor-der-stwa – Brązowowłosa zaakcentowała ostatnie słowo. – Oczywiście morderstwa same w sobie nie są jeszcze niczym dziwnym… Chyba że chodzi o członków „Hotelu Moskwa” – Rock zbladł. Ta filia rosyjskiej mafii rządziła Roanapur niemal samoistnie, żelazną ręką niszcząc wszelkie oznaki buntu. Ktokolwiek zabijał ludzi Bałałajki, musiał być chyba niespełna rozumu. – Stracili już sześciu ludzi w tym miesiącu. Najwyraźniej ktoś wpadł na pomysł, by zrobić im z dupy fajerwerki – Wywód brązowowłosej przerwało pukanie do drzwi. Mężczyzna w krawacie odwrócił się ku drzwiom i poszedł w ich kierunku. Ledwo je otworzył, ukazał mu się jakiś młodzieniaszek, na oko młodszy od niego o kilka lat, cały drżący.
- W… czym mogę Ci pomóc, chłopcze? – Zapytał Rock ostrożnie, mierząc chłopaka spojrzeniem.
- P-p-pan z L-La-agoon Company? – Odpowiedział pytaniem jego rozmówca. – M-m-miał-ł-em przek-k-k-kazać do p-p-państ-t-wa p-pewną informację – Wydusił w końcu z siebie, przerywając co jakiś czas atakami kaszlu. Wyglądało na to, że biegł, jakby gonił go sam diabeł.
- Ej, od kiedy to przyjmujemy tu gruźlików, co? – Huknęła brązowowłosa z wnętrza. Azjata zignorował tanią prowokację.
- Informację…? – Zapytał, chcąc się upewnić.
- T-t-t-tak… Od-d-d-dnośnie t-t-ych zab-b-b-ójców, c-c-co się tu ost-t-tatnio pałęt-t-tają – Oczy czarnowłosego rozszerzyły się zauważalnie.
- Dutch, Revy, możecie tu na chwilę pozwolić? – Zawołał współpracowników. Nie minęła nawet sekunda, w progu stali już i czarnoskóry, i brązowowłosa. – Ten gość tutaj twierdzi, że wie coś o tych szaleńcach, którzy mordują członków „Hotelu”.
- Ten gnojek? – Parsknęła wzgardliwie Revy, mierząc chłopaka wyniosłym spojrzeniem.
- Skąd niby miałbyś mieć takie informacje? – Zapytał Dutch, zakładając ręce na piersi.
- Z-z-znaczy j-j-ja jaja-t-takich nie p-p-p-osiadam… P-p-przys-słał mnie t-t-tutaj… - Młodzieniaszek urwał, widząc błyskawiczny ruch brązowowłosej. Nie zdążył nawet mrugnąć, a już mierzył się twarzą w twarz z pistoletem kalibru dziewięciu milimetrów.
- Do rzeczy – Warknęła posiadaczka broni, nieco poirytowana. Czarnoskóry machnął nieznacznie ręką. Dziewczyna opuściła pistolet, ale jej oczy nabrały stalowego poblasku.
- Niejaki Albrecht Kaiser twierdzi, że ma informacje na temat owych osób – Powiedział niemalże grobowym tonem chłopak, starając się nie przejęzyczyć ani nie zająknąć. – Prosił o spotkanie w „Yellow Flag” o godzinie osiemnastej.
- Zabójcach, co? – Dutch podkreślił nieco pierwsze słowo. – Rozważymy to – Nie czekając na odpowiedź posłańca zatrzasnął drzwi. – I co sądzicie?
- Brzmi jak tania podpucha – Mruknęła Revy w odpowiedzi. – Z drugiej strony, dawno nie było żadnego porządnego zlecenia z powodu tych zasrańców. Musi być za nich jakaś nagroda…
- Bałałajka zapłaciłaby szczerym złotem, byle tylko dorwać owych szaleńców… No właśnie, szaleńców. Mamy do czynienia z więcej niż jednym przeciwnikiem…
- Ej, Benny boy! – Huknęła brązowowłosa. Odpowiedziało jej chrząknięcie z sąsiedniego pokoju.
- Ccco? – Wymamrotał męski głos, który – jak się okazało – należał do wysokiego i chudego blondyna rasy białej w okularach, czerwonej hawajskiej koszuli oraz białych szortach.
- Jest robótka. Nigdy nie uwierzysz, co się właśnie wydarzyło: Wpadł jakiś przychlast i oznajmił wszem i wobec, że zna gościa, który wie coś o owych skurwysynach, co zarzynają ludzi Bałałajki.
- No no, coś podobnego… - Odparł Benny bez entuzjazmu, zapinając koszulę.
- Potrzebujemy informacji o niejakim Albrechcie Kaiserze – Dodał Dutch, poprawiając gogle.
- Da się zrobić… Ale nazwisko rodem z taniego filmu – Blondyn sięgnął po zakurzony laptop, odkurzył go jednym chuchnięciem, po czym włączył maszynkę. – Coś konkretnego?
- Tylko tyle, że będzie Nas oczekiwać w „Yellow Flag” o szóstej wieczorem. Nic więcej.
- Trochę mało… Jak mu tam było? Albrecht Kaiser? Coś tu jest… Wzmianka o domniemanym wampirze i baronie Albrechcie I Kaiserze, zarządzającym jakąś grupką wioseczek w czasach Pierwszej Rzeszy Niemieckiej. Według tego, co tu napisali, spalili go na stosie w roku 1507. To tyle.
- Tyle? – Zdziwił się Rock.
- Ta… Najwyraźniej ktoś Wam wyciął jakiś denny dow… Czekaj, czekaj. Jest tu coś jeszcze… Albrecht „Ścierwojad” Kaiser. Urodzony w 1907, służył w wojsku Trzeciej Rzeszy jako hauptscharfuhrer, brał udział w kampanii wrześniowej i Bitwie o Anglię. Po wojnie aresztowany i skazany na dwanaście lat więzienia. Zwolniony po ośmiu za dobre sprawowanie, w 1959 zaczął obracać się w sycylijskiej mafii, miał także doświadczenia z Yakuzą. W 1980 zatrzymany za bestialskie morderstwo dwudziestoletniej Helen Brunderburg oraz jej dwuletniego syna, zwolniony ze względu na brak dowodów.
- A to kolorowy stary pierdziel – Parsknęła Revy, uśmiechając się krzywo.
- A skąd ten… przydomek? – Zapytał przytomnie Rock, wiedząc, że najpewniej pożałuje odpowiedzi. Benny odwrócił się w jego stronę, nie uśmiechał się.
- Zwłoki dzieciaka zostały w połowie objedzone do nagiej kości – Powiedział ponuro. Azjata zazielenił się, po czym popędził do łazienki. Dało się słyszeć odgłosy zwracania przez niego śniadania.
- Cienias – Mruknęła wzgardliwie brązowowłosa. – To co zrobimy z tą całą szopką?
- Cóż… I tak nie mamy niczego do roboty, prawda? Nie zaszkodzi rzucić okiem – Zawyrokował Dutch po dłuższej chwili myślenia. – A nuż coś z tego będzie… Jakieś obiekcje, panowie i pani? – Nikt obiekcji nie zgłosił. – Lepiej się przygotujcie. W konfrontacjach z ponad dziewięćdziesięcioletnimi eks-nazistami trzeba oczekiwać wszystkiego.

Zachodzące słońce rzucało krwawy poblask na to miasto pełne bezprawia i zepsucia. Na wzgórzu stała samotna sylwetka w czarnym skórzanym płaszczu i uśmiechała się. Już niedługo wszystko miało się tu zmienić, czy też raczej... wrócić do normy.
9  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / Brum, brum... Czyli wielki wyścig by Fergard : 17 Października 2010, 23:04:39
Opowiadanie zainspirowane pracą, która się ostatnio pojawiła. Miałem w planach napisanie czegoś takiego już wcześniej, ale dopiero ten użytkownik(Którego nazwy nie pamiętam, wybacz) dał mi finalne narzędzie do ukształtowania tego w jedną całość.

Zaznaczam, że to może być skrajnie odmienne od moich opowiadanie: Przekleństwa, nieprzyjemne rzeczy, w miarę szczegółowe i krwiste opisy, BYĆ MOŻE treści seksualne... You have been warned.

Enjoy!

Krew, pot i olej

Prolog

Hangar. Ogromny, wykonany w całości ze stali hangar z pewnością wyróżniał się w tym pustynnym krajobrazie. Otaczały go różnorakie skalne formacje, tony piachu oraz porozrzucane tu i ówdzie skupiska kaktusów.
Pod hangar zajechał niczego sobie wyglądający hotrod, oznaczony białymi płomieniami na tle fioletowego lakieru. Z rur wydechowych pojazdu buchała chmura trujących ołowianych oparów. Sam pojazd był dość długi, miał może z dwa i pół metra długości. Jak każdy hotrod, także i ten posiadał niezwykle rozwinięty i wyeksponowany silnik. Nie posiadał dachu, zaś na tyle zamontowaną miał on dziwaczną konstrukcję, przypominającą nieco kościelne organy. Dwadzieścia jeden rur ułożonych było w idealny trójkąt.
Pojazd nieśpiesznie wjechał do hangaru. Oprócz owego hotroda, w tym wielkim, gargantuicznym wręcz garażu znajdowały się jeszcze dwa inne pojazdy: Tytanicznych wręcz rozmiarów czarno-czerwona ciężarówka o wysokości dorównującej tej jednopiętrowym budynkom i długości na ponad dwadzieścia metrów oraz inny hotrod, nieco bardziej nowoczesny: Ten był prostokątny i kształtem przypominał nieco muscle. Był pomalowany na czarno, zaś na jego masce widniały imponująco wykonane płomienie. Silnik wystawał przez klapę i posiadał trzy czerwone światełka, błyszczące złowrogo.
Kierowca biało-fioletowego hotroda zgasił silnik, wyciągnął kluczyki, po czym wysiadł i zdjął rajdowy kask w kolorze śnieżnej bieli. Owa osoba wzięła głęboki oddech i obejrzała się w stronę, z której przyjechała… A tam już jechał następny wehikuł.
Podłużny pojazd na trzech kołach przypominający kształtem strzałę, cały pokryty bez wyjątku czarnym lakierem. Do tego dochodziły przyciemniane szyby, przypominający nieco koguci grzebień tył pojazdu oraz działko obrotowe, zamontowane na boku tej machiny. Pojazd zatrzymał się tuż obok fioletowo-białego hotroda, po czym umilkł. Górna część pojazdu uniosła się niczym klapa, zaś z wnętrza maszyny wyszedł jej kierowca.
Był to średniego wzrostu nastolatek z krótkimi, brązowymi i lekko kręcącymi się włosami i bladozielonymi oczyma. Na nosie miał zgrabnie zrobione okulary. Na sobie miał czarną koszulkę przyozdobioną czaszkowymi motywami, czarne dżinsy(całe w ćwiekach z wyjątkiem kolan), czarne adidasy, czarne skórzane rękawiczki bez palców(Również ćwiekowane) oraz niewielką ćwiekowaną bransoletę na lewym ramieniu. Przez plecy przewieszone miał dwa prostokątne ostrza o rdzawoczerwonej barwie, zaś przy pasku wisiał mu trójlufowy obrzyn. Na widok kierowcy fioletowo-białego hotroda uśmiechnął się lekko.
- Tak wcześnie na miejscu? – Zapytał.
- A tak jakoś wyszło – Odpowiedziała mu białowłosa dziewczyna obdarzona przez naturę… białymi niczym śnieg oczyma. Na sobie miała biały top, szarawe sztruksy, ciężkie buty do chodzenia po górach oraz wełniany szal owinięty dookoła szyi. Na czole leżały gogle w stylu retro, jakich używali rajdowcy starej daty. – Równie dobrze mogłabym zadać Ci dokładnie takie samo pytanie.
- Mogłabyś… Ale ja byłem pierwszy.
- Oj, nie odpowiesz mi?
- Nie – Ku zaskoczeniu chłopaka(Ciężko orzec, czy przyjemnym bądź nie) białowłosa przyskoczyła do niego i mocno przytuliła. Okularnik poczuł, że się rumieni, ale wyzwolenie się z żelaznego uścisku jego rozmówczyni było w zasadzie niewykonalne.
- Nie? – Zapytała, a w jej głosie pojawiła się nutka kokieterii. Oparła się na nim i zaczęła rysować palcem po jego piersi.
- Ok, ok! – Odparł szybko chłopak z nutką desperacji w głosie. Białowłosa puściła go z uśmiechem. – Musiałem po prostu zdążyć tu przed Marcusem.
- On też bierze udział w wyścigu?
- Rattenberger także. To będzie ciekawy wyścig, Bell… - Mruknął okularnik, oglądając tytaniczny pojazd stojący w hangarze.
Ktoś zatrąbił… I do hangaru wpadł oczojebnie zielony Fiat 125p. Tak, oczojebnie zielony. Na dachu zamontowane miał coś przypominającego z grubsza latarnię, zaś na masce namalowany miał zestaw asów. Z owego dziwnego pojazdu wyszła osoba niemniej dziwna od swojego wehikułu: Blondwłosy i krótko ostrzyżony chłopak o niebieskich niczym morze oczach i przystrojony w jadowicie zielony garnitur wraz z groteskowo wyglądającym cylindrem na głowie głoszącym wszem i wobec „Nie jestem niski”. Niestety, wysokie nakrycie głowy nie maskowało faktu, że ów chłopak mógł mieć maksymalnie metr pięćdziesiąt pięć wzrostu.
- A, ***, nie spodziewaliście się mnie tak wcze… - Zaczął niesamowicie głośno, po czym momentalnie umilkł, widząc okularnika. Na jego twarzy pojawił się niewyraźny i ewidentnie nieprzyjemny grymas. Mamrocząc pod nosem, wymienił uściski dłoni z obydwoma nastolatkami, po czym wcisnął chłopakowi w rękę pięciodolarowy banknot.
- Interesy z tobą to czysta przyjemność – Odpowiedział ubrany na czarno okularnik, pozwalając sobie na lekki uśmieszek.
- Głupi ma zawsze szczęście – Odburknął ubrany w zielony garnitur blondyn. – Marcus na miejscu?
- Nie. Sądziłem, że pojawi się tu przed tobą. Wygląda na to, że odzyskasz swoje pięć zielonych – Stwierdził brązowowłosy, pozwalając sobie na lekki uśmieszek. Tymczasem do hangaru wjechał kolejny pojazd, tym razem było to brązowe humvee z zamontowaną na dachu wyrzutnią rakiet. Uważny obserwator mógł także dostrzec znajdujący się na tyłach pojazdu granatnik. Sam wehikuł był nieco dłuższy i większy niż standardowe modele, choć na pierwszy rzut oka nie było ku temu żadnego powodu. Z pojazdu wysiadł kolejny nastolatek. Ten był krótko ostrzyżonym szatynem z postawionymi na żel włosami w burej koszulce, obszarpanych na wysokości kolan dżinsach, wysłużonych tenisówkach i szarfie przewiązanej wokół głowy, obecnie epicko powiewającej na wietrze. Przez plecy przewieszoną miał katanę. Już chciał się odezwać, gdy dostrzegł okularnika i blondyna. Poruszył bezgłośnie ustami, po czym zmełł w ustach ciężkie przekleństwo i wręczył obu chłopakom po zielonym banknocie.
- Interesy z tobą to czysta przyjemność – Stwierdzili obaj, pozwalając sobie na uśmiech. Białowłosa zachichotała.
- Jesteście tu jedyni czy ktoś jeszcze tu jest? – Zapytał zbrojny w katanę nastolatek. Okularnik bez słowa wskazał brodą na ogromną ciężarówkę.
- O wow… - Brązowowłosy „samuraj” zdołał wymamrotać z siebie tylko tyle, gapiąc się na tytanicznych rozmiarów wehikuł.
- Ta, kurewsko wysoki – Dodał blondyn, szczerząc zęby. – Jak tak go porównać z naszymi brykami, to to blado wypada… - Słysząc o „naszych brykach”, szatyn odwrócił się, dostrzegając wehikuły swych towarzyszy: Toksycznie zielonego Fiata, czarną trójkołową maszynę oraz biało-fioletowego hotroda.
- O… O żesz ty… - Wydusił z siebie, widząc wehikuł białowłosej. Padł plackiem i złożył ukłon. – Teraz mogę umrzeć szczęśliwy! – Okularnik i blondyn wymienili się pełnymi politowania spojrzeniami.
Do hangaru wtoczył się następny pojazd, zgoła nietypowy. Był to czołg w ciemnozielonym kolorze, ozdobiony wizerunkami czaszek buchających płomieniami i ociekającym krwią krzyżem na bokach pojazdu. Jego najbardziej charakterystyczną cechą było zapewne masywne działo zamontowane na obrotowej wieżyczce, choć równie interesujące było nieco mniejsze działo wmontowane w ciało czołgu, zamontowane z przodu. Niewielka, okrągła klapa pojazdu otworzyła się, ukazując głowę kierowcy. Był to mężczyzna na oko trzydziestoletni, obdarzony przez naturę niezbyt długimi, brązowymi włosami. Przez prawe oko przechodziła długa, kończąca się przy ustach szrama, zaś sam narząd wzroku był wywrócony na lewą stronę. W drugim oku można było dostrzec błysk szaleństwa, wymieszany jednak ze zdrowym rozsądkiem i rozwagą.
- Pozdrowienia z Tartarusa – Oznajmił pompatycznie, gramoląc się z czołgu.
- Samuel Phantom – Mruknął pod nosem okularnik, pozwalając sobie na drobny uśmiech. Zasalutował, zaś Samuel odwzajemnił ten gest. Mężczyzna zeskoczył na ziemię i można było teraz dokładnie przyjrzeć się jego sylwetce. Był on raczej dość chudy, zaś na sobie miał pancerz przypominający nieco ten noszony przez Gwardzistów Imperialnych. Warto było jednak wspomnieć o oznaczeniu na piersi, jakim była płonąca czaszka na tle okrwawionego krzyża – Znak rozpoznawczy Samuela Phantoma.
- Proszę, proszę, młodzież bierze udział w wyścigu, gdzie mogą bezkarnie rozwalić was na kawałki strzałem z czołgowego działa? – Zapytał.
- Analogia widoczna jest gołym okiem – Odpowiedział okularnik, unosząc brwi. – Ale najpierw musisz nas tym działem trafić.
- To może być faktycznie pewien problem… - Odpowiedział z udawanym żalem Phantom. – Ale może znajdzie się jakiś inny cel.
- Na przykład?
- No nie wiem, na przykład Nocny i jego irytujący motocykl z płomieni.
- ON też zamierza wystartować w wyścigu?
- Tak. Ten demon kocha prędkość, zapomniałeś?
- A, faktycznie… Faktycznie… Niech to, to będzie ciężka sprawa.
- Zapewne – Wtrącił się „samuraj”. – Wiadomo, ilu zawodników będzie brało udział w tym rajdzie?
- Według listy… - Rozmawiających zaskoczyła białowłosa, trzymająca obecnie w dłoniach kartkę papieru. – Według listy zawodników jest pięćdziesięciu. Do drugiego etapu ma przejść pierwsza dwudziestka…
- A skąd Ty masz takie informacje?
- Gdybyście poświęcili nieco więcej uwagi podczas zapisywania się do tego przedsięwzięcia, wiedzielibyście, że trasa wyścigu będzie biec przez tą pustynię, lasy Barcji, Kariatyd, stepy Corrimy, pojedzie pod Pacyfikiem, zmusi nas do przeskakiwania z wysepki na wysepkę na Barago, przetnie Northend – za przyzwoleniem Nehr’zula – ponownie zmusi nas do przejazdu pod wodą, by zakończyć się w Genewie.
- Spory kawałek drogi – Oznajmił ktoś. Zebrani odwrócili się, by dostrzec gnollicę przypominającą swoją aparycją rudą lisicę. Owa kobieta miała pięknie błyszczące niebieskie oczy oraz długie kasztanowe włosy oraz rude, gładkie futro. Na sobie miała jednoczęściowy strój używany przez klasycznych rajdowców w kolorze jasnego brązu, zapinany na suwak oraz wysokie buty, przypominające nieco te białowłosej. Warto też było zwrócić uwagę na jej puszysty lisi ogon, zawijający się wokół jej prawej nogi. Tuż obok niej stał jej pojazd: Podłużny, przypominający kształtem strzałę wehikuł na czterech kołach w kolorze ziemi. Przypominał mocno maszynę obsługiwaną przez okularnika i był niemalże identyczny z tą różnicą, że na dachu tego pojazdu zamontowane było sporych rozmiarów działo, przypominające nieco to z czołgu Phantoma.
- Ty tutaj? – Zdziwił się okularnik i nie było to bynajmniej pozytywne zdziwienie.
- Zdziwiony? – Gnollica bez trudu wyczuła uczucia chłopaka i pozwoliła sobie na pogardliwy uśmieszek. Zrobiło się nerwowo, co blondyn okazał mimowolnym gmeraniem przy szyi. Nim jednak nieprzyjemna atmosfera zdążyła przerodzić się w sprzeczkę dwojga zawziętych rywali, do hangaru wjechał kolejny pojazd.
Ten był niczym innym jak sporych rozmiarów tirem pomalowanym na czerwono. Nie byłoby w nim nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że na dachu zamontowane miał dwie monstrualne kusze(Na jednej z nich spoczywała rakieta), zaś sam pojazd z tyłu posiadał zamontowane dwa odrzutowe silniki, pozwalające mu zapewne na poruszanie się z wielką prędkością. Przez niewielką klapę w dachu wyglądał jakiś mężczyzna w fedorze i ciemnych lustrzankach oraz z parodniowym zarostem. Przed sobą położył on wysłużony karabin snajperski z drewnianymi częściami. Tir zatrzymał się, zaś zza kierownicy wyszedł niezbyt wysoki(niewiele wyższy od blondyna w garniturze) mężczyzna, ubrany co najmniej nietypowo: Na sobie miał kask ochronny, podobny do tych używanych na budowie, czerwoną koszulę z kołnierzykiem przykrytą solidnie wyglądającym skórzanym drelichem, spodniami wykonanymi z tego samego materiału oraz wysokimi butami. Na twarzy miał gogle ochronne zasłaniające jego oczy oraz parodniowy zarost podobny do tego swego kompana, zaś jedna z jego rąk była zastąpiona prymitywnie wyglądającą protezą dłoni z metalu, zdolną jednak do doskonałego działania, co sam jej właściciel zaprezentował, niemalże instynktownie zaciskając i rozprostowując palce swojej „ręki”.
- A to jest dozwolone, pytam się? – Rzucił blondyn w zielonym garniturze.
- To znaczy? – Zapytał jakby nieco zaskoczony „samuraj”.
- Dozwolone jest, pytam się, posiadanie pasażerów na pokładzie?
- Odwołując się do regulaminu… - Wtrąciła białowłosa, ponownie rozprostowując kartkę. – Nie ma żadnych restrykcji pod tym względem… Oh… - Zająknęła się, widząc wychodzącego z tyłu pojazdu mężczyznę.
Był to człek niesamowitej postury, mierzący dobre dwa metry, jeżeli nie więcej. Miał nieproporcjonalnie małą w stosunku do reszty ogromnego ciała głowę i wielgachne łapska trzymające… minigun. Pokaźnych rozmiarów klasyczny minigun. Sam mężczyzna był łysy jak kolano, zaś na sobie miał pancerz przypominający ten używany przez antyterrorystów, spodnie moro i wysokie wojskowe buty oraz skórzane rękawiczki bez palców.
- Co to jest? – Wymamrotał prawie bezgłośnie blondyn w zielonym garniturze. – Co to, ***, jest? – Nim okularnik(Widocznie uczulony na powtarzające się przekleństwa) zdążył kąśliwie skomentować zaskoczenie swojego kompana, do hangaru zajechał kolejny pojazd, tym razem motor. Był to staroświecki Sokół 1000 z zamontowanym na boku wehikułu karabinem, zaś jego kierowcą był podstarzały(Wyglądał na jakieś pięćdziesiąt lat) mężczyzna ze wściekle czerwonymi włosami. Na sobie miał skórzaną czarną kurtkę z symbolem Krwawych Kruków na plecach, biały t-shirt, skórzane spodnie, glany i rękawice bez palców w kolorze czarnym. Przez plecy przewieszoną miał pokaźnych rozmiarów broń, przypominającą nieco rakietnicę z bagnetem.
- Oho, kawaleria przyjechała – Stwierdził Phantom, pozwalając sobie na lekki uśmieszek. Tuż za czerwonowłosym motocyklistą do hangaru wjechało ciemnozielone camaro ss z białymi pasami. Zatrzymało się niedaleko hotroda białowłosej, po czym po krótkiej chwili wyszły z niego dwie osoby, humanoidalne kotki: Pierwsza z nich, wyglądająca na starszą, miała niemalże czarne futro, błyszczące żółte oczy oraz długie i proste czarne włosy. Na sobie miała różowy, lekko podwinięty podkoszulek, czarną skórzaną kurtkę(Samuel zauważył z satysfakcją, że oczy czerwonowłosego motocyklisty zawęziły się nieznacznie), czarne spodnie od dresu oraz tenisówki. Włosy miała spięte czerwoną opaską.
Druga z nich miała futro białe z brązowymi plamkami, żywe błękitne oczęta i krótkie blond włosy z dwoma sterczącymi niesfornie kosmykami. Na sobie miała purpurową koszulkę z motylem wygrawerowanym na wysokości jej piersi, dżinsowe szorty oraz adidasy. Uśmiechała się radośnie w przeciwieństwie do swojej towarzyszki, która z ponurym wyrazem twarzy obserwowała pozostałych zawodników.
- Dużo was tu jeszcze futrzaków przyjedzie? – Zapytał mimowolnie okularnik stojącej tuż obok gnollicy. Ta tylko uśmiechnęła się nieprzyjemnie, zaś „samuraj” i blondyn w garniturze wymienili się uśmiechami.
Kolejny zawodnik pojawił się przy akompaniamencie przeciągłego śmiechu, przypominającego nieco wycie. Coś śmignęło, błysnęło… I w hangarze już był kolejny z zawodników. Odrzutowa ciężarówka wyładowana mężczyznami wyglądała przy nim normalnie… Bowiem pojazdem był niewielki, niemalże dziecięcy gokart, mimo to potrafiący jechać z niesamowitą – jak na te standardy – prędkością, zaś jego kierowcą… kangur. Niebieski. W kaftanie bezpieczeństwa, z wywieszonym jęzorem i czerwonymi spiralkami w oczach. Zarechotał… Albo zawył? W każdym razie jego przypominający jazdę paznokci po tablicy głos rozniósł się po całym hangarze. Okularnik ostentacyjnie odpiął od paska swój obrzyn, na widok czego ktoś parsknął śmiechem.
Tym kimś okazał się być humanoid z daleka przypominający człowieka… No właśnie, z daleka. Z bliska można było wręcz bardzo wyraźnie dostrzec, że zamiast normalnej głowy posiadał on czaszkę pozbawioną jakichkolwiek mięśni bądź fragmentów skóry na niej. Na sobie miał czarny połyskujący pancerz sięgający od szyi do pasa, ciemne spodnie moro, podbite żelastwem glany, długie rękawice ze skóry sięgające aż do barków i kolczaste naramienniki przykrywające wyżej wymieniane barki. Podrzucał on dziwną, dwulufową strzelbę. Nie prowadził żadnego pojazdu… Ale okularnik zbyt dobrze znał Nocnego Strzelca.
- Nie wiesz, że kangury są pod ochroną? – Zapytał kpiąco, uśmiechając się pobłażliwie.
- Denerwujące demony na szczęście nie są – Odwarknął chłopak, patrząc na swojego rozmówcę spode łba. Nocny skomentował ową odpowiedź kolejnym wybuchem irytującego śmiechu.
W hangarze po raz kolejny pojawił się następny uczestnik wyścigu. Tym razem był to purpurowo-błękitny motocykl, ewidentnie wyglądający na szybkiego i niebezpiecznego adwersarza. Jego kierowcą była kolejna gnollica przypominająca nieco lisa, lecz o delikatnie widocznym „kocim” jestestwie. Jej futro miało jasnobrązową barwę, zaś ona sama obdarzona była przez naturę żółtymi błyszczącymi oczyma, podobnymi do tych czarnej kotki oraz fioletowymi długimi włosami, zawiązanymi w kucyk. Na sobie miała kostium podobny do tego używanego przez pierwszą z gnollic, z tym, że ciemnopurpurowy. Przez plecy przewieszony miała ogromnych rozmiarów miecz. Zatrzymała się dosłownie centymetr obok Nocnego i skinęła mu głową, zaś demon odwzajemnił gest, pozwalając sobie na lekki uśmiech. Ktoś tam westchnął, zapewne niezadowolony z powiększającej się liczby orędowników chaosu…
Kolejny motocykl zajechał do hangaru. Tym razem był to staroświecki Brough Superior, obładowany najprzeróżniejszymi bagażami i z zamontowanym karabinem na boku maszyny. Jego kierowcą była najwyżej kilkunastoletnia dziewczyna z krótkimi włosami i mętnymi, bladozielonymi oczyma. Na sobie miała dość staroświecki strój podróżny wraz z grubą czapką chroniącą głowę. Na wysokości oczu miała gogle używane przez motocyklistów. Zatrzymała się obok czołgu Phantoma, zgasiła silnik, po czym zeskoczyła z pojazdu i ukłoniła się lekko zebranym.
- Witajcie! – Dodał ktoś. Okularnik tylko machnął ręką w stronę… motocyklu nowej zawodniczki, zaś ten błysnął światłem sam z siebie. Blondyn cofnął się, jakby zaskoczony.
- Ma tendencję do przemawiania w nietypowych momentach – Wyjaśnił półgębkiem ubrany na czarno chłopak. Nim ubrany w garnitur właściciel jadowicie zielonego Fiata zdążył jakoś odpowiedzieć, z głębi hangaru wyszedł jeden z dwóch zawodników, którzy ubiegli białowłosą.
Był to średnio wysoki… szkielet. Szkielet z rządkiem kolców przechodzącym dokładnie na czubku jego „głowy”, dzieląc ją na pół. On sam miał na sobie strzępy skórzanej kurtki oraz dziurawe glany, zaś w ręku trzymał złowieszczo wyglądający czarny karabin.
- Oho, po kawalerii przyszedł czas na artylerię… - Rzucił czerwonowłosy w stronę Samuela, który odpowiedział nerwowym chichotem. Szkieletor powiódł „spojrzeniem” po zebranych… Po czym wydał z siebie ni to parsknięcie, ni warknięcie i powlókł się w stronę swojego pojazdu, owego prostokątnego hotroda.
- Za kogo on się uważa? – Zapytała jakby urażona białowłosa.
- Za mistrza… I ma rację – Odpowiedział Samuel, jakby nieco zachmurzony. – Skrash, który po odejściu G’roga z Ligi Xenoc kompletnie zdominował swoich oponentów. Wysadził w powietrze pół Xenoca i jakimś sposobem dotarł do wnętrza planety, nasiąkając xenoenergią jak gąbka. Zapewnił sobie tym samym jej permanentny dostęp, stając się postrachem tej planety. W końcu dopadł do jakiegoś statku kosmicznego, rozbił się tutaj i zaczął się ścigać.
- Ale nie znaczy to, że…
- Znaczy, znaczy. Ten truposz doskonale panuje nad swoim pojazdem, zna cały asortyment brudnych trików i jest sprytnym kierowcą. Dodam tylko, że opinia publiczna typuje go na faworyta wyścigu, razem z Nocnym i Big Tomem.
- Big Tomem? – Zapytał ktoś.
- Ta – Odparł czerwonowłosy, zapalając papierosa. – Big Tom, znany ze swojego destrukcyjnego asortymentu broni wszelakiej, ogromnych i potężnie opancerzonych pojazdów oraz zamiłowania do czekolady. Tamten Terex… - Motocyklista wskazał na monstrualny wehikuł. – To jego wóz.
- O kur… - Zaczęła czarna kotka, w porę powstrzymana przez swoją towarzyszkę.
- No właśnie… Tyle że to nie jest jego wóz.
- Zaraz, co? – Teraz to Nocny wyraził swoje zdziwienie.
- Jego pierwszy pojazd był duuużo mniejszy. Został rozwalony pod zmasowanym ogniem Skrasha i Gnarla, kragnańskiego czempiona, który także brał udział w Lidze Xenoc… Wtedy Big Tom zniknął ze sceny na dobre pięć lat… Teraz powrócił niczym anioł słodkiej zemsty o kruczoczarnych skrzydłach orła, niosący kojącą wendettę tym, którzy na nią zasłużyli.
- Optymistyczne określenie – Stwierdził zgryźliwie mężczyzna w fedorze, dalej wyglądający przez klapę w dachu odrzutowego tira. Miał mocny australijski akcent.
- To jego próba powrotu do glorii. Pierwsza i ostatnia. Jeżeli mu się nie uda, zarzuci wyścigi raz na zawsze – Zakończył historyjkę motocyklista w skórach, wypuszczając chmurkę papierosowego dymu.
- To był bajarz Adeon Falcontet – Dodał złośliwie Samuel, szczerząc zęby.
- STFU – Odpowiedział znudzonym tonem Adeon, sącząc papierosa.
- No to wyśle się tego Big Toma na przedwczesną emeryturę – Stwierdził entuzjastycznie Nocny, spoglądając na monstrualny, więc zapewne niezbyt szybki wehikuł Big Toma.
- Masz ćwierć tysiąclecia na karku, a mentalnie wciąż jesteś dwudziestoletnim idiotą – Skomentował to Falcontet bez entuzjazmu.
- Święte słowa – Dodał Phantom. – Wysłać go na bujany fotel próbowało już wielu, udało się tylko Skrashowi i Gnarlowi.
- A jak wielu dokładnie ich było?
- Chcesz dokładnie czy w postaci wykładniczej? – Parsknął Samuel.
- Aha… - Skomentował to czaszkogłowy demon i więcej tematu już nie drążył.
- Oho, o wilku mowa – Stwierdził okularnik, wskazując palcem na zbliżający się w ich stronę kształt. Był to dziwaczny pojazd na trzech kołach, pozbawiony jakichkolwiek szyb. Wyglądał na dość sporych rozmiarów kopczyk pokryty czymś pomiędzy niesamowicie twardą skórą a czerwonym kamieniem, poznaczonym rozlicznymi cierniami i kolcami. Dziwaczna maszyna zatrzymała się tuż obok pojazdu Skrasha, zaś po uprzednim podniesieniu się klapy pojazdu zebranym ukazała się sylwetka kierowcy.
Była to dziwna istota o twardej, pokrytej niewielkimi kolcami skórze w kolorze cegły. Chodziła na czterech nieco krabich odnóżach przypominających nieco ostrza, zaś za ręce miała przypominające nogi odnóża, które ewidentnie kojarzyły się z czymś nieprzyjemnym. Stwór posiadał umięśniony, roztrojony ogon, gdzie każda jego końcówka zakończona była maczugopodobnym zgrubieniem. Wreszcie głowa stwora była lekko trójkątna wraz ze zwieńczeniem czoła przypominającym nieco koronę, zaś z jego ust wychodził długi, giętki jęzor zakończony trzema haczykami. Przypominające nieco latarenki ślepia tej kreatury uważnie obserwowały zebranych.
- Pozdrowienia – Rzekł wreszcie, a miał głos szorstki i zniekształcony, zupełnie jakby brzmiał w G-Major.
- Chwała Imperium Kragnan – Odparł ku zaskoczeniu zebranych okularnik, salutując nieznacznie. Stwór odwzajemnił gest, po czym rozejrzał się.
- Spora was tu kompania – Stwierdził. – Gdzie ten wór kości?
- Kogo nazywasz worem kości, przerośnięty owocu morza?! – Odwrzasnął Skrash, wyczołgując się spod swojego wehikułu. W kościstej dłoni trzymał klucz francuski. 
- Ciebie, namiastko humanoida – Warknął Gnarl, bo on to właśnie był tym kragnańskim czempionem, który wysłał niegdyś Big Toma na przedwczesną emeryturę.
- Rzuć jeszcze jedną obrazą, a wyrwę Ci twój jęzor i dam do spożycia! – Szczeknął szkielet, zderzając się czołem z kragnaninem.
- Chciałbym to zobaczyć, Panie Osteoporozo – Odparł kpiąco Gnarl, po czym błyskawicznie otrzymał cios w szczękę, który zarzucił nim na drugi koniec hangaru. Za nim skoczył jego przeciwnik, drąc się opętańczo.
- Nie przepadają za sobą? – Zapytał retorycznie mężczyzna z mechaniczną ręką.
- Jak widać – Odparł powoli Adeon, zgniatając niedopałek po papierosie czubkiem buta. W tak zwanym międzyczasie Phantom sięgnął po lornetkę i rzucił okiem w stronę pustyni. Gwizdnął przeciągle.
- Lucas Alexander punktualny jak zwykle – Stwierdził, podając przyrząd czerwonowłosemu. Ten spojrzał w stronę bezkresnej prerii… i westchnął.
- Czy choć raz na jakiś czas człowiek nie może mieć chwili spokoju? – Zapytał sam siebie, ładując się do czołgu Samuela. – Gdyby ktoś pytał, nie dojechałem na miejsce.
- A co z motorem? – Zapytał ktoś.
- Przesuńcie go gdzieś – Przyozdobiona wściekle czerwonymi włosami głowa Adeona zniknęła we wnętrzu pancernego pojazdu.
- Jest duża szansa, że to się nie uda – Stwierdził Australijczyk.
- Oczywiście, że się to nie uda – Parsknął blondyn w zielonym garniturze.
- Ale będzie przynajmniej zabawnie – Dodał radośnie Nocny. W tak zwanym międzyczasie pojazd owego Lucasa Alexandra zajechał do hangaru. Był to ogromnych rozmiarów czołg, długi na trzynaście metrów, szeroki na osiem i wysoki na sześć, znacznie przerastając pojazd Samuela. Ów potwór zbrojny był w jedno wielkie działo, drugie mniejsze(Przypominające główne uzbrojenie czołgu Phantoma), dwa działa laserowe, coś na kształt działka obrotowego oraz sześć karabinów maszynowych, ustawionych nierównomiernie na całej szerokości pojazdu.
Klapa czołgu otworzyła się, ukazując głowę mężczyzny powoli wchodzącego w wiek średni, z lekko siwiejącymi już krótkimi brązowymi włosami. Ów człowiek wyskoczył z pojazdu i zebrani mogli teraz popodziwiać go w pełnej krasie. Był on dość wysoki i miał na sobie złotą zbroję skorupową z wyrytą na niej czaszką. Na jednym z jego ramion zamontowany był trójlufowy karabin. Godną uwagi rzeczą był swoisty rodzaj cybernetycznego oka, zastępujący lewy z jego narządów wzroku.
- Uszanowanie, panie Generale – Rzucił beztrosko Samuel i było słychać, jak wiele szacunku jest w słowie „generał”.
- Daruj sobie złośliwości – Odparł nieprzyjemnie Lucas Alexander, dowódca Pierwszego Regimentu Kronusa, tak zwanych „Wyzwolicieli”. – Jestem tu po Adeona.
- Jeszcze nie przyjechał.
- Nie przyjechał? – Zapytał mężczyzna w mundurze i – ku zaskoczeniu Phantoma – w jego głosie dało się słyszeć nieskrywane zaskoczenie.
- Niestety – Odpowiedział właściciel mniejszego czołgu, z trudem kryjąc śmiech. – Z tego, co wiem, pojawi się za jakiś… Za jakiś czas.
- No nic, poczekam.
- Poczekasz? – Tym razem to Samuel się zdziwił.
- Tak, co w tym dziwnego? – Zapytał Alexander, w jego głosie pojawiła się podejrzliwość.
- A nic, nic… - Zaczął Phantom, ale Lucas już wskoczył na pojazd swego rozmówcy, odepchnął go, po czym zajrzał do wnętrza wehikułu. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył była wyskakująca z ciemności pięść Adeona, która spotkała się z jego twarzą i odrzuciła go do tyłu. Nocny ryknął gromkim śmiechem, do którego dołączyli „samuraj” oraz blondyn w zielonym garniturze, zaś na twarzach kilkunastu innych osób pojawiły się pogardliwe uśmieszki. Z kolei dziewczyna w stroju podróżnym nachyliła się z troską na twarzy.
- Daj spokój, dziecko – Mruknął Phantom, a na jego twarzy pojawiło się obrzydzenie. – Skurwysyny takie jak Lucas Alexander nie zasługują na najmniejsze współczucie.
- Zapłacisz za to… - Warknął wyżej wymieniany, wypluwając ząb. Odtrącił pomocną dłoń, po czym podniósł się chwiejnie. – Dorwiemy Was na tym całym wyścigu, heretycy. Dorwiemy i zaprowadzimy przed oblicze Impe… - Zaczął wściekle, ale umilkł, widząc wymierzoną w niego strzelbę Nocnego.
- Mój drogi, niezależnie od faktu, jak bardzo jesteś zabawny, psujesz innym zabawę – Stwierdził czaszkogłowy demon rodem z Czyśćca, ruchem ponaglając go do wejścia do swojego pojazdu i pośpiesznego odjechania. Lucas Alexander warknął coś pod nosem, po czym zawrócił w stronę ogromnego czołgu. Wskoczył do środka, zamknął klapę, po czym wycofał się i odjechał powoli.
- No to tyle było Lucasa Alexandra – Stwierdził Adeon, zadowolony.
- A po co aż tyle niepotrzebnej brutalności? – Zapytała gnollica z fioletowymi włosami.
- Gdybyś też była bezustannie nękana przez faceta z przerostem ego przez bite SIEDEM lat, też miałabyś powody do tej „niepotrzebnej brutalności”… - Falcontet wyskoczył z czołgu Samuela, po czym złapał swój motor i poprowadził go w głąb hangaru. Minął się z kotłującymi Gnarlem i Skrashem(Pierwszy z nich właśnie za pomocą swojego jęzora uderzał łbem drugiego o podłogę).
- Za jakieś pięć minut ma zostać pokazana trasa wyścigu, a także zawodnicy, którzy do tej pory się pokazali – Rzucił w stronę zebranych, po czym odszedł w głąb ogromnego garażu.

„Pięć lat… Pięć bitych lat absencji… Nie wierzę, że mogłem zarzucić wyścigi na pięć lat…”, pomyślał sporych rozmiarów mężczyzna w średnim wieku z ogromnym brzuchem. Ów osobnik miał na sobie przykrótki podkoszulek, dżinsy o jeden rozmiar za małe, tenisówki oraz czerwoną czapkę z daszkiem. Aktualnie trzymał on w tłustym łapsku tabliczkę czekolady i, obserwując jakąś listę, przygryzał on od czasu do czasu.
- Dobry, Tom – Rzucił Adeon przy wejściu. Otyły mężczyzna odwrócił się w jego stronę, zaś uśmiech rozjaśnił mu twarz.
- Adeon! – Wykrzyknął radośnie, wymieniając się uściskami dłoni. – Szmat czasu, ty stary draniu!
- I nawzajem, beczułko – Odpowiedział czerwonowłosy. Obaj panowie ryknęli zgodnym śmiechem.
- Co żeś porabiał przez te pięć lat? – Zapytał Big Tom.
- A uciekałem przed „przeznaczeniem”, czyli tym cholernym paniczykiem z Gwardii Imperialnej.
- Życie boli?
- Tylko, jeżeli dasz mu się odczuć…
- Bierzesz udział w wyścigu?
- Jasne, czemu nie? – Adeon wzruszył ramionami. – Nie jestem jakimś super kierowcą, ale swój honor motocyklisty posiadam.
- Honor motocyklisty… - Powtórzył pogardliwie rozmówca czerwonowłosego. – Wiesz, że będziesz musiał zmierzyć się ze mną?
- Niestety, wszystko ma swoje ciemne strony.
- Ja Ci dam ciemną stronę… - Parsknął otyły mężczyzna, uśmiechając się szeroko.
- Lista zawodników, eh? - Zapytał Falcontet, wskazując na ogromne ogłoszenie rozwieszone na całej wysokości ściany.
- Ta. Jakimś cudem uzupełnia się regularnie sama z siebie… Tutaj nie ma jeszcze wszystkich, ale dobrych trzydziestu z pięćdziesięciu się znajdzie.
- A więc rzućmy okiem… - Mruknął podstarzały motocyklista.
Lista zaznaczała imiona zawodników oraz nazwy ich wehikułów. „Mogliby podać marki…”, pomyślał Adeon, przyglądając się…

1.   Skrash – Flameskull
2.   Big Tom – Crossbones
3.   Sonic the Hedgehog – Blue Blitz
4.   Travis Touchdown – Schpeltiger
5.   Jack Benton – Sunray
6.   Sofia Martinez – Canyon
7.   Łapa – Shinibike
8.   Nataniel Joseph Pazur – ST. Mary
9.   Bell – Snowy
10.   Casper Stratoavis – Black Knight
11.   Michael Rattenberger – Toxic Gambler
12.   Marcus Aftermath – Tetra Blast
13.   Samuel Phantom – Detonator
14.   Cassandra Alexis Varena – Foxdust
15.   Scout, Mr. Jane Doe, Pyro, Dell Conagher, Heavy, Tavish DeGroot, Medic, Sniper, Spy – RED
16.   Adeon Falcontet – Scarlet Thunder
17.   Rachael Saleigh & Sarah Silkie – Femme Fatale
18.   Ripper Roo – Ripper Roo
19.   Nocny Strzelec – Incarnation
20.   Luna – Behemoth
21.   Kino – Hermes
22.   Gnarl – Stoneklaw
23.   Gorgutz Wyrwiczerep – WAAAGH! Trukk
24.   Simon Deckblaster – Masterhand
25.   Arthur, Kat Vance & Pip McGnaw – Custom Made Armored Race Car
26.   Lucas Alexander – Equalizer
27.   Saber – Crusher
28.   Napalm Man – Patriot Bomber
29.   Dexter – Buggy Slasher
30.   Jack Spicer – Jackmobile

“Ciekawa lista… A według słów Toma nie jest jeszcze kompletna…”, pomyślał Adeon. „Nadchodzi czas bitwy… Posypią się tony metalu, poleje się krew… Ludzie będą mieli uciechę… Gotta love business machine…”, zakończył myślowe rozważania w elfickim, wzdychając.
Wyścig miał się rozpocząć już niebawem…
10  Inne gry / On-Line / Shakes & Fidget, czyli "Gladiatus na wesoło" : 27 Lipca 2010, 15:40:50
Wstyd przyznać, ale kolejna gra przeglądarkowa zaczęła mi się podobać.

Ów tytuł jest wzorowany na komiksie o tej samej nazwie(Niestety, pierwowzoru nie znalazłem) i jest niczym innym jak typowym przeglądarkowym RPG: Mamy bohatera, którego wyposażamy i szkolimy. Mamy karczmę, w której przyjmujemy zadania, sklepy wszelkiej maści, arenę, gdzie możemy nakopać innym graczom, możność zakładania gildii itp.
Czemu więc mi się podoba?

Przede wszystkim, nie ma żadnej potrzeby czekać na wiadomość do skrzynki pocztowej, gdyż taka nie nadejdzie. Po stworzeniu postaci zwyczajnie grasz.
I tu pojawia się zaskoczenie: Mamy do wyboru osiem ras, które tylko na pierwszy rzut oka zdają się być jedynie ozdobnikiem mającym nieco urozmaicić grę. Dostępni są ludzie, elfy, krasnoludy i gnomy po stronie dobra oraz orkowie, mhroczne elfy, gobliny i demony po drugiej stronie barykady. Każda rasa ma jakieś bonusy i kary do określonych współczynników, np. demony mają znaczną premię do siły, ale też duży minus do szczęścia.
Po wybraniu rasy i ustaleniu naszego wyglądu(Drobiazg, a cieszy) wybieramy profesję: Maga, wojownika lub zwiadowcę. Każda z nich dostaje kolejny bonus do kolejnych statystyk. Demon na przykład sprawdzi się jako wojownik, gdyż otrzyma na starcie potężną premię +10 do Siły, która decyduje o zadawaniu obrażeń.

Idąc dalej, kolejną urzekającą rzeczą są lekko animowane i przerysowane tła, w bardzo wesołej konwencji. Mina sprzedawcy w magicznym sklepie z artefaktami jest bezcenna, jeśli odwiedzimy go w nocy.

Ok, chyba zapędzam się za daleko, zaraz niemalże zrecenzuję tą grę. Pytanie, czy gracie w ową grę? Jakie macie nicki? Co o niej sądzicie? Zapraszam do dyskusji.

P.S Odnośnie adresu, na stronie głównej forum czasem pojawia się banner. Tak właśnie się tam dostałem :P
11  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / O postaciach moich i niemoich... : 06 Czerwca 2010, 18:32:32
Swego czasu wpadłem na pomysł opisywania person, które wykorzystuję w opowiadaniach i swojej twórczości w krótkich opowiadankach. Tego typu perełki będę umieszczał w tym temacie, jedna za drugą. Tak więc, endżojujcie i piszcie komentarze. Lecim z tym koksem, zaś wy zgadujcie, o jakiej postaci mowa.

Śmierć w Białych Rękawiczkach


Kolejny wybuch przeszył powietrze.
Mała dziewczynka czołgała się wśród trupów swoich przyjaciół, wychowawców i rówieśników. Ubrana w burą sukienkę, białe rajstopki i baletki czołgała się, cała we łzach.
Chciała uniknąć śmierci. Znała śmierć. Śmierć towarzyszyła jej przez pięć lat życia. W wieku dwóch lat była świadkiem śmierci swoich rodziców, zadźganych przez ćpuna usiłującego wyłudzić od nich pieniądze. Rok później jej opiekunowie zastępczy zginęli w wypadku samochodowym. Trafiła do sierocińca, gdzie sadystyczny dyrektor wyładowywał swoją złość i nienawiść na Bogu ducha winnych dzieciach. Chłopcy i dziewczynki, którzy poszli do jego gabinetu nigdy już z niego nie wrócili. Zabrała ją stąd stara i samotna wdowa, którą zagryzł kilka dni później jej własny pies. Dziewczynka ponownie powróciła do sierocińca, gdzie została pobita i zostawiona na śmierć przed wejściem. Stamtąd wzięła ją niewielka rodzina ortodoksyjnych katolików. Wszyscy spłonęli żywcem zaledwie miesiąc później. Jedynie dziewczynka ocalała jedynie po to, by powrócić do tego okrutnego, przeklętego miejsca. W końcu i tu przywitała ją śmierć. Śmierć pod postacią kilkunastolatka zbrojnego w dwa dziwaczne miecze.
Woźny, który usiłował przepędzić go pogrzebaczem skończył z wyżej wymienianym narzędziem w gardle, uprzednio spopielony magicznym ogniem. Na spotkanie dziwnemu intruzowi wyruszył dyrektor zbrojny w sztucer. Ten sam sztucer roztrzaskał jego głowę na kawałeczki niczym porcelanową wazę. Za tymi dwoma poszli pozostali. Dzieci, mężczyźni, kobiety, starcy. Nikt nie został oszczędzony, nawet świnka morska, z którą bawiły się dziewczynki.
Sierociniec zawsze był ponurym miejscem. Teraz zamienił się w cmentarzysko.
Dziewczynka ukryła się pod stołem, drżąc na całym ciele. Wiedziała, że w budynku oprócz jej i tajemniczego chłopaka nie pozostał nikt przy życiu. Przewaga wychowanki tego ponurego miejsca polegała na tym, że znała każdy zakamarek sierocińca, każdą jego część. Z drugiej strony chłopak mógł zniszczyć cały budynek bez większego kłopotu, tak wielka była jego moc. Widziała, jak bawił się zwłokami i wijącymi się w agonii dziećmi, oglądając je z uwagą, jakby były dziełami sztuki bądź błyszczącymi klejnotami. Wszystkie wirowały wokół niego, a on uśmiechał się, wyrzucając co bardziej sponiewierane ciała.
Teraz był w środku pomieszczenia razem z nią. Czuł jej obecność, obecność ona o tym wiedziała. Poczuła, jak skrzypią jego garniturowe buty, niegdyś białe, teraz upstrzone krwią pomordowanych. Zaczął obchodzić stół i nucić w nieznanym jej języku:

Circle you, circle you
Please don’t try to run from me
Circle you, circle you
What games will we play, can I guess?
Before the moon sets again
You can play with me until then!
Circle you, circle you
Who surrounds you everywhere?

Chłopak zachichotał. Dziewczynka wstrzymała oddech, przerażona.
- Ucieczka nie ma sensu. Dobrze o tym wiesz, prawda? – Rzucił pytanie bardziej w przestrzeń niż do kogokolwiek. – Wiem, że ukrywasz się pod stołem, dookoła którego robię kółka. Skoro jednak chcesz pobawić się w kotka i myszkę, zrobimy to wedle twojego planu – Zatrzymał się, po czym schylił. Teraz dziewczynka mogła wyraźnie dojrzeć jego czerwone oczy, pozbawione jakichkolwiek źrenic, soczewek i tego typu rzeczy. Widok jego twarzy zniekształcony był przez okulary leżące na jego nosie, prostym i szpiczastym. Morderca uśmiechał się ciepło, jednocześnie mrożąc dziewczynkę wzrokiem.
- Masz teraz dziesięć sekund, by zacząć uciekać – Powiedział, uśmiechając się jeszcze szerzej, co nadało jego twarzy karykaturalny wyraz. Dziewczynce zdawało się, że chłopak… oblizuje się.
Najszybciej jak tylko potrafiła wyczołgała się spod stołu i puściła się biegiem byle dalej od niego, od tego dziwnego chłopaka. Nie zdążyła dobiec do wyjścia, gdy drogę zagrodził jej ta dziwna osoba, morderca, zabójca, inkarnacja śmierci.
- Dziesięć sekund minęło – Oznajmił, chwytając ją za gardło i podnosząc do góry. Wychowanka ponurego sierocińca zaczęła się krztusić i blednąć, zaś on obserwował to z zaciekawieniem i rozbawieniem jednocześnie. – Powiedz, puścić Cię?
- Tttak… - Wykrztusiła z siebie dziewczynka, licząc na ocalenie życia. Chłopak puścił ją, co zdziwiło niedoszłą ofiarę.
- Jesteś zabawną istotką, wiesz? – Stwierdził. – Wszyscy albo błagali o litość albo wrzeszczeli niczym zarzynane wieprzki. A ty po prostu powiedziałaś „Tak”.
- Nie zastanawiałaś się, dlaczego to właśnie Ciebie wybrałem jako ostatnią ofiarę? – Kontynuował z rękoma założonymi za plecami. Dziecko zaprzeczyło nieśmiałym „Nie”. – Cóż… Dla Ciebie przewidziałem coś specjalnego. Zaimponowałaś mi swoją wytrwałością, odwagą i zwierzęcym sprytem. Zwierzęcym…
- Czego Pan ode mnie chce? – Zapytała w końcu, przezwyciężając paraliżujący strach.
- Nie lubiłaś tego miejsca, prawda? Kojarzy Ci się ze śmiercią, upokorzeniem i strachem, prawda? Może czas się odegrać? Czas zrewanżować się za doznane krzywdy? Nie mam racji?
- W zasadzie…
- Cieszy mnie to – Chłopak zapalił zapałkę i zaczął wpatrywać się w jej płomień, doszukując się ewidentnie czegoś głębszego. – Czas więc spalić wszystkie grzechy, które zostały popełnione w tym miejscu. Czas, byś swoim poświęceniem zamieniła to miejsce w ruinę. Potrzymaj zapałkę, jeśli łaska… – Dziewczynka zauważyła, że w ręku mordercy znikąd pojawił się kanister z benzyną. Chłopak zaczął wylewać łatwopalny płyn na drewnianą podłogę. Po krótkiej chwili cały korytarz był już śliski od benzyny.
- A więc… Jesteś gotowa na poświęcenie, by zniszczyć to miejsce? Zniszczyć wszystko, co kiedykolwiek do niego należało i należy? Obrócić to miejsce w perzynę? – Zadawał kolejne pytania, bawiąc się płonącą zapałką. Rzucił okiem na dziewczynkę, która całą sobą wyrażała teraz determinację. Maska bezbronnego pacholęcia została odrzucona i teraz czerwonooki mógł zaobserwować zło, gorycz i czystą nienawiść, którą to dziecko skumulowało w sobie przez pięć lat życia. Jej ilość przytłoczyła go. Czysta, pierwotna moc, która gotowa była eksplodować w każdej chwili, wszystko złożone z negatywnej emocji, najpotężniejszego źródła mocy w uniwersum. Potężniejszego niż życie i śmierć.
- Świetnie. Widzę, że twoja dusza i serce płoną szlachetną intencją – Stwierdził, zapalając kolejną zapałkę. Położył ją na szafce, nieoblanej benzyną. Niewielki płomyczek zaczął pożerać spróchniałe drewno, jego siła nie wystarczała mu jednak, by wyrządzić meblowi większą krzywdę. – Czas, by do nich dołączyć, nieprawdaż? – Płonąca zapałka upadła na oblaną benzyną podłogę. Gigantyczny, dziki, złowieszczy ogień pomknął wszędzie, gdzie tylko zdołał, kładąc ognistą kołdrę zarówno na dziewczynce, jak i na chłopaku.
Nieludzki wrzask młodego pacholęcia nie byłby tak przerażający, gdyby nie fakt, że dziewczynka nawet nie ruszała się z miejsca. Wymachiwała rękoma i krzyczała w agonii. Chłopak również płonął, ale zdawał się tym nie przejmować. Pod powłoką płomienia zdawał się nawet uśmiechać.
- Oczyszczenie rozpoczęło się – Stwierdził, powolnym krokiem idąc ku drzwiom. Płomienie, które go otaczały zaczęły gasnąć, za to ogień otaczający zmniejszającą się sylwetkę dziecka jakby przybrał i zgęstniał.
Oszukane pacholę ryknęło po raz kolejny, po czym – chcąc zabrać mordercę ze sobą do grobu – pobiegło za nim, ignorując ból. Było blisko, chłopak nie śpieszył się do wyjścia. Dwadzieścia metrów, dziesięć, pięć. Już czuło jego zapach, krew, która nie zdążyła zakrzepnąć na jego białym garniturze, jego prezencję, duszę, wszystko.
Ciało odmówiło jej posłuszeństwa. Runęła przed wejściem, wyjąc nieludzko i płonąc tuż pod jego stopami. Zaczęła się czołgać, daremnie: Zamknął jej drzwi przed nosem, śmiejąc się przy tym.
Ostatni agonalny wrzask… A potem opadła na deski, zredukowana do kupki dymiących się kości. Jeszcze żyjących kości. Zdawało jej się, że słyszy jego śpiew, melodyjny i spokojny, przesycony za to kpiną:

Circle you, circle you
Please don’t try to run from me
Circle you, circle you
What games will we play, can I guess?
Before the moon sets again
You can play with me until then!
Circle you, circle you
Who surrounds you everywhere?

Wielki kłąb dymu unoszący się z palącego się sierocińca na skraju skarpy był doskonale widoczny.
12  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / High school... A nie, to zły tytuł... : 03 Maja 2010, 21:16:05
FINISHED!!!

Wreszcie. Wreszcie ukończyłem długi, 30 - stronowy prolog nowego opowiadania. Tutaj zobaczycie Caspra i jego paczkę jako licealistów, będą oni jednak schowani w cieniu innej, ważnej osoby... Spoilować nie będę, więc czytajcie. Teraz będzie part 1(Podzielimy prolog na trzy). Komentarze mile widziane, wręcz pożądane.

Enjoy!

Najsłodsza w mieście

Prolog – Najpiękniejsza kontra najsprytniejsza

Czwarty października. Czwartek. Dzień, jak co dzień…? Niekoniecznie.

Casper, wciąż odczuwając efekty zarwania nocy dotelepał się do drzwi wejściowych i z głuchym mlaśnięciem przekręcił klucz. Jak zwykle przychodził do szkoły pierwszy, chyba tylko nocujący okazyjnie w budynku mogli Go wyprzedzić. Do jego obowiązków należało między innymi podłączyć radiowęzeł, co zajmowało dobre pół godziny, a następnie posprawdzać, czy jakiś dowcipniś pokroju Himeriona czy innego chłystka ze szkolnej mafii nie przeciął kabli bądź nie zatkał megafonu. Na obchód całego liceum schodziło z czterdzieści pięć minut, co w sumie dawało przeciętnie nieco ponad godzinę roboty. Pół biedy, jeżeli wszystko było w porządku: Wtedy z godziny robiło się czterdzieści pięć minut.
Niestety, prawie nigdy nic nie było w porządku. Tak jak i dzisiaj.
Okularnik z pewnym zdziwieniem zauważył, że drzwi były już otwarte, a co za tym idzie – Ktoś lub coś mogło się teraz przechadzać po korytarzach Liceum Louisville.
Casper posiadał to szczęście, że mógł pochwalić się papierkiem oświadczającym, że jako jedna z ośmiu osób powiązanych z liceum może nosić broń na terenie instytucji i używać jej w razie potrzeby. To, ILE osób w rzeczywistości posługiwało się narzędziami ostrymi i mogącymi wyrządzić krzywdę bliźniemu było już inną historią. Błysnęły dwa rdzawoczerwone ostrza.
Chłopak powoli przekroczył próg szkoły, rozglądając się bacznie dookoła. Dobiegły go dziwne odgłosy, coś jakby… syczenie? Nim zdążył się nad tym poważniej zastanowić, usłyszał charakterystyczny klekot poruszanych z ledwością kości. „Hmm… Czy jest jakiś konkretny powód, dla którego żywe kości mają włóczyć się po szkole właśnie dzisiaj?”, zastanowił się okularnik, po czym nagle przypomniał sobie coś ważnego. „Ach tak… Wybory Miss Szkoły…”, pomyślał z niechęcią, ignorując wątpliwej jakości zagrożenie i podążając ku swojej twierdzy, ku radiowęzłowi.
Wybory Miss Szkoły zawsze były powodem, dla którego kilka kibelków stawało w płomieniach, a przed głównym wejściem pojawiała się rozsierdzona tłuszcza złożona z policjantów, rodziców, nauczycieli i kilku demonów szukających okazji do rozpętania chaosu. Konkurencja była bezwzględna: Niedawne przyjaciółki skakały sobie do gardeł, ich poplecznicy rozbijali sobie głowy o krawężniki i szafki, a szkolna mafia wykorzystywała tylko sytuację i jeszcze bardziej poszerzała swoje wpływy, szerząc mały terror wśród nauczycieli i obracając się wokół nielegalnych interesów. Tym razem jednak rywalizacja osiągnęła swego rodzaju apogeum, zamieniając korytarze liceum w małe pola bitew. Co było tego przyczyną?
Nowa. Dziewczyna, która zagrażała pierwszej damie liceum i określała się jako „Najsłodsza”.
Wszystko zaczęło się dobry rok temu, gdy to Casper i wyżej wymieniane osoby dopiero co stawiały pierwsze kroki w Liceum Louisville. Dość szybko dało się usłyszeć o przebojowej i niezwykle pięknej pierwszoklasistce, która dosłownie wypalała co niektórych chłopaków pożądaniem. Niestety, nadzieje niektórych singli okazały się być płonne: Dziewczyna ta miała już chłopaka. Chłopak ten przywlókł ze sobą swoich „ochroniarzy”: Dwóch goryli „wysokich do nieba, a głupich jak trzeba”, którym zdarzyło się raz czy dwa nie pokończyć klas na czas. Chłopak nazywał się Curt i dość szybko utworzył własną „trzódkę” osób zastraszanych bądź fałszywie lojalnych. Ukształtowała się z tego grupka zwana wpierw bandą chłystków, z których to powstała „szkolna mafia”, zwana dalej Wspólnotą. Z grupki chuliganów stała się swego rodzaju podziemną elitą: Oprócz wielkich, wolno myślących kafarów pojawili się także inteligenci. Wspólnota została niemalże zaakceptowana jako swoisty klub. „Niemalże” wynikało z dość anarchistycznych i odrobinkę destrukcyjnych poglądów, co skutecznie eliminowało ją w oczach dyrektora, ograniczonego i przygłupiego człowieczka zasłoniętego dymem z palonych przez siebie cygar.
Dziewczyna Curta, posiadając tak zabezpieczone plecy mogła sobie pozwolić na wiele. I faktycznie pozwalała sobie. Wygłaszała śmiałe opinie, bałamuciła osobników płci męskiej, obśmiewała się z nauczycieli i to pod ich nosem. Od „technicznej” strony nie można jej jednak było niczego zarzucić. Uczyła się dobrze, jej zachowanie oficjalnie pozostawało bez zarzutu. A gdyby zawiodła „mafia”, wciąż pozostawał ojciec Curta, bogacz, który nie miał na co wydawać pieniędzy. Curt skrzętnie to wykorzystywał i zapewniał sobie względy próżnej piękności na najrozmaitsze sposoby. W ten sposób oboje otrzymywali to, czego chcieli: Curt większe wpływy, a dziewczyna – osłonę od jej często lekkomyślnych czynów. Przed końcem pierwszego semestru cała szkoła była w jej ręku.
Do czasu.
Gdy na początku drugiego semestru w szkole pojawiło się dwóch nowych uczniów, nikt nie przypuszczał, że staną się oni siłą dominującą w Louisville.
Dziewczyna nazywała się Natalie. W wielu aspektach przypominała swoją przyszłą konkurentkę: Była rozkapryszona, samolubna, rozpuszczona i lubiła komenderować innymi, w tym swoim towarzyszem.
Ten na imię miał Gabriel i nie odstępował swojej „wspólniczki” na krok. Wygadany, sprytny, a przy tym mający skłonności do największych krętactw szybko potrafił wyłgać się każdemu.
Nie wiadomo, jak to się stało, ale nagle ku Natalie zaczęły zmierzać tłumy chętnych do pomocy osób. Nie wiadomo, w czym tkwił(i tkwi nadal) ten fenomen, ale jakimś cudem rozkapryszona i egoistyczna pannica zaczęła zyskiwać zwolenników czy wręcz żołnierzy do swojego małego „klubu”. Szybko powstał oficjalny fanklub opatrzony jej imieniem, co niezwykle zirytowało drugą stronę.
Nie minął nawet miesiąc od pojawienia się „Magicznej Dwójki”, jak ktoś to kiedyś ujął, a na zawołanie miała już ponad setkę osób, bezrozumną tłuszczę gotową skoczyć do ognia na jej zawołanie. W tej dziewczynie był jakiś nienazwany magnetyzm – mimo wszystkich jej wad – który przyciągał kolejne osoby. Być może było to po części spowodowane jej wyglądem. Natalie posiadała co prawda dość pospolitą urodę, ale potrafiła(Często z wydatną pomocą Gabriela) sprawić, że nawet oddani Curtowi ślinili się na jej widok.

Jednym słowem, w Louisville panowała nieprzerwana zimna wojna, a dzisiejszy konflikt miał być jej ostatnim aktem. Dzisiaj miano zadecydować, która z dziewczyn naprawdę trzęsie tą szkołą.
I nawet zaplanowany na dzisiaj atak Władcy Czyśćca wymierzony w lokalny szpital nie mógł sprawić, że sprawa wyboru Miss zostanie zapomniana.
Casper westchnął z irytacją, oglądając przecięty sekatorem kabel. „Himerion będzie się musiał gęsto tłumaczyć…”, pomyślał, chwytając za taśmę. Brakowało mu czasu, by bawić się w porządne montowanie, więc musiał uciec się do prowizorki, a ta prawie nigdy nie działała. Nigdy.

Dwie godziny później…

Drobna szatynka w niebieskiej bluzce, dżinsach i białych kozakach przeglądała kolejne kartki, strzelając oczyma. Wszystko było zaplanowane, zapięte na ostatni guzik. Wybory Miss Szkoły miały odbyć się już za godzinę. Wreszcie utrze nosa tej aroganckiej suce i jej chłoptasiowi. Nikt nie zadziera z Natalie, o nie… Ze strefy marzeń(Gdzie właśnie ucinała rywalce jej blond warkocz) wyrwało ją chrząknięcie, sugestywne, aczkolwiek raczej mało bezpośrednie. Dziewczyna odwróciła się, by ujrzeć swojego adiutanta i pierwszego oficera(O ile można używać takich zwrotów w odniesieniu do liceum). Był on jeszcze niższy niż ona, z czarnymi włosami zawiązanymi w kucyk, ubrany niezwykle oficjalnie, w biały garnitur z lakierkami i czerwonym krawatem. „Niczym prawdziwy mafiozo…”, pomyślała odrobinkę rozmarzona. Pod jej komendami brakowało ludzi z prawdziwego zdarzenia. Większość miała dobre chęci i zapał, ale nie mogli się oni równać z elitarnymi oprychami Curta i tej jego paniusi. Oczywiście, po swojej stronie miała Revenanta oraz „Piątkę”. Ten pierwszy może i był tchórzem, ale jako utalentowany magik(Oczywiście nieoficjalny) mógł narobić sporego zamieszania w szeregach, Piątka zaś była grupką wyrzutków ze Wspólnoty, swoistych „najemników” do wynajęcia. Przewodził im niejaki Frozen – Megaloman i przygłup, aczkolwiek sprawny wojownik, który poznał także nieco magii, stąd także wziął się jego przydomek. Oprócz niego w grupie byli także czterej inni zabijacy: Dowcipniś Himerion, zwalisty Bear, wygadany David oraz luzak Edward. Każdy z nich posługiwał się kozikiem czy inszą bronią ostrą(względnie palną) z wielką wprawą. Z drugiej strony, Piątka była zdradliwa: Ofiarowywali oni swe usługi temu, który zapłaci najwięcej. Przyjmowali należności w papierkach, ale nie gardzili i nieco mniej konwencjonalnymi walutami. W małym sejfie Piątki spoczywał na przykład wysadzany ametystami srebrny krzyż. No, ale to opowieść na inną chwilę.
- Czy Revenant załatwił już naszą tajną broń? – Zapytała swojego adiutanta.
- Oczywiście – Ten błysnął oczyma i uśmiechnął się złośliwie. – Zapakowana w komórce czeka na właściwy moment.
- Doskonale. Sala jest wystrojona?
- Niczym na studniówkę.
- Doskonale. Moja mowa? – Chłopak podał jej zapisaną kartkę.
- Gotowa do odczytania.
- Mój strój?
- Ehm… Nie posiadamy na chwilę obecną… - Adiutant spuścił wzrok, przeklinając swoją intuicję. Oczywiste było, że na wyborach Miss Szkoły będzie też pokaz tych piękności. Miały one zaprezentować się w całej okazałości, pełne gracji i wdzięku. „To, że Bambi wygra tu bezkonkurencyjnie to już inna bajka…”, pomyślał z irytacją. Jednakże na innych polach triumfowali: Mieli mowę, mieli zgranych podwładnych, mieli ściągi do quizu, wreszcie zabezpieczyli się przed tym wszędobylskim okularnikiem.
Gabriel westchnął. Musiał przyznać, że podziwiał Caspra. Wydawał się on być jedyną osobą, która rozpracowywała jego fałszerstwa i przekręty. W wyborach do samorządu szkolnego „przypadkiem” odkrył na ponad stu głosach pismo fałszerza. Podczas Dnia Europejskiego pod koniec pierwszej klasy „przypadkiem” zdemaskował siedzącego pod stołem i udzielającego wskazówek Davida. Wszystkie te ogłoszenia dobiegały zawsze z rozstawionych wszędzie megafonów. Tym razem Gabriel zadbał o to, by Piątka sumiennie wypełniła swój obowiązek(Po złotym kielichu dla każdego). Kable zostały przecięte w ponad dwudziestu miejscach. Zakładając że okularnik przybył do szkoły z samego rana, mógł do tej pory uporać się z dziesięcioma przecięciami. „Nigdy się nie wyrobi”, pomyślał z satysfakcją adiutant Natalie.
- Co to znaczy „Nie posiadamy”? – Warknęła dziewczyna.
- Przed rozpoczęciem konkursu będziemy go posiadać – Odparł automatycznie Gabriel, uciekając spojrzeniem. Po cholerę miałby robić cośkolwiek? Revenant nie posiadał w swoim repertuarze zaklęć mogących upiększyć Natalie, a choćby nawet Gabriel wysilał się i produkował, dodając swej kandydatce powabu, to wciąż pozostawałaby ona lata świetlne za swoją konkurentką. Błękitne oczy, blond włosy związane w warkocz, talia osy, kształtna figura. Tak prezentowała się Bambi. Jeżeli dodać jeszcze fakt, że wystąpi w kusym kostiumie kąpielowym odkrywającym jeszcze więcej jej wdzięków… „Będę musiał pamiętać, by nie ślinić się na jej widok”, napomniał się w duchu.
- No dobra – Dziewczyna oddała kartki adiutantowi. – Zobaczymy się za pół godziny, sala 18. Nie spóźnij się – Okręcając się na pięcie, Natalie ruszyła przed siebie, ku zwycięstwu.
Dlaczego właściwie Gabriel usługiwał właśnie jej? Bo miała perspektywy. Zdobycie tytułu Miss kwalifikowało ją jako honorową członkinię samorządu, a stamtąd można było dowolnie manipulować całą szkołą. Oczywiście, zdobycie tej nominacji nie jest aż takie łatwe… Ale Gabriel był przekonany, że jej się powiedzie.
W najgorszym wypadku w ruch pójdzie jej wzburzony fanklub.

Tymczasem wyżej wspominana konkurentka Natalie siedziała przy bufecie w wybitnie prowokującej pozie, testując innych uczniów. Żaden nie miał prawa gwizdnąć, oblizać się bądź zbliżyć się do niej – Duncan, jeden z „ochroniarzy” Curta obiecał wycisk każdemu, kto zbliży się do niej na dziesięć kroków. Ponieważ o tej porze w kawiarence była tylko grupka pierwszaków i Michael Rattenberger mogła mówić o bezpieczeństwie. I tak nikt nie odważyłby się jej tknąć.
Ciekawa osoba była z tego Rattenbergera. Nosił się ekscentrycznie: Chodził w zielonym garniturze z zielonym cylindrem, na którym wygrawerowane były wiele mówiące słowa „Nie jestem niski”. Michael jednak był niski. Z cylindrem na głowie sięgał tej zdzirze Natalie do ucha. Mimo to w szkole czuło się do niego pewien rodzaj szacunku: Rattenberger zorganizował bowiem Klub Karciarzy, w którym pozwolono grać na pieniądze. Nietrudno wywnioskować, że dość szybko miejsca w nim zostały zapełnione. Można tam było wygrać bajeczne(Jak na standardy przeciętnego licealisty) sumy, ale tylko idiota stawał w szranki z Rattenbergerem, największym malwersantem i szulerem w tej szkole, większym nawet niż Gabriel. Różnica między nimi była jednak zasadnicza, bo Michael nie angażował się w „politykę” szkoły. Do spółki z Casprem i niejaką Kate zorganizowali mały bank, gdzie udzielali co bardziej spłukanym pożyczki. Wspólnota dość szybko wzięła bank pod swoje skrzydła, udzielając mu protekcji przed cwaniakami usiłującymi uszczknąć co nieco. Najczęściej „ochroniarze” Rattenbergera pokazywali takim klientom drzwi. Bądź okna. Bądź dno muszli klozetowej.
Właśnie… Ochroniarze Rattenbergera, a raczej strażnicy jego własności. To nie byli członkowie Wspólnoty bądź osoby trzecie. To były… Istoty magiczne.
Bambi nigdy nie potrafiła się przyzwyczaić do widoku smoków, orków, elfów czy innych nietypowych stworzeń. W gimnazjum dzięki jednemu złośliwcowi w okularach doznała małej traumy. Od tej pory panicznie boi się wszystkiego, co rusza się, choć nie powinno, gdyż od dawna nie żyje. Nieumarli.
Dziewczyna powoli wpadała w paranoję związaną z żywymi trupami. Były odpychające, przerażające, choć szczęśliwie stosunkowo niegroźne. Kiedyś żywy trup w lustrzankach wpakował ją do szafki i siedziała tam dobre dwie godziny, aż ktoś nie usłyszał jej dobijania się od wewnątrz(Została zakneblowana, więc nie mogła wrzasnąć).
Ale wracając do tematu… Karty w rękach Rattenbergera nie były tylko zwyczajnymi tekturkami. W jego rękach potrafiły… powstawać i żyć. Bambi widziała to kiedyś na własne oczy, gdy podczas jakiegoś ataku demonów Michael lawirował między nimi, rozrzucając karty dziesiątki. Z każdej powstała dziesiątka jednakowych żołnierzy zbrojnych i umundurowanych zależnie od koloru, któremu byli przypisani(Na przykład Piki uzbrojone były w… piki), którzy to szybko uporali się z demoniczną hałastrą.
Sam Rattenberger nie wydawał się być specjalnie zainteresowany faktem, że trzy dziewczyny(Oprócz niej i Natalie w wyborach startowała także Kate, zgłoszona przez tajemniczego anonima) będą walczyć o częściową dominację nad szkołą i z zapałem pałaszował hamburgera, przy okazji dyskutując z jakimś pierwszakiem odnośnie „kredytu 20%”.

Himerion przechylił się na krześle, zadowolony z siebie, po czym upił nieco oranżady. Gabriel zapłacił im dość hojnie za wykonaną robotę, która nie była też znowu specjalnie trudna, ot przeciąć parę kabli… A ze złotego kielicha oranżadę piło się nadzwyczaj zacnie. Rozejrzał się: Edward opieprzał kogoś przez Skype’a, David czytał książkę pod znamiennym tytułem „Jak zostać cwaniakiem w osiem dni bądź zginąć próbując”, a Frozen nachylał się nad kartką papieru z ołówkiem w ręce, usiłując coś narysować. Bear był nieobecny, dorwało go przeziębienie. Znajdowali się w „podziemiach” szkoły, konkretniej w dobudowanym niegdyś przez Wspólnotę magazynku. Piątka przejęła go na swoją kwaterę główną i nieco zmodernizowała: Wcześniej była to zwyczajnie wykuta w skale jama, teraz można tu było nawet spędzać niezbyt zimne wieczory.
Himerion nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jama ta jest niezwykle „falloutowska”: Ponura, na wpół zdewastowana jaskinia oświetlana wątłym światłem latarenek. Jakakolwiek by nie była, doskonale spełniała swoje zadanie: Tylko członkowie Piątki, Curt i Gabriel znali jej położenie, co pozwalało uniknąć nieprzyjemnego spotkania z zapewne rozeźlonym Casprem.
Himerionowi zdarzało się już przecinać kable od radiowęzła. Najczęściej robił to na polecenie „Ważnego Konusa”(Jak określał Gabriela), choć czasem zwyczajnie odstręczała go muzyka puszczana przez szkolnego radiowca: Metal, metal, metal, a potem nagle jazzowa piosenka o miłości. Taki tok muzyczny potrafił każdego wyprowadzić z równowagi, szczególnie że chwilę wcześniej leciał pseudosatanistyczny bełkot o końcu świata. Po takim akcie sabotażu zazwyczaj poruszał się tylko piwnicą, gdzie Casper się nie zapuszczał. Gniew okularnika bywał straszny, szczególnie gdy ofiarą padały te nieszczęsne kable. Właściwie tylko wtedy był wściekły, resztę psikusów znosił zaś ze stoickim spokojem: Czy oblano go wiadrem zimnej wody czy podstawiono nogę, on zawsze tylko rzucał winowajcy nieprzychylne spojrzenie i ruszał dalej, uprzednio doprowadzając się do porządku.
Himerion zawsze zastanawiał się, jak to jest być jedną z najbardziej niepopularnych osób szkoły, a jednocześnie osobą tak potrzebną. Nigdy nie było mu dane przekonać się, jak to jest: Był na to zbyt sympatyczny. Dowcipkujący rozrabiaka z Piątki był po prostu lubiany. Z toku rozmyślań wyrwał go wściekły wrzask Edwarda, opieprzającego kogoś przez Skype’a:
- Shizer, palancie! Mówiłem „Idzie dołem”, nie górą! Ten „Windsson” wbił już na nas osiemnaście headshotów, a nie minęły dwie minuty! Kto Cię uczył grać?! – David i Frozen unieśli głowy, przysłuchując się tematowi rozmowy, po czym uśmiechnęli się porozumiewawczo. Gdyby tylko Edward wiedział, kto stoi za nickiem „Windsson”…

Kate odgarnęła włosy po raz kolejny, po czym z niepokojem spojrzała w lustro, po raz kolejny oceniając, czy ładnie wygląda w skromnym, aczkolwiek ładnym stroju: Szaremu bezrękawnikowi, szarej sukience w czerwone paski do kolan oraz w szarych baletkach.
- I co sądzicie? – Zapytała Rattenbergera i stojącej obok niego krótko ostrzyżonej blondynki w ciemnozielonej bluzie z kapturem, dżinsach i tenisówkach.
- Zajebiście – Oświadczyli bez zbędnych ceregieli.
- Bambi padnie trupem z zazdrości – Dodał Michael. – A „Księżniczka” nie dorasta Ci nawet do pięt.
- No ba! – Powiedziała blondynka. – Bo jak masz startować w jakimś konkursie, to nie powinnaś rzucać się w oczy. To podstawowa reguła.
- Tia. Do quizu się uczyłaś, nie ma opcji, byś przegrała i tu.
- Jedynie z salą może być kłopot… - Kate obejrzała się po niedawno co odświeżonej rupieciarni, która służyła im za „punkt operacyjny”. Niestety, z tym punktem programu były kłopoty. Nie chodziło nawet o fakt, że jeszcze niedawno był tutaj składzik rzeczy wszelakich, tylko o to, że nie było zbyt dużo rąk do pomocy.
Szkoła podzieliła się na cztery stronnictwa: Zwolenników Natalie, oprychów Bambi, neutralnych oraz pomocników Kate. Połowa szkoły podzieliła się między dwa pierwsze stronnictwa, dziewięć osiem setnych z połowy pozostawało neutralnych, a reszta należała do ostatniej grupy, jak można się domyśleć – niezbyt licznej.
Być może grupa ta byłaby większa, gdyby nie paniczny strach przed Wspólnotą od strony Curta i dziką tłuszczą od strony Gabriela. A w ten sposób Kate wspierały tylko trzy osoby: Michael, Casper oraz Kim Ironfist.
Kim była interesującą osobą. Znana z bycia okropną feministką i w gorącej wodzie kąpaną potrafiła być postrachem większym niż czary Revenanta i gangsterzy Curta za jednym zamachem. Nie wiadomo, jakim sposobem połączono niezwykłą siłę, szybkość i techniczne wyszkolenie z tak temperamentną osobą, wiadomo było, że Kim była zdolna bez żadnych oporów rozwalić Ci łeb za nieopatrznie rzucone w stronę przyjaciółki słowo. Wszystkie dziewczyny w szkole(Z nielicznymi wyjątkami) miały w niej sojuszniczkę, zaś chłopaki nie mieli większego wyboru niż zwyczajnie jej unikać(Z nielicznymi wyjątkami). Ale znowu oddalam się od tematu.
Kate ogarnęła spojrzeniem cały ten niewielki pokoik, po czym uśmiechnęła się lekko.
- No, zawsze mogło być gorzej – Stwierdziła, wnosząc do ciasnego pomieszczenia dawkę optymizmu. – Nie będzie dużo pracy z wystrajaniem wnętrza.
- Też prawda – Przytaknął Rattenberger. – Casper kazał powiedzieć, że mówkę doniesie tak szybko, jak się da. Tak swoją drogą, ciekawe kto zgłosił Cię do Wyborów? – Kim parsknęła.
- Nie mów, że to nie był twój pomysł.
- Gdzie tam. Potem pomyślałem, że to może Casper, ale on się w takie rzeczy nie bawi.
- Więc jeśli nie ty, nie on i na pewno nie ja… - Oboje zwrócili spojrzenia na zaskoczoną tym Kate.
- Ja… No, nie wiem… - Odpowiedziała, wbijając wzrok w podłogę.
- Nawet żadnego podejrzenia?
- Właściwie… to mam jedno – Dziewczyna lekko zarumieniła się, a Rattenberger i Kim wymienili się porozumiewawczymi spojrzeniami. Marcus Aftermath.
Marcus był pierwszą i jedyną miłością Kate. Poznali się jeszcze w podstawówce. To było dziwne spotkanie: Mała, niemalże wykonana z porcelany dziewczynka i niewiele od niej wyższy chłopiec z ponadprzeciętnie dużymi uszami. Zaskakujące było to, że choć oboje wciąż obracali się w towarzystwach tej samej płci, dywagując na tematy, które mogłyby interesować większość ich rozmówców to jednak potrafili znaleźć wspólny język, co spora większość wyśmiewała.
Potem było Gimnazjum Megaville. Sporo się wtedy wydarzyło: Klasa, do której chodzili okazała się być klasą, w której co druga osoba obdarzona jest jakąś nadprzyrodzoną mocą. Było paru superbohaterów, szalonych geniuszy czy zwyczajnych cwaniaków. Byli też złoczyńcy, stojący po drugiej stronie barykady. Oboje widzieli dużo śmierci, przemocy i krwi, co odmieniło ich w mniejszym lub większym stopniu. Oni także posiadali parę magicznych, nadzwyczajnych zdolności.
Kate potrafiła leczyć, uzdrawiać, ożywiać. W jej rękach spoczywała potężna dobra magia, tzw. „biała”. Dzięki niej mogła ona szerzyć pokój i uśmiech. Pokłady jej leczniczych mocy zdawały się być nieograniczone, więc gdy zawodziły najtęższe umysły i najbardziej utalentowani kapłani, o pomoc proszono niemalże zwyczajną uczennicę Gimnazjum Megaville.
Marcus z kolei miał pod swoim orędziem potęgę czterech elementów, które mógł bez trudu złączyć w jedność, tworząc tzw. Tetrę. Nie posiadał aż tak nieograniczonej mocy jak Kate, ale potrafił także posługiwać się kataną i gwiazdkami ninja, rzucając tymi ostatnimi z zabójczą precyzją.
Co połączyło tych dwoje? Podobny sposób patrzenia na świat – Optymistyczny, radosny i nieskomplikowany. W Gimnazjum pocałowali się po raz pierwszy i po raz pierwszy wyznali sobie miłość. Niestety, ich uczucie miało nie tyle tragiczne, co smutne zakończenie: Kiedyś, podczas jednego z demonicznych ataków oboje odnieśli ciężkie rany, wyjątkowo ciężkie. I gdy tak leżeli obok siebie na stosie usypanych demonicznych zwłok, Kate uświadomiła sobie, że nie potrafi pomóc ani jemu ani sobie.
Świadkowie opowiadali wtedy, że na pole bitwy zstąpiła świetlista istota, która wzięła ich oboje i rozpłynęła się wraz z nimi. Na następny dzień Kate obudziła się w szpitalu, cała i zdrowa. Marcusa nie było.
Powiedziano jej, że stwierdzono, iż jest zdrowy i można go wypisać. Aftermath miał wtedy podać lekarzowi skrawek kartki i poprosić, by przekazano go Kate, a następnie wyszedł ku wschodzącemu słońcu. Więcej go nie widziano.
W krótkim liście Marcus wyjaśniał swojej wybrance, dlaczego nie może tu zostać. Kate wciąż nie potrafiła tego zrozumieć, dlaczego ją opuścił. Przez pierwsze dwa tygodnie chorowała na ciężką depresję. Potem jednak pojawił się pierwszy list.
Kate chyba jeszcze nigdy nie była tak wniebowzięta jak tego dnia. Chłonęła treść, którą przelał na papier Aftermath, dosłownie ją pożerała. Radowała się, miała ochotę wręcz wrzeszczeć z radości. Marcus pisał, że przeprasza za swoje niezapowiedziane „wyjście”, że powróci, że nigdy nie przestanie jej kochać itp. Pisał też, by słała listy pod wskazany przez siebie adres. Nie wiedziała, czemu ma tak robić, ale słała. Nie zawiódł jej: Tydzień później otrzymała kolejny, tym razem w kopercie. I tak mijały jej tygodnie, wypełnione radosnym oczekiwaniem na choć jedno słowo od Marcusa.
Być może to on zgłosił ją do Wyborów, kto wie? Niestety, nie przewidział faktu, że w szkole zapanuje taki, a nie inny podział sił…
13  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / Na Wielkanoc odrobinka mordobicia : 30 Marca 2010, 22:58:40
Czyli moje opowiadanko wielkanocne do szkoły. Radujcie się, zaprawdę bowiem powiadam wam: Jest co czytać! Enjoy!

Jak Ghul uratował tradycję Wielkanocy

Prolog

- Co to ma znaczyć?! – Wydarł się niezwykle blady i chudy jak szczapa mężczyzna w ciemnofioletowym stroju. Jego twarz wyglądała, jakby doznawała za dużo „rozkoszy” makijażu. Mężczyzna miał długie, srebrne włosy i krótki miecz przytroczony do pasa. Obecnie wściekał się jakby ktoś powiedział mu, że jakaś ważna rzecz nie została dopełniona. I faktycznie… Tak było. – Co to ma znaczyć, pytam?! – Powtórzył gromko, mierząc wzrokiem truchlejące przed nim stworzenie. Stworzeniem tym był… baran. Typowy baran obdarzony ładnymi rogami i puchatą wełną.
- No… Sir, Zająca nikt nie widział od ponad tygodnia… - Wybąkał Baranek Boży, reprezentant Szefa w świecie śmiertelnych.
- Za trzy dni Wielki Czwartek. Ten przeklęty długouch od Soboty ma roznosić Jajka. Bez niego religia Boga utraci swój autorytet, a ludzie zaczną przeglądać na oczy! Oznacza to powolną zagładę całego Nieba!
- Ale dlaczego Ja mam za to obrywać? – Zabeczał żałośnie Baranek.
- Bo jesteś – oprócz Ś.P Kurczaka - jego najbliższym współpracownikiem. Jeżeli Zając się nie pojawi, Bóg będzie niezadowolony. A jeżeli będzie niezadowolony, ktoś na tym ucierpi. A że jesteś pod ręką…
- Litości! Gotów jestem wyjawić kryjówkę Zająca, tylko nie odsyłaj mnie z powrotem do gry w szachy spirańskie z Seymourem – Teraz Baranek już skomlał, przykrywając racicami łzawiące oczy. Mężczyzna uśmiechnął się: To już jakiś postęp. W końcu może dowie się, gdzie żyje ten aspołeczny gryzoń i wytarga go za jego uszyska osobiście. „Dlaczego Oświecony zdecydował się na takie krótkowzroczne postępowanie?”, pomyślał. Władca Nieba mógł zmusić ludzi i nieludzi do posłuszeństwa skinięciem ręki. Pół globu natychmiast oddałoby mu wieczny pokłon. Ale jego synalek uparł się, że „ludzie mają w sobie dobro i nie powinno się go niszczyć”. Tymczasem ta żaba Herazou zyskiwał popleczników brutalnym, bezkompromisowym słowem. Świat mógł zamienić się w Imperium Jaszczurzego Króla, gdyby Archaniołowie nie wymogliby na nim kilku restrykcji.
Nie ulegało wątpliwości, że Sammael wolał radykalne rozwiązania. Niestety, bycie Głównym Przybocznym Boga do czegoś zobowiązuje.
- Świetnie. Idź więc do kryjówki Zająca i przyprowadź go tutaj, nim najdzie mnie ochota na baraninę – Warknął, mimochodem dotykając rękojeści miecza. Zwierzak jak na zawołanie obrócił się ku wyjściu i niczym w owczym pędzie opuścił Biuro do Spraw Nadzwyczajnych.
Sammael westchnął z rezygnacją.

Baranek ostrożnie wychylił się zza wzgórza. Zając był raczej dość uczulony na punkcie swojej posesji: Z doświadczenia wiedział, że najbliższe dwadzieścia metrów kwadratowych zostało zaminowane najcięższymi minami przeciwpiechotnymi. Gdyby ktoś jakimś sposobem przedostał się przez pole minowe, czekałyby na niego druty kolczaste i ukryty w trawie automatyczny ckm. A jakby tego było mało, ściany i drzwi domu Zająca były pod napięciem około trzydziestu tysięcy woltów.
Dla istoty boskiej pokroju Baranka nie było to żadnym kłopotem. Zając był na to przygotowany i chował w swej ruderze najpotężniejszą, ostateczną broń: Zaklęcie wygnania.
Niezależnie od pochodzenia, rasy, stanu i tym podobnych drobiazgów czar ten przenosił ofiarę tam, skąd przybyła, przy okazji wymazując pamięć o Zającu i jego posiadłości. Nie było istoty, która mogłaby się temu przeciwstawić.
Baranek ostrożnie przedostał się przez zaminowany teren. Co prawda wybuchy jako takie nie zrobiłyby mu krzywdy, ale mogłyby zaalarmować Zająca. Omijając drut i chwilowo uśpiony karabin, przedostał się pod drzwi rozpadającej się chałupy, skrytej w głębokim lesie. Wszedł do środka.
Był w domu Zająca tylko raz i to na krótką chwilę(Jak można się domyślać, został potraktowany wygnaniem), teraz więc poświęcił chwilę na przyjrzenie się wystrojowi. Po zbitej z byle jak ułożonych klepek podłodze walały się puste flaszki(Baranek, jako znawca, rozpoznał „Sobieskiego” i „Ciociosan”) oraz kilka zgniecionych puszek. Mały telewizor stojący na czymś, co przypominało nieco piramidę z kości(Ludzkich, wartoby dodać) wciąż grał. Ekranik pokazywał sceny, na których widok Baranek ostentacyjnie wyłączył telewizor. Rzucił okiem na ściany. Na kilku z nich wisiały rozebrane w mniejszym bądź większym stopniu kobiety rasy różnorakiej, jeden zaś przedstawiał wielką butelkę piwa. Na posłaniu(Bądź raczej legowisku) Zająca leżała mała książka. Baranek przyjrzał się tytułowi i natychmiast tego pożałował: Książka nosiła znamienną nazwę „Jak pokazać kobietom, że jesteś męski bądź zginąć próbując”. „Niesamowite. Pijak, seksoholik, egoista i samotnik jest uwielbiany przez miliony dzieciaków”, pomyślał Baranek, rozkoszując się ironią. Nagle zauważył, że na jednej ze stron książki znajduje się dość spora plama. Początkowo zwierzak pomyślał, że to nic innego, tylko keczup bądź sok pomidorowy… Szybko jednak musiał uświadomić sobie, że się przeliczył.
Była to krew.
Początkowo Baranek nie bardzo chciał dać wiarę takiej opcji. Ktoś miałby wyrządzić krzywdę Zającowi? Ten gryzoń był ciągle czujny. Jeżeli nie on, to jego pułapki mogły skutecznie pozbawić cię władzy w nogach, rękach czy czymkolwiek innym. Nagle prorocza myśl uderzyła naszego przeżuwającego protagonistę. Raz jeszcze rzucił okiem na tytuł książki. „Czyżby ktoś przechytrzył uszaka?”, zastanowił się, pobierając próbkę krwi(Nie pytajcie, jak to zrobił, w końcu jest istotą boską – Przyp. Aut.) i zbierając się do wyjścia.

- Mówisz, że ktoś uprowadził Zająca? – Mruknął bez entuzjazmu Sammael, wpatrując się w chlupoczącą w fiolce krew.
- Na to wychodzi. Znając jego… Hmm, popęd do płci przeciwnej, ktoś mógł podstawić mu pod nos jakąś zajęczycę. I sprawa się wyjaśniła – Odparł Baranek.
- Nie powiem, ocaliłeś skórę. Ale nasuwa się pytanie: Kto i po co chciałby uprowadzić Zająca? – Mruknął Główny Przyboczny, odkładając delikatne naczynie z płynem. Nim Baranek zdążył wpaść na jakąś sensowną odpowiedź, do Biura do Spraw Nadzwyczajnych wpadła inna istota, z grubsza humanoidalna i przykryta zbroją. Można było dostrzec, że jej twarz przykryta jest przyłbicą hełmu, a z pleców wyrastają „opancerzone” skrzydła. W opancerzonych dłoniach niósł niewielką paczuszkę. Paczka była zaadresowana „Dla szanownego współlokatora”. Istota podała przesyłkę Sammaelowi, zasalutowała i oddaliła się, łomocząc ciężką zbroją. Główny Przyboczny przyjrzał się paczce z widoczną niechęcią: Taki „prezent” mógł przysłać tylko Alastor, władca Piekieł. Rozwinąwszy wstążki, uchylił wieczko paczki. Nim jeszcze dojrzał zawartość, w nozdrza uderzył go zapach króliczego mięsa doprawionego zbyt dużą ilością alkoholu.
Wściekły ryk Sammaela dało się słyszeć nawet na krańcach Nieba.

- Zejdzie mi kilka miesięcy, zanim odhoduję nową wełnę! – Jęczał ogolony niemalże artystycznie Baranek. Wraz z kompanią znajdowali się w kawiarence „Pod Krzyżakiem”. Słowom rozżalonego przysłuchiwało się parę person: Kościotrup okutany w czarną szatę, błękitnooka blondynka w białej sukni i z anielskimi skrzydłami wyrastającymi z jej pleców, mężczyzna w czarnym garniturze, z czarną fedorą na głowie oraz z obfitym, czarnym wąsem oraz… kot. Szary, humanoidalny kot w ubraniach wskazujących na jakiegoś pirata. – Nigdy chyba nie widziałem tak wściekłego Sammaela.
- Najgorsze jest to, że po wyczynie Alastora nikt nie kwapi się do rozdawania Jajek – Dodała blondynka ponuro.
- A kto by się kwapił? Łysol przerobił Zająca na pasztet – Mruknął w odpowiedzi pirat, pociągając z filiżanki łyk kawy. Zebrani mimowolnie uśmiechnęli się: „Łysol” było pogardliwym określeniem Alastora nadanym mu przez jednego z tzw. Wolnych Demonów. To przezwisko szybko przyjęło się w Niebie jako swoista „propaganda”. – Swoją drogą… To sprytna zagrywka. Jajka zawierają w sobie esencję piorącą mózgi, prawda?
- Wolimy określenie „ukazującą światło”… - Skrzywił się Baranek.
 - Niech będzie. Tak więc jajka „ukazują światło” tym wszystkim dzieciakom, które urządzają polowania na czekoladki w każdy Wielki Tydzień?
- Tak.
- A skoro nie ma już Zająca, dzieciaki nie „ujrzą światła”. Sprytna zagrywka ze strony Alastora, oj sprytna.
- Na naszych oczach toczy się pojedynek o wpływy, zamaskowany tradycją Świąt… - Dodał szkielet.
- Bezwzględne, okrutne, bezpardonowe wydarzenie, decydujące o tym, czy niewinni przyjmą stronę boską, herazimacką bądź diabelską – Uzupełnił pirat, dopijając kawę.
- Chyba trochę za bardzo to spłycacie… - Obruszyła się blondynka, wymachując rękoma. – Wielki Tydzień jest przecież radosnym, ważnym dla każdego wierzącego wydarzeniem! Wszyscy świętują Wjazd Syna Bożego do Jerozolimy, Ostatnią Wieczerzę i Zmartwychwstanie…
- I śmierć… - Uzupełnił kot niefrasobliwie.
- Jajka istotnie pomagają, ale nie możemy zapominać, że człowiek i każda inna istota rozumna obdarzona jest wolną wolą… - Dziewczyna rzuciła piratowi nieprzychylne spojrzenie. – Bóg będzie kochał nawet tych, którzy się od niego odwrócili, licząc na znalezienie zbawienia u innych plugawych bożków bądź co gorsza… Szatana.
- Mówisz jak ksiądz na lekcji religii – Dodał pirat, uśmiechając się lekko. – Czyli w ogólnym rozrachunku wasza ideologia wygląda następująco: „Miłuj bliźniego swego, ale daj mu pałą w łeb, jeżeli nie wierzy w to, co ty”? – Kościotrup parsknął śmiechem.
- Zmieniając temat… - Zaczął ponownie Baranek, usiłując pogodzić zwaśnione strony. – Potrzebujemy kogoś, kto mógłby nosić Jajka i zastąpić Zająca.
- Potrzebny jest ktoś, kto jest chaotyczny, niezorganizowany i temperamentny – Uzupełnił mężczyzna ubrany na czarno.
- No i nie może być ani zły ani demoniczny – Zakończył kościotrup. – Masz może jakieś sugestie? – Zwrócił się do Baranka. Ten uśmiechnął się lekko.
- Mam pewien typ… - Oznajmił, splatając racice.

Rozdział 1

Murphy Greenblade zaciągnął się dymem papierosowym. Zapach był mocny, wręcz obezwładniający. Gdyby była taka możliwość, ghul rzuciłby wszystko w diabły i pozwolił się ogarnąć tytoniowej chmurze. Była to chyba jedyna rzecz, która wciągała go bardziej niż porządnie sporządzony ekstrakt z Turboodlotu – Niesamowicie silnego narkotyku podawanego drogą dożylną. Teraz jednak musiał się skupić. Był to jeden z wielu dni, podczas których ćwiczył magiczną sztukę samokontroli. Według jego „przyjaciela” i współpracownika, Allistaira Rasmunsena „Dobry najemnik to taki, który nie zacznie obrzucać celu wyzwiskami po nie trafieniu go”. Analogia była oczywista: Tylko Greenblade pomstował pełnym głosem na ruszające się ofiary. Teraz więc – by uniknąć kolejnych kpiących tekstów Allistaira – ćwiczył samokontrolę.
Grał w szachy z nikim innym, jak z Rasmunsenem.
Ktoś niezorientowany w sytuacji pewnie zapytałby „Co w tym trudnego?”. Murphy wiedział aż za dobrze: Szkielet potrafił namyślać się do kilkunastu minut, zastanawiając się nad posunięciem, a on sam nie zaliczał się do cierpliwych. Dodatkowo dym wypuszczany ze specjalnej maszyny „na próbę”, jak ujął to Allistair utrudniał skupienie się.
Czarny goniec zbił białego hetmana. Murphy zamrugał parę razy, po czym ostentacyjnie zmiótł gońca z szachownicy uderzeniem wieży. Nie minęła sekunda, a hetman Allistaira odpowiedział wieży tym samym. Sytuacja była dla Greenblade’a nienajlepsza: Ostały mu się tylko dwa pionki, skoczek i król. Tymczasem Allistair dysponował jeszcze ponad połową swych sił. Nagle w komunikatorze zagrzmiał głos:
- Dobrze płatne zlecenie dla elitarnych najemników! Tylko jeden! Powtarzam: Dobrze płatne i elitarne! – Obaj najemnicy rzucili na siebie okiem, powoli podnosząc się z miejsc.
Pomyślnie ukończone zadania w Gildii przesuwały najemnika na drabince rankingowej. Najbardziej elitarną formacją była pierwsza setka z drabinki. Elitarne zadania charakteryzowały się najczęściej niezwykłym poziomem trudności, wysokim wynagrodzeniem i szybkim awansem ku szczytowi. Marzeniem Murphy’ego było dostać się do pierwszych pięciu dziesiątek elity elit. Allistair zaś zamierzał odrobić straty spowodowane posuchą zleceniową w ostatnim czasie i ponownie wrócić do pierwszej dziesiątki.
Po raz drugi obaj najemnicy zmierzyli się w pojedynku wzrokowym. Murphy miał przewagę: Był bliżej drzwi. Rasmunsen był jednak na to przygotowany. Wyciągnął z kieszeni spodni niewielką strzykawkę. Greenblade zacharczał: Jego współpracownik trzymał w kościstej dłoni Odlot w najczystszej postaci.
Pojawiło się wahanie. Miejsce w rankingu czy ukochana działeczka? Allistair obojętnie wyrzucił strzykawkę na podłogę. Zwierzęcy instynkt zadziałał: Murphy jak głupi rzucił się po nią. W tak zwanym międzyczasie szkielet gracko go przeskoczył, po czym ruszył korytarzem. Greenblade zaś szybko zorientował się, że wystrychnięto go na dudka: Po szybkim wstrzyknięciu substancji ze strzykawki poczuł, że ogarnia go senność. Wciąż jednak trzymał się na nogach. „Jeżeli nie ja, to z pewnością i nie ten przeklęty kościotrup”, pomyślał, ruszając chwiejnie za nim.

Na korytarzu panowało poruszenie: Każdy lepszy najemnik pchał się do miejsca, które wskazał głos z komunikatora, a Gildia jednak kilku ich odchowała. No dobra, kilkunastu. Albo i kilkudziesięciu. Teraz ta żądna władzy, prestiżu i pieniędzy tłuszcza przepychała się wąską aulą, co jakiś czas obezwładniając sąsiada mocnym sierpowym w szczękę.
Allistair przewodził rozentuzjazmowanym najemnikom, zapobiegawczo odwracając się co jakiś czas i dając najbliższemu cios na uspokojenie swoich ambicji. Nagle dało się słyszeć wybuch. Najemnicy może i nie znali honoru, ale mieli pewne zasady. W całym kompleksie zatrudniana była tylko jedna osoba mogąca odważyć się na takie posunięcie. Nie licząc się z innymi, Rasmunsen rzucił się nagle galopem w stronę wyznaczonego miejsca, zostawiając z tyłu zaskoczony peleton. Kolejna eksplozja roztrąciła statystów. Niedobitkom ukazał się zataczający się Murphy. Greenblade szedł slalomem w ruchu niejednostajnie prostym i ładował kolejną laskę dynamitu do swojej rakietnicy - garłacza.
- On ma broń! – Wrzasnął jakiś bardziej tchórzliwy najemnik. Nie było w tym nic dziwnego: Najemnicy byli upoważnieni do noszenia uzbrojenia na terenach Gildii. Niemniej jednak, na wpół przytomny narkoman z załadowaną do swojej broni laską dynamitu stwarzał na tyle realne zagrożenie, że większość odważniaków padła na ziemię, dochodząc do wniosku, że kilka miejsc wyżej w rankingu nie zrobi im większej różnicy.
Allistair nie zamierzał zrezygnować. Od dobrych kilku miesięcy nie miał żadnego porządnego zlecenia, ba – Nie miał żadnego zlecenia! To była jego szansa na odzyskanie dawnej renomy. Gdyby wiedział, że potem będą go składać przez następne trzy dni, może by odpuścił.
Zabłąkana laska dynamitu eksplodowała pod stopami Rasmunsena. Kruchy szkielet posypał się na wszystkie strony, rzucając hojnie kośćmi na prawo i lewo. Czaszka Allistaira wylądowała raptem parę metrów od progu. Z głośnym rechotem na ustach półprzytomny Murphy dotoczył się do wyznaczonego miejsca i głosem towarzyszącym osobom po „głupim Jasiu” rzekł:
- Murphy Greenblade zgłasza się do zadaniaaa… - Najemnik padł na deski i zasnął jak dziecko pod nosem zleceniodawców.

Baranek obserwował zajście z mieszaniną zdumienia, zgrozy i zniesmaczeni, po czym wysnuł wniosek, że pojęcie owczego pędu nie zawsze musi odnosić się do owiec. Ku jego uldze na miejsce dobiegł(Bądź dopełzł) właściwy człowiek, Murphy Greenblade. Niezorganizowany, chaotyczny, wybuchowy… Dokładnie taki, jaki był potrzebny. Zwierzak machnął racicą, magicznie pozbywając się wszelakich używek z ciała najemnika. „Będzie nam potrzebny trzeźwy”, pomyślał, teleportując się wraz z nieprzytomnym w sobie znane tylko miejsce.

Rozdział 2

Murphy obudził się w dość nietypowych okolicznościach. Mianowicie, ocknął się na krzesełku letniskowym, skrytym pod drewnianą altanką, skrytą w niewielkim brzozowym zagajniku. Co ciekawe, jego zwyczajny strój zniknął, ustępując miejsca… kostiumowi królika. „Co do…?!”, zdążył tylko pomyśleć, nim dostrzegł kolejną nieprawidłowość: Gdzieś zniknęło jego uzbrojenie! Wszystko: Dwa pistolety strzałkowe, garłacz, przerdzewiały miecz, rękawica wykonana z łapy behira, nawet nuka – granaty(Przypominające nieco puszki po coli). Jednak najdziwniejszą rzeczą była istota, która przed nim stała: Był to baran. Zwyczajny, niewielki baran obdarzony ładnymi, kręconymi rogami i puchatą wełną. Oczywiście Greenblade nie mógł wiedzieć, że ponad połowa „wełny” była w rzeczywistości iluzją mającą na celu zamaskować ubytki na ciele. Zwierzak przemówił ludzkim głosem, co jeszcze bardziej pogłębiło konsternację najemnika:
- Cieszy mnie fakt, że do tego zadania został wybrany właściwy człowiek – Oznajmił oficjalnie. Nieco krytycznym okiem zmierzył kostium. Był trochę za jasny, ale chwilowo nie posiadali innego.
- Jeżeli TY masz być moją pomocą… - Zaczął Murphy, z irytacją przyglądając się kostiumowi.
- O nie… Ja jestem zleceniodawcą.
- Jaja sobie robisz, prawda?
- Gdzieżbym śmiał… - Odparł Baranek, uśmiechając się słodko. Greenblade uszczypnął się. Nie, to nie był narkotyczny koszmar.
- Rozkazy wydaje mi mały puchaty parzystokopytny. Prześwietnie – Stwierdził, chowając twarz w dłoniach. Pod nosem dodał jeszcze kilka nieco bardziej dosadnych określeń.
- Zapewniam, mój drogi Murphy, że nie pożałujesz tej decyzji o wypełnieniu powierzonego przeze mnie zadania – Oznajmił Baranek mlecznym głosem.
- Skąd wiesz, jak się nazywam? – Zapytał podejrzliwie najemnik.
- Wiem więcej niż wszyscy śmiertelni tego świata – Odparł enigmatycznie roślinożerca. – Zapewniam, że jestem w stanie sowicie wynagrodzić twój trud.
- I co niby mam zrobić? Zrobić z siebie idiotę? – Parsknął wzgardliwie jego rozmówca, odnosząc się do swojego kostiumu.
- O nie… To zadanie jest niezwykle trudne i nie ma tu mowy o śmianiu się z tego. Być może zależą od tego losy Wszechświata.
- Nie zjadłeś zbyt dużo tej trawy? Po czymś takim pewnie też gadałbym głupoty – Baranek uznał, że wystarczy tej szopki. Zadudnił nieswoim głosem:
- UKORZ SIĘ PRZED MAJESTATEM PANA NASZEGO, BOGA OJCA WSZECHMOGĄCEGO!!! – Siła basu zwierzaka była na tyle duża, że altanka(Wraz z Murphym i krzesełkiem) poszła w diabły, odlatując w formie czynników pierwszych dobre dwadzieścia metrów.
- Spokojnie, spokojnie – Greenblade uniósł w górę ręce w pojednawczym geście. – Tylko spokojnie.
- ZOSTAŁEŚ WYBRANY JAKO BOSKI POSŁANIEC W IMIĘ JEDYNEGO!!! – Dudnił dalej przeżuwacz nieswoim głosem.
- No, słyszę! – Wydarł się najemnik, zatykając uszy. – Ale co to za gość, ten Jedyny? – Z Baranka momentalnie uszło powietrze.
- Że co? – Zdołał tylko z siebie wydobyć, zaskoczony obrotem sprawy.
- No, co to za gość? – Powtórzył pytanie jego rozmówca. – Jakiś guru czy przywódca? Szef jakiejś organizacji? Sekciarz?
- Jak śmiesz… - Zaczął oburzony zwierzak. Ten plugawy grzesznik śmie pod jego nosem, pod JEGO nosem obrażać Jedynego, wyzywając go od, tfu „sekciarzy” i „guru”.
- No śmiem, bo widzisz… - Murphy zakłopotał się. – Nie wiem, czy nie będę miał przez to kłopotów. Jako wierzący – niepraktykujący herazimata wolę wiedzieć, czy ten Jedyny to jakiś duchowy przywódca nieokreślonej grupy oszołomów czy ktoś inny. Poza tym, mam paru znajomych, którzy działają w imię Trzech Szóstek i są alergicznie nastawieni do wszelakich przejawów innych wyznań. Tolerują herazimatów, ale coś ględzili o tym Jedynym. Że niby słaby, że śmiertelny wróg Czarnego Pana… Więc wolę wiedzieć, na czym stoję. Poza tym, oni dostarczają mi nieco ludzkich elementów, których u rzeźnika niestety nie dostanę, a to – jak zapewne wiesz, bo wiesz wszystko – są pierwszorzędne elementy do sporządzenia pierwszorzędnego skręta z Odlotem w środku. Sproszkowane serduszko, o ile się nie mylę, wydłuża nieco czas działa… - Nerwy Baranka pękły niczym przekłuty balon.
Murphy odleciał do tyłu dobre kilkadziesiąt metrów, niesiony potężną falą uderzeniową, która okazjonalnie zmiotła wszelkie oznaki życia w pobliżu. Ot, tak to bywa, gdy nieopatrznie rozjuszysz posłańca Boga.
Teraz najemnik z pewną konsternacją wpatrywał się w jarzący się niebiańską energią okaz parzystokopytny, wpatrujący się w niego z żądzą mordu w oczach.
- Czy powiedziałem coś nie tak? – Zaczął, starając się, by wypadło to autentycznie.
- CZY SPISAŁEŚ JUŻ RACHUNEK SUMIENIA, ODRAŻAJĄCY BLUŹNIERCO?! – Zadudnił nieswoim głosem Baranek.
- Mam rozumieć, że umowa wygasła? – Wymamrotał Greenblade, rozglądając się dookoła przerażonym wzrokiem w poszukiwaniu kryjówki.
- GOTUJ SIĘ NA ROZGRZESZENIE, PIEKIELNY POMIOCIE! – Baranek uniósł nasyconą zapewne zabójczą energią racicę.
- Wystarczy! – Oznajmił ktoś. Zarówno zwierzak, jak i jego ofiara odwrócili się w stronę tajemniczego głosu. Baranek znał ten głos i na jego dźwięk zbladł jak kreda(O ile to możliwe).
Z nieba schodził mężczyzna, a właściwie „spływał”. Był dość wysoki i chudy, obdarzony długimi prostymi brązowymi włosami oraz dość gęstym, aczkolwiek uporządkowanym zarostem. Na sobie miał prostą, białą szatę. Był boso. Murphy’ego zaciekawiła jedna rzecz: Tajemniczy mężczyzna nad głową miał promienistą aureolę, oślepiającą pobliskie pająki.
Przed nimi stał nie kto inny, jak sam Syn Boży, Jezus Chrystus.
- Ale bajer: Prawdziwy anioł! – Wydusił z siebie urzeczony najemnik, wpatrując się w schodzącego z nieba Zbawiciela jak w obrazek.
- Nieco więcej szacunku, niewierny! – Warknął Baranek. – To Syn Boży, Ten, który Umarł za Nasze Grzechy.
- Mogę mówić do niego per „Tung”? – Zapytał półżartem – półserio najemnik. Parzystokopytny już chciał przyłożyć mu po łbie racicą, gdy nagle zawahał się i spojrzał w stronę Jezusa, kręcącego głową z dezaprobatą. Zwierzak z niechęcią odstąpił od wymierzenia sprawiedliwości „niewiernemu”. W tak zwanym międzyczasie Syn Boży wylądował na ziemi. Z nieznanych Murphy’emu przyczyn trawa natychmiast podrosła o kilka centymetrów, zaś z gęstwin wyskoczyły różnorakie zwierzęta leśne, łasząc się do Zbawiciela.
- Witaj, Murphy – Powiedział do najemnika. Głos miał mocny, aczkolwiek łagodny.
- O masz, kolejny, który zna moje imię! – Obruszył się Greenblade. – Co wy, prowadzicie tam kartotekę czy jak?
- Musisz wybaczyć odrobinkę nadgorliwości Barankowi Bożemu – Stwierdził Jezus, puszczając mimo uszu pytanie najemnika.
- Nadgorliwość? On prawie mnie zabił! – Obruszył się widowiskowo jego rozmówca. Zbawiciel nieprzychylnym wzrokiem spojrzał na zwierzaka, który teraz kulił się gdzieś pod pozostałościami altanki.
- Chciałbym dokończyć to, co chciał powiedzieć Baranek – Syn Boży odchrząknął. – Synu, wciąż istnieje dla Ciebie miejsce w Królestwie Niebieskim.
- A nie, dzięki – Odparł Murphy. – Już mam jedną miejscówkę i trochę szkoda mi się z nią rozstawać.
- Chyba się nie zrozumieliśmy – Jezus uśmiechnął się dobrodusznie. – Gdy już twoja dusza opuści ciało, wtedy będzie dla Ciebie miejsce w Królestwie Niebieskim.
- Aha… Tylko że mi nieśpieszno do śmierci, panie Tung.
- Jezus – Poprawił go jego rozmówca.
- Może być i tak… Ok, mówiono nam, że zadanie jest elitarne i dobrze płatne. Wygląda mi Pan na rozsądnego gościa, więc pytam: Jaka waluta wchodzi w grę?
- Och, My nie płacimy gotówką – Jezus po raz kolejny uśmiechnął się dobrodusznie.
- To może w sztabkach złota? Klejnotach? Papierkach? W Odlotach? Nie? – Próbował, wyłapując tylko przeczące kręcenie głową.
- Możemy przywrócić Ci skórę – Odparł w końcu Syn Boży po dwunastej próbie.
Murphy’ego zatkało. Momentalnie dotknął swojego policzka. Przywitało go niemiłe w dotyku ludzkie mięso.

Greenblade w wieku około dwudziestu paru lat padł ofiarą niemalże zabójczego promieniowania. Ta zabójcza energia wyzwolona wskutek nieznanych procederów nie zabiła go, ale sprawiła, że stracił wiele ze swojej urody: Skóra najpierw twarzy, potem reszty ciała zaczęła się łuszczyć i odpadać płatami, wypadły niemal wszystkie włosy, kilka zębów poczerniało, wreszcie odpadł mu nos. Stał się ghulem – Odszczepieńcem, „mutantem”. Okoliczni mieszkańcy mu nie odpuścili i dość szybko pogonili po okolicy, bo „Toż to pomiot Szatana jest, gusła jakie odprawia! Po klechę wołać!”. Rozgoryczony Murphy powrócił tam kilka lat później jako ten Murphy, jakiego znamy dzisiaj – Wybuchowy, niecierpliwy, skory do agresji, jeszcze nie uzależniony.
Powody wymazania z map czterech wsi ze wszystkimi zamieszkującymi je mieszkańcami po dziś dzień są nieznane.

- Moją… skórę? – Powtórzył głucho.
- Oczywiście – Jezus już po raz e-nty uśmiechnął się dobrodusznie.
- Stary, kupiłeś mnie – Oznajmił autentycznie najemnik. – To co mam zrobić, huh? Zabić kogoś? Rozwalić coś?
- Nie, niekoniecznie.
- To może być kłopot. Ja jestem raczej najemnikiem bojowym. Co właściwie mam zrobić? – W odpowiedzi Jezus wyciągnął z pokładów swej szaty niewielką pisankę.
- Przed tobą dość trudne i odpowiedzialne zadanie – Oznajmił Zbawiciel. – Straciliśmy Zajączka Wielkanocnego i potrzebny jest ktoś, kto go zastąpi w tej misji.
- Dobrze rozumiem? Mam… Roznosić jajka? – Zapytał nieco zaskoczony Murphy.
- Tak. Twoim zadaniem jest dostarczanie tych pisanek – Skinął na Baranka. Obok zwierzaka pojawił się koszyk wypełniony kolorowymi pisankami - Do ogrodów i altan. Nikt nie może Cię zobaczyć.
- I mam po prostu roznosić pisanki?
- Pamiętaj: Nikt nie może Cię zauważyć. Jeżeli dostrzeże Cię choć jedno dziecko bądź jeden dorosły, pryśnie czar Wielkanocnego Zająca. Dzięki tym pisankom dzieci wierzą, iż istnieje drugi świat, magiczny i niezwykły. Tym światem jest rzecz jasna Królestwo Niebieskie – „Brzmi jak niezwykła forma propagandy…”, pomyślał nagle Murphy. No, ale obietnica przywrócenia skóry oraz podskoczenia w rankingu była warta każdego zadania, nieważne jak bardzo głupiego czy upokarzającego. Nagle wyczuł pewien haczyk.
- Tylko że ja nie bardzo nadaję się do cichego poruszania się… - Zaczął ostrożnie. – Czemu na przykład nie Allistair?
- Uważamy, że lepiej nadajesz się do tego zadania niż nieumarły, niezależnie od waszych umiejętności – Jezus odchrząknął. – Zaczniesz jeszcze dziś. Do niedzieli musisz wyrobić się ze schowaniem około… tysiąca jajek. Dziś jest…
- Środa – Dokończył Baranek.
- No dobra, panowie. Wyruszę zaraz, mam tylko pytanie… Mógłbym otrzymać swoją broń z powrotem? Jakoś nieswojo się czuję… Ktoś jeszcze gotów mnie wziąć za prawdziwego zająca… - Jezus bez słowa podał mu oba pistolety strzałkowe, rękawicę oraz jeden nuka – granat.
- Więcej broni będzie krępować twoje ruchy – Odparł Zbawiciel z uśmiechem.
- No dobra… - Greenblade chwycił koszyk z pisankami. – Więc lecę zbierać na swoją skórę – Ghul skinął jego zleceniodawcom głową i ruszył lasem.
- Jest spore prawdopodobieństwo, że będą na niego polować słudzy Alastora… - Mruknął Baranek z niezadowoleniem.
- Cel uświęca środki – Odpowiedział Syn Boży. – Jeżeli śmiertelni nie będą spożywać pisanek, Herazou i jego religia wyprą nas z nieboskłonu na zawsze. Na zawsze.

Rozdział 3

„W tym koszyku z pewnością nie zmieści się tysiąc pisanek…”, pomyślał nagle Murphy, przedzierając się przez gęste zarośla, ostrożnie wypatrując jakichkolwiek oznak inteligentnego życia w pobliżu. Uciekanie nie było jego mocną stroną, nigdy nie potrafił zrobić tego dokładnie i po cichu. „Dziwne… Nagle naszła mnie ochota na marchewkę…”, pomyślał, wzruszając ramionami. Z pewnym przerażeniem zorientował się, że… nie może. Rzucił okiem na ręce. Przypominały nieco królicze łapki. Powiem więcej: To BYŁY królicze łapki! „O jasny gwint!”, pomyślał przerażony Greenblade, przeglądając się w sadzawce. Zgodnie z jego najczarniejszymi przewidywaniami… Został zamieniony w Zająca. Tylko jego przednie łapy odróżniały go od zwyczajnego królika – Wciąż wyglądały jak ludzkie ręce. Co ciekawe, jego bronie „wtopiły się” w jego ciało tak, że mógł wyjąć jakąś z nich, zaskakując ewentualnych adwersarzy. „Coś czuję, że będę tego żałować…”, pomyślał, przygryzając źdźbło trawy. Ku jego zdumieniu okazało się być całkiem smaczne. Zapewne zostałby dłużej, ale poczucie obowiązku i obietnica nowej skóry ruszyły go z miejsca.

Przed nim pojawiły się pierwsze zabudowania. Jako zając w środku miasta odrobinę rzucał się w oczy, musiał więc rozegrać tą zabawę nieco inaczej. Wskoczył do pierwszego krzaka, po czym przeskoczył do następnego. Siedzący na balkonie starszy gość w okularach przeciwsłonecznych niczego nie zauważył. Murphy na paluszkach przekradł się do ostatniego krzaka i wyjął jedną z pisanek. Uważając, by nie zbić jajka, ostrożnie położył je tuż przy krzaku, po czym ostrożnie wycofał się z powrotem. „Dobra… To pierwsze jajko…”, pomyślał z pewną ulgą, wypatrując kolejnego ogrodu.

Z czasem doszedł do takiej wprawy, że bez większych kłopotów przemykał nawet między psami łańcuchowymi. Generalnie Greenblade zauważył pewną prawidłowość: Nie czuł zmęczenia, głodu ani pragnienia. Zapewne był to dodatkowy „bonus” od zleceniodawców, aby jeszcze skuteczniej wykonywać swoją pracę. W efekcie do soboty rozniósł aż dziewięćset jajek. Nawet nie musiał wyciągać broni, co nieco go rozczarowywało. Z drugiej strony, pozwoliło mu to zaoszczędzić na amunicji, która w najbliższym czasie miała się okazać zbawienna.

Alastor był bardzo, bardzo niezadowolony. Ach, czy ta durna kula światła(Czytaj: Bóg) nie mogła choć raz okazać odrobiny rozsądku? To, że Niebo zniknie, było tylko kwestią czasu. Pozostawała kwestia, czy jego mieszkańcy przychylą się ku tej opinii.
Naczelny Demon skinął na posłańca, po czym podrapał się po łysinie. Przezwisko „Łysol” dość szybko zyskało zwolenników tam na górze, co niezwykle irytowało Alastora. Z chęcią wybrałby się tam osobiście i osobiście przekonałby tego anonimowego wesołka, że zrobił źle, obrażając Naczelnego Demona. Niestety… Straż Sammaela zwana także pod nazwą „Bianco Angelos” skutecznie powstrzymywała jego ataki demonicznych hord, a nawet gdyby przebił się jakoś przez mur anielskich tarcz, zapewne zostałby potraktowany ołowiem i innymi różnorakimi narzędziami przez cywili. Już raz próbował zdobyć Niebo metodą frontalnego ataku. Po wystrzale z dubeltówki musiał poświęcić dwa tygodnie na regenerację szczęki. Co prawda tak potężnego demona jak on nie można było zabić, nie będąc na jego rodzimej warstwie, ale wciąż można było go zranić. I to mocno.
Niewielki chochlik podleciał do niego, obnażając kły nieproporcjonalnie duże w stosunku do ciała.
- Wyślij poselstwo do Samuela – Mruknął, choć w jego wykonaniu było to raczej „warknięcie” – Potrzebuję Porcupine’a… Nastąpiła zmiana planów – Chochlik tylko zachichotał, po czym odleciał z zawrotną prędkością. „W tak zwanym międzyczasie sprawdzimy, czy nasz nowy zajączek potrafi uciekać…”, pomyślał Alastor, przywołując kilku siepaczy i przeteleportowując ich w pobliże Zająca.

- O w dupę… - Zająknął się „Murphy”, widząc, że tuż przed nim zmaterializowała piątka dwumetrowych gości, każdy zbrojny w niewątpliwie ostrą siekierę, każdy ubrany w coś, co przypominało rzeźnicki fartuch, każdy niezwykle blady i z oczami wykrzywionymi szaleństwem. Niewiele myśląc, Greenblade wyciągnął „z kieszeni” pistolet strzałkowy rozmiarów naturalnych.
- Patrzcie zajączka! – Zarechotał jeden z siepaczy. – Zwierzaczek ma zabaweczkę! – Pozostali zarechotali równie głośno, śmiech jednak uwiązł im w gardle, gdy pierwszy rzeźnik osunął się na ziemię z czołem przebitym dartem. Demony warknęły głośno i hurmą rzuciły się na swojego adwersarza. Murphy już chciał dobywać miecza i stawać do walki wręcz, gdy nagle uświadomił sobie, że ze względu na swoje zmienione gabaryty pomysł ten był więcej niż durny. Najemnik skorzystał więc ze swoich tylnych łap i dał potężnego susa do tyłu, odpalając drugiego darta.
Dwaj pierwsi rzeźnicy zderzyli się ze sobą, przeorując swoimi skromnymi osobami glebę. Trzeci miał mniej szczęścia: Dart wbił mu się głęboko w gałkę oczną i tam już pozostał. Czwarty nie dał się zaskoczyć: Przeskoczył swoich towarzyszy i rzucił swoim tasakiem w Greenblade’a. Ten zwinnie odskoczył i korzystając z założonej wcześniej rękawicy wymierzył potężny cios w łeb adwersarza. Demon padł na ziemię niczym rażony gromem. Kolejny cios otrzymał podnoszący się z ziemi rzeźnik z dartem, miotający obrzydliwe przekleństwa. Podbródkowy od Zająca Wielkanocnego. Chyba najbardziej upokarzająca śmierć, jakiej można doznać, będąc na służbie u Alastora.

Sam Naczelny Demon, choć niezadowolony z wyników „próby” nie mógł odmówić nowemu Zającowi Wielkanocnemu odwagi i waleczności. „Zobaczymy, czy wciąż będzie taki twardy, gdy Porcupine zrobi z niego kolejną pieczeń”, pomyślał, uśmiechając się złośliwie.

Było po walce. Trzech rzeźników leżało przebitych dartami(W tym jeden z tych, którzy zginęli „Najbardziej upokarzającą śmiercią”), pozostali nieprzytomni spoczywali na trawie. Murphy strzelił nadgarstkami.
- Dochodzę do wniosku, że całkiem fajnie być zającem – Stwierdził, chichocząc cicho. – No dobra, jajka same się nie poprzenoszą – Z entuzjazmem ruszył rozdysponować ostatnie sto jajek.

Rozdział 4

Porcupine przetoczył się po skałach, zbierając kolejne jajko wielkanocne. Z głośnym chrzęstem przegryzł skorupkę i dwoma ruchami pochłonął białko.
Jak na demona, Porcupine miał dość dziwne upodobania, a święte jajka „oświetlające drogę” zaliczały się do nich. Jako demonowi nie wyrządzały mu „szkód”, ale też nie nawracały. On sam mówił, że ceni je za lekko kwaskowy smaczek, przypominający nieco żurek. Teraz mógł nieco się pożywić: Jego przełożony Samuel wydelegował go do „usuwania” świętych jajek.
Sam Porcupine podszedł do zadania bardzo entuzjastycznie: Oprócz świeżego, jeszcze ociekającego krwią mięsa „święte jajka” stanowiły jego ulubiony przysmak, a okazja do zjedzenia jakichś była tylko ten jeden raz do roku. Przy okazji wykonywał pożyteczną robotę: Mniejsza liczba jajek równała się mniejszej liczbie wyznawców Boga, co oznaczało większe wpływy dla Piekła, a także religii herazimackiej i kilku innych, pomniejszych i raczej mało znaczących. Dodatkowo Alastor miał osobiście wynagrodzić Samuela, co wiązało się z pewną nagrodą dla Porcupine’a, póki co jeszcze nieokreśloną. Teraz więc demon znany także pod uroczą nazwą „Żywa Piła Tarczowa” przetaczał się po okolicy, poszukując kolejnych jajek. Nagle poczuł silną wibrację, pulsującą w jego głowie: Samuel miał mu chyba coś do powiedzenia. Porcupine zatrzymał się. Przed jego oczyma pojawiła się holograficzna projekcja jego pana i twórcy, jednego z trzech Doradców Piekielnych, Samuela Setha III.
- Słucham, Lordzie – Oznajmił Porcupine, przyklękając przy okazji na jedno kolano. Jak każdy ważniejszy demon Samuel wymagał bezwzględnego posłuszeństwa i uległości swoich podwładnych. Najmniejsze nieposłuszeństwo było karane. Surowo.
- Nastąpiła zmiana planów – Oznajmił Doradca spod swojej maski. – Alastor zlecił mi, bym zajął się problemem nowego Zajączka Wielkanocnego.
- Myślałem, że… - Porcupine odchrząknął. Jego proces tworzenia miał skutki uboczne. Zaliczały się do nich oczka świecące niczym małe latarki oraz dziura w ustach, przypominająca nieco ranę po cięciu noża. Żeby było śmieszniej, w tej dziurze wyrosło kilka nowych zębów, utrudniając i tak już utrudnione mówienie. Demon splunął krwią. – Myślałem, że został zabity.
- Nie wskrzeszono starego Zająca, tylko stworzono nowego… Z tego, co nam wiadomo, używa broni konwencjonalnej, jeżeli można tak nazwać pistolety na darty…
- Darty? – Oczy Porcupine’a zabłysły. – Lordzie, czy mogę… coś zasugerować?
- Słucham.
- Z chęcią przystąpię do… tego zadania, aczkolwiek mam pewien pomysł – Demon zakaszlał spazmatycznie, plując krwią o odczynie kwaśnym na wszystkie strony. – Nocny… wie, kim jest nowy Zajączek Wielkanocny.
- Nie przykładałbym większej wagi do słów wariata.
- Jednakże, Lordzie… Twierdzi on, iż nowym Zajączkiem… Wielkanocnym został najemnik… Murphy Greenblade.
- Słyszałem coś o nim. Tak czy inaczej, streszczaj się.
- A gdyby zastosować się… do zasady „Ogień zwalczaj ogniem”? – Porcupine zakasłał.
- Mów dalej – W głosie Samuela pojawiła się nutka zainteresowania.
- Znajomym Greenblade’a jest… niejaki Allistair Rasmunsen…
- Ach tak, Nieumarły Strzelec… - Wtrącił Piekielny Doradca.
- Są współpracownikami i rywalami zarazem… Pomijam fakt, że Rasmunsen jest… doskonałym strzelcem.
- Chcesz więc użyć współpracownika naszego zwierzaczka? Ciekawy pomysł… Zapewne wiąże się z wydatkami.
- Zapewniam, że… Jego usługi są tego warte.
- No dobrze, możemy spróbować. Poślę po niego, tymczasem ty rozpocznij poszukiwania Zająca. Nie zabijaj, dostarcz Alastorowi.
- Tak się stanie, Lordzie – Porcupine pokłonił się po raz ostatni. Sylwetka Samuela rozmyła się. Demon, nazywany także Żywą Piłą Tarczową potoczył się w sobie tylko znanym kierunku.

Murphy musiał wyrobić się do niedzieli, to jest jutra. Wciąż zostało mu około dziewięćdziesiąt pisanek, a tymczasem słońce już zachodziło. Wyglądało na to, że Greenblade będzie musiał spędzić noc, roznosząc ostatki z koszyka(Zaskakujące, ale przez ten cały czas jajek nie ubywało). Najemnik, sadząc długie susy rozrzucał jajka po ogrodach, będąc zadowolonym ze swej „pracy”. Czuł się… szczęśliwy? Niczym nieskrępowany, wolny, szybki i nieuchwytny. Oczywiście, liczył się z tym, że ktoś wciąż próbuje go zabić, niemniej jednak na razie dawał sobie radę. Na razie…

Samuel po Allistaira wysłał demona, którego wcześniej portretował jako wariata, czyli Nocnego. Właściwie na imię miał Amadeo, ale preferował(Nie, on wręcz wymagał!) używania pseudonimu „Nocny Strzelec”, w skrócie Nocny.
Co można było powiedzieć o tym demonie? Samuel miał rację: Nocny był wariatem. Miał także obniżony instynkt samozachowawczy i tendencję do porywania się z motyką na słońce. Był wręcz niesamowicie ludzki, jak na demona: Cenił sobie dobre jedzenie(Najczęściej śmieciowe żarcie), piękne kobiety oraz ciekawe gry komputerowe. Można powiedzieć, że był nieco łagodniejszą wersją Murphy’ego: Tak samo chaotyczny i wybuchowy, aczkolwiek raczej przyjacielski niż agresywny. Będąc orędownikiem niczym nieskrępowanej anarchii wprowadzał zamęt i spustoszenie w uporządkowanym „Grajdołku Alastora”(Jak sam nazywał Piekło i kawałek Czyśćca, którym władał Naczelny Demon). Co ciekawe, Nocny służył pod banderą innego potężnego demona nazywanego przez wielu kronikarzy i historyków „Siłą Sprawczą Zła”. Dość powiedzieć, że Alastor nie przychylał się do tej opinii i w efekcie obszar zwany także Bramą Żniwiarza był szturmowany przez piekielnych dość często. Nie było niczego bardziej demotywującego niż deszcz członków siepaczy Naczelnego Demona na początek dnia. Ale to historia na inną chwilę.
Nocny przekroczył próg. Spotkanie z Allistairem zostało zaplanowane około godziny wcześniej. Szkieletowy najemnik już czekał na swojego przyszłego zleceniodawcę z nogami założonymi na biurko.
- Więc „Wszechmocny Nocny Strzelec” ma do mnie jakąś sprawę? – Zapytał Rasmunsen kpiąco, wskazując demonowi krzesło. Nocny zignorował zaczepkę(Która właściwie wynikła dawno temu z jego winy) i klapnął na krzesełku.
- A owszem, jest sprawa – Oznajmił nieco za szybko.
- Oczywiście, posłucham z chęcią.
- Mianowicie… Trzeba coś upolować.
- Mów dalej.
- Emm… Zajączka Wielkanocnego – Allistair przekrzywił się niebezpiecznie na krześle, nieomalże uderzając o podłogę.
- Przepraszam, chyba nie dosłyszałem… - Wymamrotał autentycznie zaskoczony.
- No, trzeba odstrzelić Zająca – Wypalił Nocny z pewnym zakłopotaniem.
- Ty chyba żarty sobie stroisz! – Warknął szkielet. – Nie jestem od zabijania roślinożerców(„No, chyba, że chodzi o humanoidów”, dodał w myślach).
- Pozwolisz, że…?
- Nie, nie pozwolę – Allistair zdecydowanym ruchem wskazał Nocnemu drzwi. – Może i jestem najemnikiem, ale mam swoje poczucie wartości, do cholery jasnej! Poszedł za drzwi i żebym nie widział więcej! – Nocny chyba nigdy nie widział tak wściekłego Rasmunsena. „Ego. Zgubna rzecz…”, pomyślał, przywołując ostatnią deskę ratunku:
- Zającem jest Greenblade! – Co jak co, ale takiego tekstu szkielet się z całą pewnością nie spodziewał, co szybko udowodnił głośnym rymnięciem o podłogę. Zaklął szpetnie: Składający go goście spartaczyli robotę, czego dowodem była odpadająca od reszty ciała lewe ramię. Po podniesieniu się i swojej ręki zapytał, patrząc na Nocnego jak na idiotę:
- Ty chyba nie myślisz, że Ci uwierzę, co? – W odpowiedzi Nocny wyciągnął z kieszeni spodni… komórkę.
- Dowód, który gwizdnąłem jednemu gościowi – Demon odpalił kamerkę. Allistair przyjrzał się. Ku swemu niedowierzaniu zobaczył scenę, w której pięciu niezwykle wyrośniętych gości usiłuje załatwić zająca posiadającego… ludzkie ręce. Wytrzeszczył „oczy”, gdy jeden z rzeźników osuwa się na ziemię z dartem w czole. Jego przypuszczenia potwierdził podbródkowy w wykonaniu Zająca, po którym kolejny z siepaczy już nie wstał. Zając miał na ręce rękawicę ze skóry behira. Szkielet zazgrzytał „zębami”. – Starczy?
- Starczy – Przytaknął.
- Więc jaka jest twoja cena?
- Nie chcę niczego oprócz podskoczenia w rankingu na co najmniej dziesiąte miejsce – Ogniki w oczodołach Allistaira zabłysły. – Potraktuję to jak małą zemstę – Nocny odetchnął z ulgą: Wykonał zadanie, teraz ma cały dzień wolny. Może zrobi małą imprezę?

Rozdział 5

Było ciemno. Cholernie ciemno.
Do wschodu słońca pozostały już tylko dwie godziny. Nie było to mało, szczególnie, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, iż Murphy’emu zostało już tylko sześćdziesiąt jajek. Niestety… Zające mają słaby wzrok, zwłaszcza, jeśli chodzi o rozpoznawanie nieruchomych obiektów. Chcąc uniknąć wykrycia, Greenblade musiał poruszać się lasami. W lesie jest naprawdę dużo drzew, które z definicji są nieruchome, więc…
- &@!% - Wymamrotał najemnik, odbijając się od kolejnego drzewa. Zostało mu już niewiele, bo tylko jedna miejscowość, gdzie miał podłożyć jajka. Instynktownie wiedział, gdzie ma się udać: Zapewne był to kolejny „bonus”. Tymczasem nasz „protagonista” usłyszał coś jakby… piłę tarczową? Nie miał czasu się zbytnio namyślać, bowiem znikąd wypadła wielka… piła. Piła wykonana z mieszaniny kości i mięsa. Minęła się z Murphym, ścięła jedno z drzew i zawróciła, nakierowując się na zająca. Greenblade zaklął szpetnie i rzucił się do ucieczki, uważając, by nie zderzyć się z drzewem. Sprawiło mu to niejakie trudności, głównie ze względu na to, że jego przeciwnik był dużo szybszy od niego, nawet mimo faktu, że najemnik dawał długie susy. W ostatniej chwili odskoczył w lewo, pozwalając rozpędzonemu adwersarzowi ściąć kolejne drzewo. Wróg naszego najemnika zatrzymał się i „rozprostował”. Teraz Murphy mógł przyjrzeć mu się z bliska i dokładnie. Tą parszywą sylwetkę poznałby wszędzie.
- Porcupine – Warknął, dobywając jednego z pistoletów strzałkowych. – A niech cię zaraza porwie, skurczybyku!
- Dziękuję za radę, nie skorzystam – Odparł demon, zapluwając się krwią. Greenblade zawsze się zastanawiał, jak to możliwe, że takie akcje nie szkodzą mu(To jest, demonowi) w żaden sposób.
- Chcesz mnie postraszyć czy masz może coś do powiedzenia? Śpieszę się – Mruknął zając, kręcąc pistoletem młynki.
- Obawiam się, że… wejdę Ci w paradę – Demon dobył własnych pistoletów. Były to egzemplarze długolufowe, niosące na duże odległości. Najemnik przełknął ślinę: W bezpośredniej konfrontacji nie ma szans, musiałby skrócić dystans. – Mam rozkaz zabrać Cię do Piekła… Alastor się z pewnością ucieszy.
- Chyba nie skorzystam z tego wątpliwego zaszczytu… - Murphy uśmiechnął się tak szczerze, jak tylko zając potrafi, po czym… Wyskoczył w powietrze tak wysoko, jak tylko potrafił. Zaskoczony demon nie wykonał nawet ruchu, gdy płaskie zajęcze tylne łapy spadły mu na twarz. Porcupine zatoczył się i upadł pod jednym ze ściętych drzew. W tym czasie Greenblade był już daleko, odskakując jak najdalej od niebezpieczeństwa. Niestety, jego adwersarz już był na jego tropie, orząc ziemię swoją „piłą tarczową”. Nagle… padł strzał.
Murphy został trafiony w powietrzu. Pocisk przebił zajęczy tułów na wylot. Greenblade wyjęczał wulgarne słowo na literę „k”, po czym upadł na ziemię, brocząc krwią. Porcupine musiał się zatrzymać. Mało brakowało, a rozjechałby swój cel. Otrzymał wyraźne rozkazy: Dostarczyć ŻYWEGO Zająca do Alastora. Teraz zaniepokojony wpatrywał się w rzężącego zwierzaka, dogorywającego ku jego niezadowoleniu.

„Chyba troszeczkę przesadziłem…”, pomyślał Allistair, przypatrując się Murphy’emu leżącemu w kałuży własnej krwi. Tuż nad nim pochylał się Porcupine, którego Rasmunsen miał okazję wcześniej poznać. „No dobra, swoje zadanie wykonałem…”, pomyślał, zbierając się z krzaków, gdy nagle usłyszał wściekły głos demona:
- Rasmunsen, ty partaczu! – Obelga dotknęła najemnika do żywego(Tak bardzo, jak może dotknąć martwiaka). Urażony szkielet wygramolił się z krzaków. Tam czekał na niego wściekły Porcupine. – Co ty, do cholery jasnej… wyprawiasz?!
- Swoje zadanie – Odparł spokojnie zapytany. – Miałem za zadanie zabić Zajączka Wielkanocnego.
- Nie zabić, UNIESZKODLIWIĆ! – Wydarł się demon, po czym natychmiast zapluł się własną krwią.
- Otrzymałem wyraźne polecenie od Nocnego: Odstrzelić zająca.
- Kpisz sobie, prawda?
- Nic z tych rzeczy. Wszedł, powiedział. Zgodziłem się – Porcupine ukrył twarz w dłoniach. Nocny po raz e-nty zrobił coś nie tak: Zinterpretował powierzone mu zadanie w sposób dowolny. Po raz kolejny schrzanił. I po raz kolejny to „Żywa Piła Tarczowa” za to odpowie.
- Przeklinam dzień, w którym poznałem… tego bezwłosego imbecyla – Wyszeptał Porcupine, uderzając pięścią o pięść.
- Ja tu… umieram... – Wyrzęził Murphy. – Pogadacie… sobie później…
- Ma rację – Mruknął demon, biorąc Greenblade’a na ramię. – Jaka jest szansa… że doniosę Go do Alastora, zanim kipnie?
- Myślę, że raczej zerowa – Oznajmił za ich plecami władczy głos. Obaj panowie obrócili się w jego stronę.
Jakieś kilka metrów od nich stał Sammael, kładąc dłoń na rękojeści swego miecza. Towarzyszyli mu Baranek oraz blondynka z anielskimi skrzydłami.
- Oddawaj dziczyznę! – Krzyknął BB(Baranek Boży), siląc się na nędzny dowcip. Allistair parsknął śmiechem, Porcupine tylko warknął cicho.
- Spróbuj mi ją zabrać – Odparł, zwijając się w kulę i podążając w stronę przeciwną. Niebiańskie trio ruszyło za nim z nie mniejszą prędkością. Allistair został sam.
- Demony, anioły… - Wymamrotał, zapalając papierosa. – Nie można nawet spokojnie odstrzelić swojego celu… Ech, pieprzone nieżycie…

Do pościgu za „Żywą Piłą Tarczową” dołączyło ośmiu „Bianco Angelos”, przyzwanych przez Sammaela. Porcupine nie zamierzał jednak składać broni i skutecznie uciekał pogoni. Na przedzie biegł Baranek, wykrzykując pod adresem demona bluźnierstwa, których po boskim posłańcu trudno się spodziewać. Po bokach szybowali strażnicy Sammaela z opuszczonymi lancami, zaś w środku leciał sam Sammael z obnażonym mieczem. Blondynka leciała z tyłu, co jakiś czas upewniając się, że nie widzą ich żadni łowcy sensacji. Magia i istoty nadprzyrodzone nie były co prawda aż tak bardzo niezwykłe jak dawniej, ale pogoń niebian za jednym demonem przypominającym piłę tarczową mogła rozbudzić zainteresowanie nawet najbardziej obojętnych osób. Tymczasem Porcupine nieco oddalił się od pogoni. „Długo tak nie wytrzymam…”, pomyślał. Drzewa nie były większą przeszkodą dla Baranka, Sammaela i blondynki. „Bianco Angelos” co prawda uważali, by nie rozbić się o pnie, ale nawet gdyby ich zgubił, wciąż miałby na karku trzech rozwścieczonych niebian. Zaryzykował: Zwolnił nieco, a gdy pogoń prawie go dogoniła, zarył „piłą” w ziemi, wykonał obrót o sto osiemdziesiąt stopni i zmusił do rozstąpienia zaskoczonych goniących. Tym sposobem zyskał sobie kilka sekund. Nagle poczuł, że coś uderza go z wielką siłą w bok. Tym czymś okazała się być podobna do humanoidalnego wilka istota, obdarzona czarnym futrem i czerwonymi oczyma. Na sobie miała tylko skórzaną tunikę, choć za pasem skrywały się dwa noże. Porcupine poleciał do tyłu, odrzucony impetem uderzenia, a Murphy wypadł z jego objęć, wciąż krwawiąc i rzężąc. Wilkowaty podniósł zająca na wysokość oczu i uśmiechnął się, obnażając ostre kły.
- Herazou będzie zadowolony… - Mruknął, trzymając Greenblade’a za uszy. Nagle otrzymał cios w plecy, prezent od nadlatującego Sammaela. Humanoidalny wilk wpadł na drzewo i odbił się od niego zamroczony, zaś sprawca zamieszania złapał najemnika i położył dłoń na jego ranie. Ta zaczęła pulsować niebieskim światłem, po czym zanikła, magicznie zagojona. Murphy odzyskał świadomość.
- Chyba przysnąłem… - Wymamrotał, po czym w jednym przebłysku przypomniał sobie wydarzenia sprzed trafienia Go. Wyrwał się Sammaelowi i parsknął. Tymczasem Porcupine i wilkowaty odzyskali świadomość i teraz wpatrywali się w zająca niczym w obiekt uwielbienia.
- ODSTĄPCIE, PLUGAWI POGANIE! – Zadudnił BB nieswoim głosem. Jak na zawołanie, strażnicy Sammaela otoczyli Greenblade’a zwartym kordonem.
- Oddawaj zająca, wypacykowany klaunie – Warknął czarnofutry.
- Wolnego, Worgołak – Wtrącił się Porcupine – Gryzoń jest… własnością Alastora.
- Też coś! – Obruszył się Baranek. – Zajączek Wielkanocny jest Boga tworem i takim zostanie, aż nastąpi Sąd Ostateczny.
- Dobra, poczekam te pół godziny – Mruknął Worgołak, opierając się o drzewo. – Razem z resztą Przodków urządzimy wam jesień średniowiecza.
- Nigdy nie dostaniecie Zająca! – Zakrzyknął gromko Sammael.
- Zaraz się przekonamy – Odmruknął Porcupine, unosząc w górę lewą rękę. W ziemi pojawiła się wąska szczelina. Na zawołanie wyskoczyło z niej kilkunastu siepaczy, podobnych do tych, z którymi walczył nasz „protagonista”. Worgołak nie pozostał dłużny: Zawył niczym przywódca wilczego stada po odniesieniu zwycięstwa nad pretendentem. Nie minęło dziesięć sekund, a przy wilkowatym stało dziesięciu podobnych do niego, choć o nieco jaśniejszym futrze. Każdy uzbrojony był w jakąś broń obuchową.
- Wyzywasz mnie na pojedynek, innowierco?! – Parsknął kpiąco Główny Przyboczny Boga.
- Nie. Wyzywam cię na mordobicie – Warknął Worgołak. „Bianco Angelos” zwarli szyk, ustawiając się w jednoszeregową falangę. Siepacze Porcupine’a zaczęli powarkiwać z szaleństwem w głosie, a psowaci Worgołaka ryknęli jednym głosem i dobyli swoich broni.
Rozpoczęła się walka.

W tak zwanym międzyczasie, gdy bijatyka trwała w najlepsze, Allistair wystukał numery do kilku większych gazet i kilkunastu brukowców, informując o zajściu.
- Tak, proszę przesłać na adres Gildii Najemników z dopiskiem „Do Kościanego”. Dziękuję, do usłyszenia – Powtarzał za każdym razem, rozłączając się. Wreszcie, korzystając z zawieruchy bitewnej złapał zgrabnie Murphy’ego(Uciszając go wcześniej celnym ciosem w potylicę), po czym zwinął się z łąki. Zniknięcie celu bitki zauważono dopiero po kilku minutach.

Allistair rzucił zająca prosto pod tron Alastora. „Opłaca się mieć znajomych demonologów…”, pomyślał z satysfakcją, obserwując zadowolenie na twarzy Naczelnego Demona.
- Jak widzę, Porcupine po raz kolejny zawiódł. Być może oddawanie go Samuelowi to był zły pomysł… - Zadudnił demon, wskazując na wielki stos kosztowności. – Spisał się Pan, Rasmunsen. Proszę sobie wybrać, co tylko się Panu spodoba i co tylko może Pan unieść – Ogniki w oczodołach szkieletu rozżarzyły się jeszcze bardziej niż zwykle. Już sięgał po wysadzany szmaragdami złoty kielich, gdy nagle… Murphy zniknął. Bez dymu, bez efektów specjalnych i tym podobnych udziwnień. Alastor ryknął wściekle, tak głośno, że Allistair aż wpadł na stos kosztowności.
- Oszukałeś mnie, nędzny kościeju! – Wydarł się Naczelny Demon, szturchając Rasmunsena pazurem.
- Nie… Ja… Ja nie wiedziałem… - Zaczął najemnik z pewną paniką w oczodołach.
- Skoro Zając Wielkanocny zniknął, to z ochotą CIEBIE poddam torturom! – Demon klasnął w dłonie. Jak na zawołanie żelazne łańcuchy skuły nadgarstki i kostki Allistaira.
„Nienawidzę swojego nieżycia…”, pomyślał z goryczą, przypatrując się ponad ośmiometrowemu toporowi lecącemu w jego stronę.

Epilog

Murphy wylądował przy rozwalonej altance, w tym samym miejscu, gdzie rozpoczął swoją misję. Na krzesełku siedział Jezus ze splecionymi palcami. Greenblade zauważył, że jest w swoich ubraniach. Automatycznie dotknął policzka. Nic. Mięso takie samo jak wcześniej. Murphy Greenblade znów stał się ghulem.
- Zawiodłeś nas – Powiedział smutno Zbawiciel.
- Jak to zawiodłem?! Dostarczyłem prawie wszystkie pisanki na miejsce! – Odparł zaskoczony i zirytowany ghul.
- Prawie wszystkie, słowo klucz – Parsknął pojawiający się przy Synu Bożym kościotrup z kosą, w czarnych szatach. – Mało brakowało, a twoja dusza zasiliłaby niebiańską, względnie czyśccową elektrownię.
- Zabrakło Ci niewiele – Oznajmił Jezus, podnosząc się z krzesełka.
- To raptem kilka jajek! – Wrzasnął już wściekły Murphy. – Chcę swoją skórę!
- Miałeś ją – Parsknął cynicznie kościotrup – Od środy aż do dziś byłeś w zajęczej skórze – Greenblade musiał przyznać mu rację: Posiadał skórę… I ją stracił.
- Mówiliśmy o mojej, ludzkiej skórze! – Wrzasnął.
- Tak? Nie przypominam sobie – Odparł ubawiony sytuacją kościotrup. Jezus odchrząknął.
- Wystarczy, Żniwiarzu. Zostaw nas samych.
- Och… Oczywiście, Szefie – Mruknął Żniwiarz, znikając w chmurze gęstego dymu.
Murphy opadł na krzesełko zrezygnowany. I to już? Wszystko? Dał się wymanewrować i prawie zabić za bycie królikiem?
- Brakło Ci niewiele – Powtórzył Zbawiciel.
- Ale brakło – Warknął Greenblade, rzucając swemu rozmówcy harde spojrzenie. – I tyle są warte obietnice tych gości z Nieba?
- Nie możemy dawać za nic. Wiedz jednak, że Bóg bardzo Cię kocha i chciałby Cię ujrzeć w Królestwie Niebieskim.
- Dziękuję, ale nie skorzystam – Wycedził ghul, odwracając się. – Trzy Szóstki mają rację. Mam nadzieję, że więcej się nie zobaczymy. Dzięki za… skórę – Murphy Greenblade odszedł w swoją stronę, wracając do swojego prawdziwego fachu – najemnictwa.

W tak zwanym międzyczasie Jezus… zdjął głowę. „Synem Bożym” okazał się być wspomniany wcześniej kot – pirat w przebraniu. Tuż przy nim pojawił się Żniwiarz.
- Nie poznał się? – Mruknął szkieletor.
- Nie ma takiej opcji – Odpowiedział kot, bawiąc się wąsem. – Mam tylko nadzieję, że Szef nie pośle nam za to gromów na łby…
- Niby za co? Korzystając z jednego wybuchowego śmiertelnika rozesłaliśmy więcej jajek niż dotychczas! – Żniwiarz zarechotał basem. – Dotychczas ponad połowę jajek zżerał Porcupine bądź jakieś dzikie zwierzę. Stary Zając przez te alkoholowe opary ledwo widział na oczy nawet za dnia. A tu ponad dziewięćset jajek i to w czasie poniżej tygodnia! Trzeba częściej organizować taką akcję.
- A prawda – Obaj spiskowcy wybuchli śmiechem. Nagle przy altance znikąd pojawiła się olśniewająco piękna, choć pospolitej urody kobieta. Ubrana była w niebieskie szaty, przykrywające jej całą z wyjątkiem twarzy. Na głowie miała białą chustkę oraz skromny kołpak, zaś na nogach – sandały.
- Witamy, Matko Boska – Oznajmili obaj, kłaniając się nisko.
- Witajcie – Odpowiedziała im kobieta z uśmiechem. – O jakim to temacie rozmawialiście?
- A, to nic takiego… - Zaczął kościotrup, ale Matka Boska przerwała mu delikatnie swym aksamitnym głosem:
- Czyżbyście właśnie wykorzystali kogoś do swoich celów? – Spiskowcy popatrzyli po sobie, mrugając parę razy.
- Wszystko w imię Boga… - Wymamrotał kot.
- Nawet pod przymusem? – Kobieta uśmiechnęła się szeroko. – Mój Syn chciałby was zobaczyć. Jest raczej niezadowolony z waszych poczynań – Kot zbladł niczym kreda, zaś kościotrup – ze względów naturalnych nie potrafiący blednąć – zatrząsł się spazmatycznie. Obaj spiskowcy ze zwieszonymi głowami powędrowali portalem do Nieba. Matka Boska jeszcze przez chwilę stała w miejscu przy altance, wtem jednak błysnęło… I na jej miejscu pojawili się BB i anielska blondynka ze złośliwym uśmieszkiem.
- Aniołki – jeden, Drewniaki – zero – Stwierdziła dziewczyna, wybuchając śmiechem. Zwierzak tylko jej przyklasnął, wybuchając „beczącym śmiechem”.

Po powrocie do Gildii Murphy zauważył, że podskoczył o parę miejsc w rankingu i aktualnie zajmował pięćdziesiąte czwarte miejsce. Poprawiło mu to nieco nastrój. Korzystając z tego, że akurat w kieszeni spodni znalazł nieco gotówki powędrował do gildyjnego sklepu „Magazynek” i zakupił parę herbatek uspokajających. „Pożyczył” od jednego z najemników płytę z muzyką klasyczną, odpalił ją, wypił herbatę, po czym zaprosił do gry w szachy pierwszego napotkanego najemnika. „Trening samokontroli nie jest wcale złą rzeczą…”, pomyślał, mimowolnie uśmiechając się.

Nocny jechał przez Piekło na swoim płomienistym motorze. Podziwiając wątpliwe walory artystyczne ruin i martwych lasów zauważył ciekawą rzecz, mianowicie czaszkę nabitą na pal. „Tego pala tu wcześniej nie było…”, pomyślał, przyglądając się jej. Zielone ogniki wyglądały podejrzanie znajomo.
- TO JA, TUMANIE! – Wydarł się Allistair Rasmunsen(Czy też raczej jego „głowa”). – Zdejmij mnie stąd!
- Patrz pan, „Niepokonany Allistair Rasmunsen” – Zaszydził demon, rozkoszując się odwróceniem ról.
- Przez Ciebie dyndam na tym kołku od dobrych kilku dni! – Warknął Rasmunsen. – Bądź tak miły i zdejmij mnie stąd, słyszysz?! – Nocny udawał, że nie słyszy. Gwiżdżąc pod nosem przywołał swój płomienny motor, po czym wsiadł na siodełko.
Cdn.

Wiadomość doklejona: [time]12699
14  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / Konkursowy shit - Może się spodoba. : 13 Marca 2010, 00:27:10
Hells swego czasu prosił mnie, bym - jak skończę - zamieścił opowiadanko, które pisałem na konkurs "Legenda o Gminie Wieliszew". Oto i ono.

Zastrzegam: Jest to alternatywna wersja wydarzeń, a powiązania są luźne. Kilka wątków nie zostało należycie rozwiniętych, bo zwyczajnie brakowało mi czasu. Anyway, enjoy!
O Nowych Łajskach opowieść


Rozdział 1

- Nigdy nie sądziłem, że dożyję tego historycznego momentu… - Stwierdził Samuel Phantom, zastępca Przewodniczącego Rady do Spraw Ekonomiczno – Gospodarczych. – Minęło dokładnie pięćdziesiąt lat od dwudziestego drugiego grudnia roku pańskiego dwa tysiące dwanaście. Dzień, w Którym Szatan zstąpił na Ziemię, wraz ze swoimi sługami…
- Proszę, nie używaj oficjalnej nazwy – Odparł nieco zaniepokojony mężczyzna o szlachetnych rysach i niezwykle szpiczastych uszach. Na oko nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat: Młody, krzepki, blond włosy, z kosmykami opadającymi aż do czwartego kręgu. – Wiesz, że Pan Widelfortz dość nerwowo reaguje na te słowa.
- Pan Widelfortz jest ostatnią osobą, która mnie obchodzi – Odparł bez wahania stary, wpatrując się w środek Sali. Miejsce, gdzie za chwilę pojawi się Edgar Leon Widelfortz, fanatyczny wyznawca zamierającego już Kościoła Katolickiego. Durny syn nieodżałowanego Widelfortza Seniora, którego to w zeszłym roku zabrała gruźlica. Spoglądający na inne rasy z góry, wypacykowany arystokrata, który po raz e-nty zamiast przedstawić problem, zbluzga tylko członków Rady i odejdzie, skarżąc się jeszcze na zbytnią opieszałość Przewodniczącego Failure’a. Najbardziej – rzecz jasna – dostanie się Phantomowi oraz drugiemu człowiekowi zasiadającemu w Radzie, chwilowo nieobecnemu Adeonowi Falcontetowi. „Jesteście tylko żałosnymi, słabymi duszami, które sprzymierzyły się z demonami. To, że Szatan zwyciężył, nie znaczy, że wy jesteście bezkarni… i tak dalej, i tak dalej…”, pomyślał Samuel, powtarzając słowa, jakimi przywita ich Widelfortz. Normalnie Rada wyśmiałaby go, a potem wynajęłaby jakiegoś najemnika, by uciszył nadętego szlachcica. Było w czym wybierać: Allistair Rasmunsen i jego walnięty partner, Murphy „TurboJet” Greenblade. Był Leo Bonhart, bezuczuciowa maszyna do zabijania. Było Blackwater, organizacja stworzona po to, by zrzeszać napędzanych gotówką wojowników. Można było nawet wynająć Orków z Syberii. Był jednak jeden zasadniczy problem. Widelfortz odziedziczył po swoim ojcu wielką firmę, firmę produkującą bardzo potrzebne w tych czasach uzbrojenie. Broń biała, palna, maszyny, amunicja. Niestety, straż nieustannie ochraniająca Widelfortza była zbyt głupia, by dać się omamić czarom bądź dać przekupić, była też zbyt lojalna względem swego chlebodawcy, wreszcie – Każdy z nich był wyrośniętym, trzymetrowym mutantem uzbrojonym w coś, co rozmiarami mogło przypominać znak drogowy. „Pieprzony hipokryta…”, pomyślał stary, zastanawiając się nad rzeczami, jakie popełnił Widelfortz. Obrażenie przywódcy mniejszości krasnoludzkiej i gnomiej w Europie Wschodniej. Obrażenie przywódcy mniejszości gnollej w Europie Zachodniej. Wylanie ponczu na wodza Klanu Czarnej Zbroi podczas rozmów pokojowych. No i najważniejszy, najpoważniejszy argument, który bez dwóch zdań dyskredytował arystokratę w oczach Samuela. Po(wg politologów usprawiedliwionym) nieudanym napadzie plemienia Czarnej Zbroi na graniczące z Uralem(Przechrzczonym na Kariatyd) miejscowości, Widelfortz wykonał pokazową egzekucję. Dorwał mniejszości orkowe graniczące z niegdysiejszymi terenami Grecji, po czym po pseudoprocesie wynajęci przez niego najemnicy zamordowali bez mrugnięcia okiem dwa tysiące orków, orczyc i eee… orczątek? Wśród najemników znajdował się Bonhart. „Jaka by to była rozkoszna ironia, gdyby sukinsyn zaszlachtował sukinsyna…”, pomyślał z rozkoszą Phantom, uśmiechając się mimowolnie. Niestety prawda była brutalna – Chwilowo Widelfortz był nieosiągalny. Stary zaczął rozmyślać. Miał dwadzieścia jeden lat, gdy nastąpił rzekomy koniec świata. Jednakże zamiast zapowiadanych meteorów, trzęsień ziemi itd. Pojawiły się… inne rasy. Nagle otworzyły się portale, wirujące plamy energii. Wysypały się z nich istoty, o których racjonalista Phantom nigdy by nie pomyślał: Elfy o wspaniałych rysach i szpiczastych uszach, krępe i brodate krasnoludy, brzydkie i długouche gobliny, zielonoskóre orki, przypominające humanoidalnych psowatych gnolle i wiele innych. Oprócz ras rozumnych pojawiły się też bestie, nieznane ludzkiej biologii: Smoki, brane najpierw za brakujące ogniwo ewolucji gadów; przypominające ogromne drzewa enty czy podobne do mieszanki centaura z pająkiem dridery. Wreszcie zaczęły dziać się rzeczy brane za cuda bądź przekleństwa: Cały kontynent północnoamerykański zatonął, martwi zaczęli wstawać z grobów(Niekoniecznie dbając przy tym o swoją aparycję). Wraz z dziwnymi przybyszami pojawiły się dwie rzeczy: Magia oraz niezgoda. Potraktowani jako najeźdźcy nieludzie spotkali się z oporem. W wyniku tego rozpoczęła się Trzecia Wojna Światowa, trwająca osiem lat. Wielki konflikt zrodzony przez takich idiotów jak Widelfortz, który pochłonął setki tysięcy istnień. Potem jednak nastąpiła stabilizacja. Zarówno ludzkość, jak i pozostałe rasy rozumne szybko zrozumiały, że armageddon może być tylko kwestią czasu. Odbudowa, postęp, dobrobyt. Te trzy hasła towarzyszyły następnemu dwudziestoleciu. I choć świat nigdy już nie był taki sam, to nie był też bynajmniej gorszy. Nieludzie wnieśli do ludzkich miast odrobinę swojej techniki, a także magię, która to stawała się coraz bardziej rozpowszechnioną nowinką. Telefony, ekrany, sprzęt AGD, nawet pojazdy szły do lamusa w konfrontacji ze Sztuką(Jak przyjęło się nazywać magię). Magia pomagała też w odbijaniu świata z łapsk istot o destrukcyjnych zapędach. Na przykład, na dotychczas niezdobytej Antarktydzie osiadło Lodowe Królestwo pod berłem cesarzowej Amail – As, władczyni nieumarłych. Inny kandydat do tego tytułu, Nehr’zul, rezydował wraz ze swoją armią i świtą na terenach Arktyki w niesławnym Lodowym Tronie. Ameryka Południowa stała się siedliskiem demonów i diabłów. Swoje spiski knuła Unia Podziemna, skryta w tunelach głęboko pod sawanną afrykańską. Wreszcie plemiona zielonoskórych z Azji oraz łupieżcze ataki gnolli z Afryki. Było przed czym się bronić, oj było.
Tymczasem Rada w liczbie dziewięciu osób(Jednej nie było) czekała, aż hologram Widelfortza pojawi się na środku Sali. Nie czekali zbyt długo. Jeden błysk i między stołami pojawiła się sylwetka niskiego mężczyzny o małych, paciorkowatych oczkach oraz krótko ostrzyżonych włosach. Hologram pokłonił im się, po czym odchrząknął.
- Panowie… - Zaczął oficjalnym tonem. – Przybywam z bardzo ważną sprawą.
- Na tyle ważną, by rozłączać nas z pierwszą linią obrony broniącą rozpaczliwie linii brzegowej Portugalii i potrzebującej zaopatrzenia? – Zełgał gładko Phantom. Arystokrata spiorunował go wzrokiem.
- Tak, ważną, Panie Samuelu – Odparł powoli Widelfortz. Odwrócił się do pozostałych członków Rady, ignorując starego. – Mam nadzieję, że znają Państwo rozkład miejscowości otaczających Strefę B?
- Znamy – Potwierdziło coś, co wyglądało jak humanoidalny szczur o brązowym umaszczeniu. – Istnieje tam tak zwana Gmina Wieliszew, złożona z czternastu miejscowości. Wg oficjalnych informacji, najstarsza z nich, zwana Wieliszewem, może pochwalić się 750 – letnią historią.
- Obawiam się, że oficjalne informacje są mocno nieaktualne – Przez twarz Widelfortza przemknął cień kwaśnego uśmiechu. – Ostatnie wieści ze strony GMZ mówią, iż Łajski, czyli jedna z miejscowości Gminy została zniszczona około osiem lat po zakończeniu Trzeciej Wojny. Prawdopodobną przyczyną były łupieżcze najazdy Orków.
- Mamy tylko pytanie… - Oznajmił długowłosy blondyn, mierząc arystokratę spojrzeniem swych bystrych oczu. – Po co otrzymujemy te błahe informacje?
- Proszę jeszcze wstrzymać się z sądem. Gwarantuję, to może Szanowną Radę zainteresować… - Widelfortz odchrząknął, po czym zaczął mówić dalej. – Wedle ostatnich zarządzeń Resortu do Spraw Socjalno – Społecznych, każde skupisko miejscowości oznaczone jako gmina musi zawierać dokładnie czternaście miejscowości. Gmina Wieliszew ma obecnie dwa tygodnie na postawienie Nowych Łajsk albo na mocy prawa ponad dziesięciu tysięcy ludzi zostanie przesiedlonych.
- A od kiedy to Pana Widelfortza interesują potrzeby innych? – Zapytał Samuel podejrzliwie. Szlachcic odpowiedział mu przeciągłym spojrzeniem, po czym kontynuował przemowę.
- Tam, gdzie znajdowały się Stare Łajski, odkryto bogate złoża Osmium, metalu, który jest aktualnie wykorzystywany do produkcji najlepszych zbroi i tarcz. To kwestia biznesu, Szanowna Rado. Pytanie tylko, jak dużo możecie na tym zyskać… - Widelfortz umilkł, Rada milczała. – Zgodnie z przepisami potrzebuję waszej zgody na działania gospodarcze, które mogą przynieść korzyści ogółowi Narodów Zjednoczonych. Oczywiście 25% dochodu udanej operacji przejdzie na konto Rady. Wymagam jednak kilku rzeczy.
- Mianowicie? – Szczur, będący ewidentnie Przewodniczącym o znamiennym nazwisku Failure przygładził wąsiki.
- Rada opłaci najemników do ochrony robotników i specjalistów, którzy zajmą się wydobyciem i umacnianiem Nowych Łajsk, których wynagrodzenie pokryje Rada.
- Czy te środki obrony nie są przesadzone?
- Zapomniałem dodać, że złoże Osmium znajduje się cztery kilometry od centrum Strefy B? – Zapytał retorycznie Widelfortz. Entuzjazm członków Rady opadł błyskawicznie.
- Możliwość działania potwierdzona – Oznajmił Failure. – Jednakże, chcemy 40% i nie mniej. Strefa B jest według rankingów Fergarda Stratoavisa szóstym najbardziej niebezpiecznym miejscem na tej planecie. Do tej roboty potrzebni są profesjonaliści z GMZ, a oni mało nie biorą.
- Niech stracę – Mruknął Widelfortz pojednawczo. – Cieszy mnie to, że się dogadaliśmy. – Jeden Phantom nie podzielał entuzjazmu pozostałych członków Rady. „Nie chodzi o Osmium. Ten wypacykowany chłoptaś ma tam coś jeszcze na boku…”, pomyślał, mierząc wzrokiem zadowoloną z siebie sylwetkę Edgara Leona Widelfortza.

Rozdział 2

Sześćdziesięcioletni Caterham sunął bezdrożami zrujnowanej Europy Wschodniej.
Trzy istoty należące do organizacji znanej także jako GMZ(Pełna nazwa nigdy nie została ujawniona) jechały w czarnym samochodzie stworzonym do pokonywania wertepów(Czyt. Łaziku), prosto w stronę miejsca, gdzie miały stanąć Nowe Łajski, miejsce niemalże identyczne do Starych Łajsk, zabranych przez Trzecią Wojnę. Jedna z wielu grup, ta jednak wyjątkowa: Bez dowódcy. A przynajmniej bez dowódcy z technicznego punktu widzenia…

Za sterami siedział wielki, barczysty humanoid, umięśniony i czarny niczym węgiel. Z ust wystawały mu dwa małe kły. Stwór(Bo na pewno nie był to człowiek) trzymał w ustach wykałaczkę. Na sobie miał porządnie wyprawione skórzane spodnie i kamizelę, zaś na głowie czapkę podobną do tych, które nosili piloci podczas Drugiej Wojny. Na drugim siedzeniu spoczywały: Trójlufowa strzelba, topór z ostrzem w kształcie rombu, stare dobre Magnum 44 oraz torba z różnymi przyrządami potrzebnymi najemnikowi: Bandażami, kluczem francuskim, butelką wódki itd. Mężczyzna(Co dało się wywnioskować po jego budowie) nucił pod nosem jakąś melodyjkę. Na dwóch tylnich siedzeniach znajdowali się brązowowłosy chłopak(Na oko nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia parę lat) o piwnych oczach i gładkich rysach. Ubrany był niczym przeciętny metalowiec – Czarna koszulka, ćwieki, czarne jeansy i adidasy. Na kolanach trzymał karabin snajperski i co jakiś czas sprawdzał jego stan. Obok niego siedziała humanoidalna psowata. Tak, humanoidalna psowata, z twarzy(pyska?) przypominająca mieszankę lisa i jamnika. Miała na sobie białą koszulkę, jeansy(z obszarpanymi nogawkami i dziurą na puszysty, lisi ogon) oraz szare buty przypominające nieco grube adidasy z kolczastą podeszwą. Przez pierś(Skądinąd niezwykle obfitą) miała przewieszony pas z drobiazgami. Długie, brązowe włosy opadały gładko na futrzane, rude barki, zaś błękitne oczy wyrażały zniecierpliwienie. Istota również trzymała na kolanach broń palną, jednakże biorąc pod uwagę jej datę, ciężko było określić jej zastosowanie: Dość powiedzieć, że osada i czółenko broni były wykonane z lekko próchniejącego już drewna.
- Za jakieś piętnaście minut będziemy tam, gdzie budują tą osadę – Oznajmił kierowca gardłowym głosem. – Z tego, co mi wiadomo, na miejscu znajduje się już ekipa budowlańców oraz dwóch innych najemników.
- Cóż za ironia… – Odparł brązowowłosy. – Widelfortz, najbardziej zagorzały wróg nieludzi wynajmuje ich do obrony swojej własności.
- Najśmieszniejsze jest to, że występujemy przeciwko moim braciom zza Uralu – Dodał czarnoskóry.
- Mogłeś odmówić – Zauważył snajper. – Jest taki przywilej…
- Jestem zbyt stary i zbyt doświadczony, by korzystać z tego przywileju. Powszechnie wiadomo, że tacy członkowie GMZ traktowani są jako „Drugi sort”. A takim zawodnikom płaci się mniej.
- Tia… Śmieszna sprawa: Służymy już w GMZ dwadzieścia lat, a to dopiero nasza dziesiąta misja.
- Rankingi nie dają nam wysokich miejsc.
- Pieprzyć rankingi. Liczy się praktyka.
- A co ze sławnym „Odwrotem Taktycznym”, gdy mieliśmy do wyboru czekać na odsiecz ze strony Brytyjczyków lub dać się zarąbać oddziałowi nieumarłych Nehr’zula? – Zapytał kierowca, uśmiechając się mimowolnie.
- Głosowaliśmy solidarnie – Wybełkotał speszony snajper. – Trzy do jednego. Tylko ty, Grer, głosowałeś przeciw. Nawet Major Scamand…
- Major Scamand nie żyje – Warknął Grer. – Tylko dlatego, że ratował twoje półelfie dupsko, gdy ubzdurałeś sobie, że należy tam wracać – Półelf już miał zamiar zripostować, gdy obu skłóconych uciszyła psowata:
- Panowie, wystarczy tych kłótni! – Oznajmiła zdecydowanie. Obaj momentalnie umilkli.
- Tak jest, Pani Podporucznik – Odparł niemrawo Grer, skupiając się na prowadzeniu. Pani Podporucznik westchnęła z pewną rezygnacją. Kilka razy prosiła obu, by mówili do niej per „Cassandra”. Rezygnując na razie z rozmyślań na ten temat, zapatrzyła się w wypalone krajobrazy.

Stare Łajski miały bogatą historię. Wg oficjalnych kronik, prowadzonych jeszcze przez średniowiecznych, zostały założone w trzynastym bądź czternastym wieku. Były one tylko kolejną wsią, zarządzaną przez kolejnego rycerza. Jednakże w roku 1864 Łajski zostały po raz pierwszy wymienione w dokumentach zaborców, okupujących tereny niegdysiejszej Rzeczpospolitej Polskiej. Rok pański 1897 przyniósł ze sobą nieco przemysłu w te strony: Powstała tu Huta Szkła.
Tak jak cała Polska, tak i Łajski cieszyły się ze zbicia zaborców podczas Pierwszej Wojny i odzyskania niepodległości. Radość jednak nie trwała długo. Rok 1939 przyniósł ze sobą zniszczenia i śmierć, wiele bezcennych zabytków zostało startych na pył. Ale i Druga Wojna przeminęła, wraz z nią przeminęły sny szaleńca. Polską – więc także i Łajskami – rządzili nowi szaleńcy. Mniej bezpośredni, równie wyrachowani. I znowu miejscowość ta stała się jedynie kolejną wioską. Z rokiem 1989 ponownie odzyskała pełną autonomię. Do roku 2012 rosła powoli, spokojnie, bez pośpiechu. Odnaleziono na jej terenach wiele śladów po starożytnych: Naczynia, groby, jamy. W roku 2011 na skraju Łajsk postawiono niesławną tarczę antyrakietową, zaś w czerwcu 2012 skorzystano ze szkolnego boiska podczas rozgrywania meczu w fazie grupowej pomiędzy Niemcami a Polską(Wynik 1:1). Potem jednak przyszła Trzecia Wojna… A Łajski znalazły się na linii ognia. Wiele domów zostało zburzonych, wiele istnień oddało za nie swe życia. Pierwsze dwa lata wojny były wypełnione bólem i rozpaczą. Następne trzy były już spokojniejsze: Pokuszono się o odbudowę ważniejszych miejsc, bowiem linia frontu przesunęła się na tereny niegdysiejszych Zachodnich Niemiec. Potem jednak zacięte walki wróciły na te tereny i tytaniczna praca mieszkańców tamtejszych terenów okazała się być nic nie warta. Najbardziej interesujący okazał się być ostatni tydzień walk. Wtedy to sytuacja polityczno-wojskowa była więcej niż skomplikowana: Część nieludzi zawarła rozejmy z ludźmi, część ludzi z pozostałymi nieludźmi, a między tym wszystkim stały bezbronne tłumy, po obu stronach barykady. Łajski nie były w tym przypadku wyjątkiem. Znana była wszem i wobec potwierdzona informacja, jakoby dwójka dzieci wraz ze swym dziadkiem broniła matki osesków, będącej w stanie błogosławionym. Żyjący do tej pory i obecnie zasiadający w Radzie do Spraw Ekonomiczno – Gospodarczych Adeon Falcontet mógł potwierdzić prawdziwość tej plotki, początkowo branej za dość blady przykład propagandy.
„Co ciekawe…”, mówił Falcontet, „cała czwórka deklarowała, że nie opowiada się po żadnej ze stron, tylko odpowiadała, że broniła swojego kawałka ziemi oraz swojej rodziny”. Gdy oddział pod dowództwem Falconteta zawitał pod progi ich sypiącego się już domu, zobaczył kilkanaście trupów przed progiem. Znaki na mundurach ewidentnie wskazywały na przynależność do Frakcji(Mniej więcej w połowie wojny konflikt ludzie kontra nieludzie zamienił się w konflikt ONS kontra Frakcja). Mało brakowało, a jakiś z żołnierzy Adeona poniósłby śmierć przez przypadkowe postrzelenie ze strony obrońców. W środku znajdowało się dwoje dzieci(Dziewczynka i chłopiec), mężczyzna w zaawansowanym już wieku oraz ciężarna. Pod eskortą przetransportowano ich do najbliższego przyczółku… I tam zaczęło się piekło.

- Kapitanie Falcontet – Oznajmił jeden z podwładnych Adeona, o wymyślnym nazwisku Ringrensting, wchodząc do biura przełożonego. Na moment zawahał się, jakby obawiając się, że przeszkadza swojemu odrobinę ekscentrycznemu dowódcy.
Nie ulegało wątpliwości, że Adeon Falcontet zaliczał się do grona osób, używając eufemizmu, dziwnych. Nosił się jak harleyowiec, ułożone w nieładzie, krótkie włosy farbował na wściekle czerwono, w walce używał garłacza, będącego przerobioną rakietnicą, słuchał muzyki klasycznej, a w wolnych chwilach usiłował(Od trzech lat bezskutecznie) przejść drugą część „MegaMana”. Ringrensting miał okazję WIELE razy usłyszeć, jak kapitan drze się co i rusz „Pier*****e lasery!” Całkowicie go rozumiał: Kiedyś miał okazję spróbować tej legendarnej gry. W konkluzji przez następne dwadzieścia godzin siedział przed archaicznym NES-em, wykrzykując „Pier*****e lasery!”, dopóki Adeon osobiście nie wygonił go z biura.
Teraz jednak głowę Falconteta zaprzątały inne sprawy, mianowicie: Rodzina, którą znaleźli w na wpół zrujnowanych Łajskach… Kapitan wskazał Ringrenstingowi krzesło, po czym sam zasiadł na swoim.
- Pan Kapitan wzywał mnie do siebie – Stwierdził żołnierz, starając nie patrzeć Adeonowi w oczy. Kryło się w nich coś nieodgadnionego, coś, co przerażało doświadczonego wojaka.
- Owszem, Kapralu – Odparł Falcontet, bawiąc się czymś, co przypominało zwitek papieru. Przez dłuższą chwilę jeszcze milczał, po czym zdecydował się mówić dalej. – Chodzi o tą rodzinę, którą znaleźliśmy w Łajskach. Potrzebuję sprawnego, doświadczonego kierowcy, który da radę przewieźć dwójkę dzieci, starca i ciężarną do jakiegoś szpitala.
- Kapitan ma na myśli kogoś konkretnego?
- Nie baw się ze mną, Morgan. Jasne, że chodzi o Ciebie. Jesteś moim najlepszym żołnierzem i wspaniałym przyjacielem. Nie myślisz chyba, że powierzyłbym ich komuś nieodpowiedzialnemu?
- Oczywiście, że nie… Kapitanie.
- Jak szybko możesz wyruszyć?
- Choćby i zaraz.
- Świetnie. Sposobiłem ich do drogi od jakiegoś czasu. Będę względem Ciebie zobowiązany – Nim Ringrensting zdążył coś powiedzieć, dało się słyszeć ostry ryk, przypominający nieco ryk młota pneumatycznego, stłumione przekleństwo, wrzask umierającego i dziecięcy krzyk. Obaj mężczyźni wypadli z budynku, by ujrzeć przerażający widok: Na dziedzińcu fortu piekliło się dziwne, przypominające nieco mieszankę jaszczurki, pająka i wielkiego ostrza stworzenie, pastwiąc się nad zwłokami starca Stwór poruszał się na czterech, przypominających włócznie odnożach i przykryty był łuskowatą, brązową skórą. Jego głowa(Albo to, co na nią wyglądało) posiadała przedłużenie, przechodzące w kościane ostrze rozmiarów dwuręcznego miecza. Nieco dalej jeden z żołnierzy powstrzymywał od pobiegnięcia w stronę stwora płaczącą dziewczynkę, zaś pozostali wymierzali w potwora. Żaden nie był skory do pociągnięcia za spust.
- Nie strzelać! – Ryknął Adeon, dobywając pałasza zza pasa. Potwór wydawał nic sobie nie robić z pokrzykiwań mężczyzny, tylko wodził po innych wzrokiem swych małych, żółtych oczu, warcząc skrzekliwie. Ringrensting nie był zaskoczony zachowaniem stwora: Takouba od urodzenia jest głucha, ma za to wyjątkowo wyostrzony wzrok i dotyk. Stojąc na betonowej płycie potrafi wyczuć jadący po szynach kilometr dalej pociąg, a królika wypatrzy z odległości trzech. Taka ilość nowych zapachów dezorientowała ją i dawała chwilę na przegrupowanie. – Morgan, zabieraj dzieciaki i ich matkę, a żywo.
- Wedle rozkazu – Ringrensting zasalutował, okręcił się na pięcie i pobiegł co sił po swój samochód. Takouba zauważyła to. Ryknęła, po czym zaszarżowała na swoich odnóżach. W drogę wszedł jej Adeon, tnąc pałaszem. Bestia odskoczyła i zawarczała, uważnie obserwując adwersarza. Jej instynkt podpowiadał, że to nie jest jego ofiara. Nie ucieka, chce walczyć. Rozum wziął górę: Gdyby próbowała gonić tamtego, jej przeciwnik mógłby chlasnąć ją przez bok. Warknęła ostrzegawczo, chcąc przegonić intruza. Adeon nie przestraszył się. Zamarkował cios. Takouba wyczuła swoją szansę na wyminięcie przeszkody. Zrobiła to samo, co Falcontet: Zamarkowała cios swoim ostrzem. Człowiek odruchowo zasłonił się, co stwór wykorzystał: Zahaczając Adeona pomknął za biegnącym Ringrenstingiem.
- Zastrzelić bydlaka! – Wrzasnął krwawiący mężczyzna, trzymając się za rozorany bok. Żołnierze otworzyli ogień. Większość nadlatujących kul minęła się ze stworem, inne odbiły się od twardej skóry potwora, który teraz był mało pochłonięty tym, że usiłuje się go zastrzelić. Pochłaniał za to instynkt. Instynkt, mówiący głośno i wyraźnie „Szykuje się uczta!”

Ringrensting dopadł swojego jeepa: Dzieciaki i kobieta byli już na swoich miejscach. „Niech cię cholera, Adeon, jeżeli nie jesteś zbyt sprawny…”, pomyślał, wskakując za kierownicę. Dziewczynka wciąż łkała, zaś jej brat ciągle pytał, co się stało. Usłyszeli wściekły ryk takouby.
- Może trochę trząść – Mruknął Morgan, odpalając wysłużony pojazd. Samochód ruszył, ociężale, za wolno. Takouba uczepiła się tylnej szyby. Jej pazury mogły w każdej chwili przebić szybę.
- Z foteli! – Wrzasnął Ringrensting. Dziewczynka posłusznie rzuciła się na tapicerkę, zaś chłopiec zapytał „Po co?” To były jego ostatnie słowa. Pazur takouby przebił jego głowę na wylot, na tyle daleko, by kobieta i Morgan mogli zauważyć trójpalczasty, ociekający krwią i fragmentami mózgu chłopca pazur. Kończyna powoli cofnęła się. Kobieta wrzasnęła przeraźliwie, Ringrensting darował sobie wrzaski i zaczął jechać zygzakiem, usiłując zrzucić z samochodu potwora. Bezskutecznie: Takouba uczepiła się jeepa niczym przyklejona. Morgan wywinął kolejny zygzak, tym razem skuteczny: Potwór odpadł od samochodu. Żołnierz rzucił okiem w lusterko: Takouba goniła ich, choć dystans między nimi relatywnie się zwiększał. Nagle ciężarna zaczęła krzyczeć. Ringrensting połapał się w zamieszaniu: Zaczynały się skurcze przedporodowe. „Och, no świetnie…”, pomyślał, dociskając pedał gazu.
- Hej, mała! – Zapytał. – Żyjesz tam z tyłu?
- Tak, proszę pana. Ale braciszek chyba śpi.
- Eee… Śpi, powiadasz?
- Tak, i chyba boli go głowa – W normalnych okolicznościach Morgan parsknąłby gorzkim śmiechem, ale to nie były normalne okoliczności: Goniła ich wściekła takouba, a on na pokładzie półżywego jeepa miał rodzącą kobietę, małą dziewczynkę i rozbryzgane zwłoki.
Jak na złość, tuż przed miastem, w którym znajdował się szpital, znajdowały się wertepy pierwszej klasy. Teren górzysty, ciężki do przebycia samochodem. Ale nie mieli wyboru, musieli spróbować.
Silnik zacharczał, zaczynały się kłopoty. Takouba szybko skróciła dystans, ale też miała pewne kłopoty z poruszaniem się po skalistym terenie…
Co działo się potem, Ringrensting pamiętał jak przez mgłę. Jedyne, co obijało mu się przez głowę, to bieg, jęki rodzącej, płacz dziewczynki oraz ryk takouby. Nie było możliwości, by dali radę uciec ostrzogłowemu potworowi. Przeczucia starego żołnierza sprawdziły się – Bestia zastąpiła im drogę, po czym machnęła bronią. Morgan jakoś wyminął uderzenie wraz z kobietą, dziewczynka miała mniej szczęścia. Co prawda, ostrze ledwo ją drasnęło, ale szrama robiła wrażenie: Zaczynała się przy lewym uchu, przechodziła przez usta i kończyła na drugim końcu twarzy. Dziewczynka krzyknęła z bólu i osunęła się na ziemię. Takouba zamierzyła się pazurami na bezbronną ofiarę. Morgan nie miał wiele czasu na kombinowanie. Rzucił się na stwora bez broni, próbując odciągnąć jego uwagę. Bestia warknęła wściekle, próbując zrzucić z siebie natrętnego człowieka. Dziewczynka tymczasem zataczając się, wzięła swoją mamę pod ramię i obie ruszyły powoli w stronę jaśniejącego na horyzoncie budynku szpitala. Ktoś tam wybiegł im na spotkanie mniej więcej w połowie drogi. Wtedy usłyszały odgłos przecinanego ciała i krzyk bólu. Ringrensting poświęcił się, by one mogły spokojnie dotrzeć do celu. Takouba nie biegła za nimi, w spokoju zadowoliła się otrzymanym – może nieco żylastym – posiłkiem.
Niestety, wyprawa nie zakończyła się szczęśliwie: Matka zmarła podczas porodu razem z dzieckiem, w ranę dziewczynki zaś wdała się infekcja. Ogólnie rzecz biorąc, szrama stanowiła fenomen: Nie było jeszcze nikogo, kto przeżył atak ostrzem takouby. Wobec zaistniałej sytuacji, zdecydowano wprowadzić dziewczynę w śpiączkę i wyleczyć bezboleśnie…

Tydzień później wojna się skończyła. Łajski zaczęły na powrót zyskiwać mieszkańców, aż w końcu osiem lat później najazdy łupieżcze Orków zza Uralu finalnie wymazały to miejsce z map. Teraz był czas na postawienie nowych, lepszych Łajsk.
Ale Bonhart miał to gdzieś.
Nie interesowało go to, że został wynajęty przez Radę do Spraw Jakichśtam. Nie interesowało go, że znajduje się tutaj prawdziwa żyła Osmium oraz to, że będzie tu mieszkać ponad tysiąc osób.
Interesowały go tylko dwie rzeczy: Zapłata i zabijanie…

Rozdział 3

 - Jesteśmy na miejscu, panie i panowie! – Oznajmił Grer, gasząc silnik Caterhama.
Istotnie, znajdowali się w miejscu, gdzie miały stanąć Nowe Łajski. Dokładnie na gruzach starych.
Póki co nie była to zbyt ciekawie wyglądająca lokacja: Wyglądało to tak, jakby próbowano budować wszystko naraz, bez specjalnego skupiania się na konkretnym obiekcie. Tu coś wyglądało na gotowe, tam ledwo postawiono fundamenty. Ludzie i nieludzie krzątali się przy placykach, usiłując coś postawić, jak widać bezskutecznie.
- Wiem, że dacie radę. Litości, wystarczy współpracować! Ach, kogo ja chcę oszukać… - Mamrotał pod nosem ktoś, kto chyba usiłował nazywać siebie „Naczelnym architektem”. Najemnicy rzucili na niego okiem: Mężczyzna miał krótko ostrzyżone brązowe włosy, był raczej dość niski(Na oko metr siedemdziesiąt), nosił brązowy bezrękawnik przylegający do ciała, jeansy oraz wysłużone adidasy. Przez plecy miał przewieszoną katanę.
- TO są ci budowlańcy? – Parsknął półelf niedyskretnie.
- Stul dziób, Saeros – Warknął Grer z udawaną złością. Tymczasem Cassandra darowała sobie przekomarzanie się z partnerami i podeszła do „architekta”. Ten chyba usłyszał kroki, bowiem odwrócił się. Teraz Pani Podporucznik mogła przyjrzeć mu się dokładniej. Mężczyzna miał okrągłą, rumianą twarz i zielone oczy.
- Mam przyjemność z nadzorcą budowy? – Zapytała Cassandra grzecznie.
- Pani pozwoli spytać, z kim mam przyjemność…? – Odparł równie grzecznie mężczyzna.
- Podporucznik Cassandra Alexis Varena, wysłana z GMZ celem ochrony osób odpowiedzialnych za wznoszenie Nowych Łajsk oraz cywili – Oznajmiła głosem służbistki psowata.
- Marcus Aftermath – Podali sobie ręce. – Jak Pani widzi, nie zaliczam się do specjalnie utalentowanych nadzorców… Wciąż czekamy na specjalistę.
- Czekacie? To znaczy, że jeszcze się nie pojawił?
- Niestety. Mamy za to w nadmiarze najemników. Wy, jeden gość, którego imienia nie pamiętam, no i Bonhart…
- Bonhart – Powtórzyła za Marcusem Cassandra, mrugając parę razy.
- Ano tak. Z tego, co słyszałem z rozmowy Pana Widelfortza oraz wyżej wymienianego, „Nada się Pan idealnie do tej roboty”. Nie mam tylko pojęcia, o co mu mogło chodzić…
- Ja chyba wiem… I wcale mi się to nie podoba… - Odparła zamyślona psowata.
- Może Panią oprowadzić?
- Chętnie. Nie będzie Pan miał nic przeciwko, jeżeli zabiorę ze sobą podwładnych, prawda?
- Oczywiście, że nie. Powinni wiedzieć, jak się poruszać, gdyby nadeszło niebezpieczeństwo – Cassandra skinęła na przekomarzających się Grera i Saerosa. Obaj posłusznie ruszyli za nią. Szczęśliwie ich przewodnik całkiem nieźle orientował się, dokąd powinni pójść.
- Tutaj znajduje się wieżyczka przeciwpancerna. Tam jest kantyna, można przetrącić co nieco. No, a tutaj wasze kwatery – Cassandra przetarła oczy z niedowierzania: „Kwatery” były… Porządne. Mianowicie najemnicy mieli do czynienia z niewielkim, ale całkiem nieźle wyglądającym domkiem parterowym. Budynek był szeroki, choć niski, zbudowany z cegły. Jedno z okien było wybite.
- Załatwiliśmy wam jeden z najlepszych domków – Mruknął Marcus. – Nie jest to wiele, ale…
- Przyjemna odmiana po dwóch latach spania w śpiworach – Zauważył Grer. – Ok, ale odpoczniemy sobie później. Może potrzebujecie pomocy przy budowie? Coś tam nietęgo wam szło.
- Przyda się każda para rąk – Odparł Aftermath, ruszając w stronę rusztowań. – Wreszcie, przyjechali! – Cassandra rzuciła okiem. Faktycznie, na teren Nowych Łajsk wtoczył się niewielki, niemalże kompaktowy van. Był szary i toczył się niczym sflaczała opona.
- Honda Life Step Van – Stwierdził Saeros, wychodzący zza węgła. – Nigdy nie sądziłem, że zobaczę coś takiego toczącego się po bezdrożach, dodatkowo wyładowane robolami.
- Przyjrzyj się jej dokładniej – Odparł Grer. Półelf usłuchał i jakby posmutniał: Opony vana były nabijane niewielkimi kolcami, zaś z sufitu maszyny wystawały wielkie, żelazne rury. – To cacko może mieć nawet dwieście koni. – Saeros zaczął mamrotać coś o „wymądrzających się orkach”, ucichł jednak pod spojrzeniem Cassandry. Tymczasem z samochodu wyskoczył jakiś bliżej niezidentyfikowany osobnik. Miał na sobie czerwoną koszulę z kołnierzykiem, przykrytą brązowym fartuchem, brązowe spodnie z ochraniaczami na kolana, jedną z rąk w gumowej, pomarańczowej rękawicy, kalosze na nogach, wreszcie ciemne okulary i plastikowy kask na głowie. Był mniej więcej tego samego wzrostu, co Marcus. W drugiej ręce trzymał klucz francuski, za pas miał zaś zatkniętą strzelbę.
- Ktoś wzywał Inżyniera z prawdziwego zdarzenia? – Zapytał, podrzucając kluczem. Z vanu wygramoliło się jeszcze trzech innych, podobnie ubranych, co Inżynier. – Tak jak chciał Pan Widelfortz, tak się pojawiliśmy, gotowi do budowlanki.
- Świetnie, żeście się w końcu pojawili – Odparł Marcus z autentyczną szczerością w głosie.
- Bylibyśmy szybciej, ale jakiś baran zablokował nam drogę i trzeba go było nakłonić do… usunięcia się – Mężczyzna uśmiechnął się. – Ok, więc co tu trzeba zrobić? – Jeden z jego towarzyszy wyciągnął listę z kieszeni.
- Ufortyfikować miejscowość, postawić kilka budynków użyteczności publicznej, których brakuje, zadbać o wznowienie poboru Osmium ze złoża oraz otworzyć kopalnię w miejscu wskazanym przez Pana Widelfortza.
- Dodałbym jeszcze jeden element, panowie – Odezwał się ktoś. – Przeżycie. – Wszyscy jak na komendę odwrócili się w stronę głosu. Cassandra zmrużyła oczy.
Głos należał do niezwykle wysokiego, chudego jak szczapa mężczyzny. Miał on siwe, sięgające do żuchwy włosy, białych i długich wąsach oraz… oczy. Pozbawione rzęs, bez brwi, przypominające nieco oczy ryby, dwa jądra ciemności zatopione w oczodołach. Na sobie miał luźną, płócienną koszulę, skórzane spodnie przepasane paskiem ze złotą klamrą, wysokie buty z żelaznymi okuciami oraz pozbawione palców rękawiczki. Do pasa przytroczony miał długi miecz, wyglądający na elfią robotę.
Przed zebranymi stał nie kto inny, jak Leo Bonhart.

Cassandra była zaskoczona, widząc tego niesławnego(Bądź sławnego, zależnie od punktu widzenia) łowcę nagród tutaj. Nie chodziło o to, że Bonhart brał udział w rzezi orków, organizowanej przez Widelfortza: On sam odnosił się neutralnie do nieludzi. Bardziej chodziło o długość życia Bonharta, bowiem on sam zarzekał się, że za rok skończy… równo dziewięćset pięćdziesiąt lat. Cassandra nie znała żadnego człowieka, który mógłby żyć tak długo.
Prawdę mówiąc, nie znała NIKOGO, kto mógłby żyć tak długo.
Sam łowca nagród wyglądał na około pięć dziesiątek, ale psowata wiedziała, że to zmyłka: Bonhart był i wciąż jest jednym z najbardziej utalentowanych szermierzy, jakich Ziemia nosiła. W bezpośrednim starciu z Bonhartem nie wytrzymałaby pewnie nawet minuty. Pozostawało jej dziękować w duchu, że stoją po jednej stronie.

Czemu właściwie zgodził się na tą robotę? Bonhart nie chciał odpowiadać na to pytanie.
Był łowcą głów, nie najemnikiem zajmującym się ochroną. Nie ulegało jednak wątpliwości, że jego kunszt szermierczy z pewnością przyda się do obrony przed najazdami. Zapłata była sowita, wreszcie było dużo okazji do zabijania wściekłych barbarzyńców spod Uralu.
Bonhart nie chciał tej roboty. Miał pewne standardy. Do tych standardów zaliczał się między innymi profesjonalizm. Bonhart nie przepadał za szlachtowaniem niewyszkolonych przeciwników, preferował charakterników, którzy mogliby wytrzymać z nim choć minutę. Szczególnie gdy charakterników było kilku. Były takie grupy, ścinane niczym zboże podczas sianokosów przez Bonhartowy miecz: Szczury, Piątka Chaosu, Wysiedleńcy…
Tutaj mieli do czynienia z barbarzyńcami, polegającymi na brutalnej sile i prawdopodobnie nie zniżającej się do noszenia pancerza. Być może znalazłby się jakiś mądrzejszy szermierz, ale Bonhart bardzo w to wątpił. Czemu więc się zgodził? Przyczyna była prosta.
Widelfortz mógł zabić go ponownie. Skinieniem zamienić go w popiół, którym powinien być od dobrych kilkuset lat. Bonhart bowiem raz trafił na lepszego od siebie… I umarł.
Ktoś dał mu szansę. Wskrzesił ledwo po jego śmierci, nim trup łowcy nagród zdążył ostygnąć. Bonhart nie był nieumarłym, bezmyślnym zombi, wampirem czy zjawą.
Był człowiekiem. Wskrzeszonym.
Oczywiście, początkowo naśmiewał się z niepozornie wyglądającego arystokraty, mina mu jednak zrzedła, gdy Widelfortz machnięciem ręki zamienił jego nogę w kość. Spróchniałą, w strzępach… Taką, jaka powinna być teraz. A potem postawił ultimatum: Zgodzi się lub zniknie. Bonhart nie lękał się śmierci, czarnej magii czy czarowników.
Mimo to zgodził się.
Oficjalnie działał na zasadach przeciętnego najemnika: Pracował na swoje wynagrodzenie, wykonując powierzoną mu pracę. Musiał kooperować z wojownikami przydzielonymi przez GMZ, a także jednym wolnym strzelcem i za cenę życia ochraniać cywili bądź budowlańców.
Każda oznaka niesubordynacji była karana. Surowo: Bonhart zdążył się o tym przekonać. Mimo to łowca głów postawił sobie za cel powieszenie łba Widelfortza na ścianie. Niestety, chwilowo był zmuszony współpracować z pozostałymi.
Bonhart nie przepadał za współpracą.

- Z pewnością, panie… - Inżynier ukłonił się lekko.
- Bonhart. A wy – Zwrócił się do GMZ – owców. – Wy zostaliście przysłani celem dydaktycznym? Żeby uczyć się od profesjonalistów? – Saeros zauważył, że łowca głów zaakcentował nieznacznie ostatnie słowo.
- Taki z Ciebie profesjonalista, jak z nas baletnice – Warknął nieprzyjemnie Grer. Oczy Bonharta błysnęły, ale on sam nawet nie drgnął.
- Nie spodziewałem się, że zobaczę orka wśród ludzi – Odparł powoli, siląc się na chłodną uprzejmość. – Dodatkowo mutanta. Czyżby zdrajca krwi, odepchnięty ze względu na swoją odmienność?
- Miarkuj słowa, rybiooki! – Warknął czarnoskóry ork, startując do łowcy głów. Nikt nawet nie zdążył zareagować, a koniec miecza Bonharta był przy szyi Grera.
- Normalnie mógłbym zabić cię jednym ruchem… - Wycedził, opuszczając broń. – Ale skoro mamy współpracować, niestosownym byłoby upuszczać Ci krwi.
- Nie wspominając o tym, jakie niezdrowe by to było – Dodał Marcus, siląc się na nędzny żart mający zapewne rozładować atmosferę. Nim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, zebranych dobiegł rozgorączkowany głos Inżyniera:
- Mamy towarzystwo! – Istotnie, chwilę po Inżynierze odezwał się bęben bongo, głośnością narastający z każdą chwilą. Zebrani ruszyli w stronę głównej bramy, każdy w swoim tempie: GMZ-owcy i Marcus truchtem, Bonhart kroczkiem spacerowym.

Sun był gotowy do wojaczki. Zmiecenie z powierzchni Strefy Poległych tego małego miasteczka pełnego aroganckich ludzi? To nie było nawet wyzwanie. Bractwa Hordy nie zamierzały tolerować obecności ludzi, szczególnie że dziesięć lat temu został podpisany pakt, który głośno i wyraźnie mówił, iż wschodnia część Europy(Odgradzana Wisłą) należy się Bractwom Hordy. ONS NIE MIAŁO prawa stawiać tutaj jakiejkolwiek manufaktury bądź zabudowań większych od pojedynczych. A tutaj nagle znikąd pojawia się ufortyfikowane miasteczko, do tego z kopalniami Osmium pod bokiem! Sun zamierzał zetrzeć miasto na pył, wraz ze wszystkim, co kroczyło, pełzało bądź znajdowało się wewnątrz.
Szczęśliwie oprócz tępych wojaków wykonujących rozkazy, za Sunem podążał ktoś jeszcze. Był to jego nauczyciel, przyjaciel jego ojca – wodza Hordy, troll imieniem Tzu. Tzu nie był w ciemię bity i z łatwością hamował różnorakie głupie pomysły Suna, między innymi sugestię wyruszenia na krucjatę przeciw ludzkości. Teraz jednak argumenty były po stronie młodego i zapalczywego orka: Faktycznie, ludzie postawili swoją osadę wbrew postanowieniom traktatu. Ale Tzu nie był na tyle głupi, by nie przypuszczać, że tak to się skończy: Traktat podpisywany był przez Edgara Leona Widelfortza, jedną z największych szumowin i męt chodzących po świecie. Nikt z ważniejszych osobistości po stronie ONS nie wiedział, że to właśnie Widelfortz stawił się na podpisanie traktatu. „Teraz, jeżeli nie uda mi się odwieźć Suna od ataku na osadę, Widelfortz będzie miał oficjalny pretekst, by wypowiedzieć nam otwartą wojnę…”, rozmyślał troll, jeżdżąc palcem po swoim kle. „Orczyce straszą Widelfortzem swe dzieci… Nic dziwnego, biorąc pod uwagę piekło, jakie zgotował tamtym mniejszościom…”, pomyślał, mrużąc oczy. Sun, mimo iż w gorącej wodzie kąpany, był jednak orkiem honoru. Swe przybycie oznajmił donośnym brzmieniem bębna bongo, zaś do swego sztandaru – Krowiej czaszki na szkarłatnym tle – doczepione miał kilka zielonych gałęzi. Nie zamierzał atakować bez ostrzeżenia. Przynajmniej na razie.

Rozdział 4

- Misja dyplomatyczna – Oznajmił po krótkiej chwili Saeros, odkładając lornetkę. – Do sztandaru mają doczepione zielsko.
- Ilu ich jest? – Zapytał Marcus z pewnym niepokojem.
- Dwudziestu orków, każdy uzbrojony do walki w zwarciu. Jeden troll, jedzie po prawicy ich przywódcy. Wygląda na szamana, ale głowy nie dam. No i główny ork. Przywódca, źle mu z ocząt patrzy. Przy pasie ma jakąś strzelbę.
- Dokładniej rzecz ujmując, niewielkie zagrożenie? – Upewniła się Cassandra.
- To zależy. Jeżeli ich do siebie dopuścimy, to może być z nami krucho.
- Nie zaatakują – Oznajmił nagle Grer. Marcus, Bonhart i Inżynier zmierzyli go podejrzliwymi spojrzeniami.
- A skąd ta suplika? – Zapytał powoli łowca głów.
- Znam tego gościa. To Sun Twardy Łeb. Może odrobinkę przygłupi, ale honorowy jak diabli.
- Dziwne, bardzo dziwne. Najpierw przyjeżdżają najemnicy z GMZ. Zrządzeniem losu jeden z nich jest orkiem. Ale nie koniec na tym. Ledwo ci najemnicy zdążyli się zadomowić, znikąd pojawia się grupka uderzeniowa, złożona w przeważającej większości z orków.
- A skąd ta suplika? – Warknął Grer, opuszczając dłoń na rękojeść topora.
- Panowie, sądzę, że kłótnia naprawdę w niczym nam nie pomoże – Marcus po raz kolejny spróbował załagodzić sytuację. – Póki nie ma zagrożenia z ich strony, skupmy się raczej na tym, czego mogą chcieć.
- Póki co schowajmy broń – Zadecydowała Cassandra, wsuwając rapier z powrotem do pochwy. Wszyscy(Nie wyłączając Bonharta) schowali broń.
- A gdzie jest ten drugi najemnik? – Zapytał Inżynier, nieco zaniepokojony zaistniałą sytuacją. Orkowi parlamentariusze zbliżyli się na tyle, by Cassandra mogła im się dokładniej przyjrzeć.
Cała dwudziestka to były chłopy na schwał. Ich skóra była wręcz przebita potężnymi mięśniami, przy czym każdy z nich miał co najmniej dwa metry wzrostu. Każdy z nich miał na sobie skórzany pancerz, bardziej do dekoracji niż ochrony. Każdy miał obosieczny topór przy pasie, każdy wyglądał na takiego, co z toporem w ręku się urodził. Ich przywódca był nieco mniejszy od swojej świty, ale lepiej uzbrojony i opancerzony. Dodatkowo przy boku miał trolla, noszącego na sobie szatę w kolorze ziemi i z kosturem w ręce.
Cassandra nie wiedziała o szamańskiej magii więcej niż tyle, że potrafi siać spustoszenie bądź czynić cuda – zależnie od tego, kto się nią posługuje. Teraz jednak, czując silną energię emanującą z doradcy herszta, włosy zjeżyły jej się na głowie.

Sun zmierzył wzrokiem komitet powitalny, który wyszedł im na spotkanie. Dwójkę z nich już znał, byli tu wcześniej: Chudy olbrzym, być może niedożywiony i niski półogr oraz ten bardziej ludzki, z kataną na plecach. Pozostałej czwórki nie potrafił skojarzyć: Psowata, długouch z rozcieńczoną krwią, czarny brat oraz inny człowiek, skryty za czymś, co miało być pewnie pancerzem, a wyglądało na zbiór śmieci ze złomowiska Starego Crusha. Rzucił im nieprzychylne spojrzenie, także orkowi: Będzie się musiał gęsto tłumaczyć.
- Chcę rozmawiać z wodzem tej osady – Oznajmił władczym głosem, przyjmując groźną pozę. Przed jego oblicze wyszedł człowiek z kataną na plecach.
- Wychodzi na to, że ja nim jestem – Odparł. – Czym mogę służyć?
- Szybkim wyniesieniem się – Zapadła cisza. Tzu ukrył twarz w dłoni: Sun nie powinien tak zaczynać.
- Przepraszam… Chyba nie dosłyszałem… - Odparł powoli wódz osady, oglądając się za siebie. Półogr już mierzył miecz w dłoni.
- Więc powtórzę – Warknął Sun, wychodząc przed szereg. – Złamaliście reguły, które sami zawarliście, parszywe pięknisie z ONS! – W szeregach wroga zapanowała konsternacja. Psowata, długouch i ork oglądali się na siebie nerwowo, złomiarz zaczął mamrotać pod nosem coś, co brzmiało jak „O Panie, w co ja się wpakowałem…”, zaś na twarzy ich wodza pojawiło się nieme pytanie. Półogr bez słowa dotknął mieczem ziemi. Wyglądało na to, że jest gotowy do walki i że wie, o czym mowa. – Wysłany przez was przedstawiciel obiecywał solennie, ba! – zarzekał się na łono swojej matki, iż ONS i Bractwa Hordy utrzymają pokój na mocy tych postanowień! Teraz się okazuje, że wasze obietnice są gówno warte!
- Nie chcę przerywać tego ekscytującego monologu, ale… - Zaczął ostrożnie wódz. Sun puścił jego prośbę mimo uszu.
- I jeszcze w żywe oczy mi kłamią, że nie wiedzą, o co biega! Takiej zniewagi nie popuszczę, słyszycie? Nie popuszczę! – Ork zaczął powoli się uspokajać. – Wy, wasze kobiety, dzieci, cały ten majdan, który macie ze sobą… Do zachodu słońca ma tu pozostać tylko ta bielica!
- A co, gdybym Ci teraz poderżnął zielone gardziołko, hm? – Zasyczał półogr, podnosząc miecz.
- Wtedy nim mój trup zdąży ostygnąć, z tego miasta i jego mieszkańców nie pozostanie nic! NIC!!! – Natychmiast poczuł zimne żelazo przy szyi. Zaskakujące, celującym nie był półogr, tylko wódz tej dziwnej, ludzkiej osady, do tej pory sprawiający wrażenie zdezorientowanego.
- Czy to groźba? – Zapytał z kamienną twarzą. Jego lewa ręka… zapłonęła ogniem?
- Zabierz to żelastwo sprzed jego szyi. Błagam… - Poprosił złomiarz. Wódz posłuchał go i odsunął perspektywę śmierci od Suna.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz – Oznajmił spokojnie. – Wiedz jedno. Nie zrobiliśmy niczego złego i nie mamy pojęcia o polityce wielkosalonowej. Kopalnie Osmium nie mają tu nic do rzeczy. Stanie tu co prawda ufortyfikowane miasto, ale miasto, nie twierdza. Rekompensata dla istot i ich rodzin, które straciły swe domy podczas Trzeciej Wojny. To ma być schronienie. Jeżeli zaatakujecie, będziemy się bronić!
- Więc nie zamierzacie składać broni… - Odezwał się nagle Tzu. – Będziemy chyba musieli sięgnąć po tradycyjne środki.
- „Tradycyjne”? – Powtórzył wódz osady, ponownie dobywając katany.
- Ach, nie miałem na myśli walki. Przynajmniej nie zwyczajnej – Troll uśmiechnął się pojednawczo. – W dawnych czasach, gdy ktoś przez przypadek robił coś, o czym nie wiedział, że jest zabronione, dawano mu szansę.
- To znaczy…?
- Jeżeli wytrzymacie ataki Bractwa Hordy przez trzy dni od zachodu słońca, wstrzymamy szturmy na tą osadę i pozwolimy jej żyć w pokoju.
- Co?! – Zdziwił się Sun.
- Nie możesz zaprzeczyć, oni nie wiedzieli o machlojkach Widelfortza – Odparł spokojnie szaman, kątem oka mierząc zebranych. Psowata, długouch i ork byli ewidentnie zaniepokojeni takim obrotem sytuacji, złomiarz modlił się do swojego boga, wódz zmrużył oczy. Jedynie półogr nie wyglądał na zdziwionego, co nie zaskoczyło Tzu. Stary troll wiedział o kontrakcie pomiędzy Widelfortzem a Bonhartem, mimo to postanowił na razie go nie zdradzać.
- Cóż… Chyba możemy tak zrobić… - Mruknął Sun. – Jednakże niech to się tyczy obu stron. Jeżeli uda im się przetrzymać ataki, niech oni nie atakują nas.
- Tak będzie – Odparł wódz, chowając swą broń. – My tymczasem musimy obgadać z panem Widelfortzem szczegóły planu rozbudowy. Do następnego spotkania, mam nadzieję, że nie na polu bitwy – Sun ukłonił się lekko, po czym dał sygnał wojownikom. Odwrócili się i odeszli. „Zobaczymy, czy są na tyle silni, by obronić swoją niewinność…”, pomyślał, rzucając jeszcze przelotne spojrzenie na osadę.

- Domagam się wyjaśnień – Powiedział bardzo niezadowolony z obrotu spraw Marcus, wpatrując się w hologram Widelfortza, widowiskowo zdziwionego wiadomościami przekazanymi przez Aftermatha. W pokoju byli tylko oni.
- To oczywiste: Zostaliście oszukani przez tego wilka w owczej skórze – Odparł bez wahania szlachcic.
- Ciekawe rzeczy opowiadał nam ten wilk. Najważniejsze jest to, że według jego słów, te tereny nie są dla nas dostępne. Co ciekawsze, troll mówił, że to PAN podpisywał traktat głoszący o nienaruszalności granic.
- Bzdura! – Oburzył się Widelfortz. – Jestem ostatnią osobą, która poszłaby na rozmowy dyplomatyczne z nieludźmi!
- A jaką mogę mieć pewność?
- Zapytaj Bonharta. Tak się składa, że może potwierdzić, iż robiłem coś innego – Hologram przez chwilę milczał. – Pojawię się tutaj jutro, by osobiście sprawdzić, jak radzą sobie najemnicy, których wynająłem. Co może Pan o nich teraz powiedzieć?
- Nie mieli jeszcze okazji, by się sprawdzić. Mam nadzieję, że rozlew krwi ograniczy się do minimum.
- Mam nadzieję, że rozlew waszej krwi faktycznie ograniczy się do minimum. Mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę z sytuacji?
- Nie bardzo rozumiem.
- Wszyscy nieludzie – nie licząc tych z nami sprzymierzonych – na chwilę obecną są naszymi wrogami.
- Naszymi?
- Owszem, naszymi. Był to bowiem twój pomysł, by założyć tą wieś tuż obok wściekłych orków i strefy B. Gdyby nie złoża Osmium w pobliżu, prawdopodobnie nigdy byś nie zyskał swoich Łajsk – Marcus starał się zachować spokój, jednakże przychodziło mu to z najwyższym trudem. – Do zobaczenia jutro po południu. – Połączenie zostało przerwane. Aftermath opadł na krzesło. Czy tak dużo wymagał? Chciał tylko postawić z powrotem Łajski. Miejscowość, z której się wywodził. Pełną ciepłych wspomnień… Odchodzących w przeszłość.
Jutro czekał ich ciężki dzień.

Rozdział 5

Jej oczy wpatrywały się w powstającą osadę, zwaną także Nowymi Łajskami.
„Ileż to lat temu?”, pomyślała, wspominając swoje szczęśliwe dzieciństwo w starych, spokojnych Łajskach. Rodziców, brata, dziadków. Beztroskę przeplataną obowiązkami, wypełnianymi przez nią sumiennie. Potem jednak nadeszła wojna. Wytrzymali, osiem lat między ruinami. Wytrzymali, tylko po to, by na tydzień przed zakończeniem wojny stracić wszystko.
Wszystko.
Dotknęła dłonią twarzy. Skrzywiła się: Blizna wciąż dawała o sobie znać, mimo iż nabawiła się jej dobre pół wieku temu.
Zsunęła się ze skarpy. Słońce zachodziło powoli, rozkładając na niebie czerwoną smugę. Zbliżyła się do wejścia. Natychmiast wymierzono w nią broń. Na straży stało dwóch mężczyzn, niezbyt wysokich, aczkolwiek na tyle dobrze uzbrojonych, by zmieść ją z powierzchni ziemi.
- Przybywam w pokoju – Oznajmiła, obserwując uważnie wymierzone w nią lufy strzelb. Wiedziała, że zabrzmiało to patetycznie, bez polotu i ogólnie rzecz biorąc głupio, ale nie miała innej alternatywy.
- Ten goblin, co był tu godzinę temu powiedział to samo – Odparł nieprzyjemnie jeden ze strażników. – Teraz jego członki dyndają na blankach.
- Czekaj, to przecież człowiek… - Odparł drugi z nich. – Niech to, nie spodziewałem się tu zobaczyć samotnej kobiety.
- Człowiek, akurat! – Warknął pierwszy. – Dam głowę, że to jeden z tych szamanów używających swoich sztuczek.
- Zapewniam, że nie zamierzam walczyć. Nie mam nawet broni.
- Wprawny magik nie potrzebuje broni. Łapy do góry, tak, żebym je widział! – Nie miała większego wyboru, podniosła ręce. Jeden ze strażników obszedł ją i wymierzył strzelbą w plecy. – A teraz z nami, „paniusiu”. I nawet nie próbuj uciekać: Palec na spuście gotowy mi się omsknąć. – W milczeniu wprowadził ją do osady. Co prawda, nie był to sposób najlepszy, ale znalazła się w obrębie murów. Teraz tylko musiała dostać się do Marcusa…

Wyżej wymieniony przebywał w centralnym budynku osady, służącym za ratusz i punkt zebraniowy. Razem z nim w środku byli Cassandra, Bonhart i Inżynier. Zebrani omawiali kilka spraw generalnych, między innymi rozstawienie ubóstwianych przez „złomiarza” niewielkich działek strażniczych. Wobec sceptycznych opinii odnośnie tych niewielkich maszyn, Inżynier zademonstrował im działanie takiego działka. Postawił je jakieś sto metrów przed manekinem, po czym zaprogramował maszynę na strzelanie. Potok pocisków zalał kukłę niczym deszcz, zamieniając ją w strzęp słomy. Niestety, działka te miały pewną wadę: Podstawowe ich modele zaliczały się raczej do straszaków niż prawdziwych środków obronnych, a rozbudowa wymagała nieco czasu. Do tego nie cechowały się zbytnią wytrzymałością, co wymagało nieco zmysłu przy umieszczaniu ich. Najlepszymi miejscami były wszelakie kryjówki, z których przeciwnik nie spodziewałby się ostrzału. Teraz więc zebrani omawiali, gdzie najlepiej byłoby rozstawić działka. Saeros przycupnięty na wieży zegarowej wypatrywał wszelakich oznak nieprzyjaciela, Grer przechadzał się po blankach ze strzelbą w pogotowiu… Ale nikt nie spodziewał się tajemniczego gościa, który pojawił się tego wieczoru.
Strażnicy wprowadzili do środka jakąś kobietę. Marcus zdziwił się: To byłby pierwszy przypadek, gdyby doszło do jakiegoś naruszenia prawa w osadzie. Chyba że… Aftermath przyjrzał jej się dokładniej. I zamarł.
Od lewego ucha aż na drugi koniec jej twarzy skosem biegła paskudna blizna.
- Nietutejsza – Wyjaśnił jeden ze strażników. – Mówi, że przybywa w pokoju. Bardziej durnej gadki nie słyszałem.
- Zostawcie nas samych – Odparł Marcus. – To tyczy się także was, jeśli łaska – Zwrócił się do Cassandry, Bonharta i Inżyniera. Jeden po drugim opuścili salę, zostawiając Aftermatha z tajemniczą kobietą.
Przez chwilę wpatrywali się w siebie w milczeniu.
- Kate… - Szepnął Marcus, wyciągając ku niej ręce. Przytulili się. – To będzie całe dziesięć lat.
- Tęskniłeś? – Zapytała z nutką kokieterii. Oboje roześmieli się.

- Gdzieś się podziewała przez te wszystkie lata? – Zapytał. Przechadzali się po osadzie, przyglądając się chwilowo wstrzymanym(Ze względu na ciszę nocną) pracom.
- No wiesz, żywot uzdrowicielki nie jest stateczny. Ciągle znajdzie się ktoś, kto będzie potrzebował pomocy. A i płacą niezgorzej…
- Nie uzdrawiasz bezinteresownie? No, no… Zmieniłaś się nieco.
- Za coś trzeba żyć, prawda?
- Skoro o życiu mowa… Jak miewa się reszta paczki?
- Ach, stare czasy. Gimnazjum nr 66… - Kate rozmarzyła się nieco, szybko jednak powróciła do siebie. – Rattenbergera widziałam ostatnio parę miesięcy temu jako krupiera w jednym z kasyn w Monte Carlo. Powodzi mu się całkiem nieźle i otaczają go panienki.
- Cały Michael Rattenberger. Nie udało mu się stać się drugim MJ’em, więc zaczął robić to, w czym jest naprawdę dobry.
- Kim z kolei wciąż podróżuje i szuka guza. Niestety, chyba obejdzie się smakiem: Jej największy przeciwnik, Szabla, zmarł jakieś trzy miesiące temu.
- Pojedynek? Bestia?
- Będziesz się śmiał: Poślizgnął się na schodach i uderzył głową o betonowe podłoże.
- Marny koniec, jak na najbardziej utalentowanego Magicznego Wojownika wszechczasów – Przez chwilę Aftermath milczał, wpatrzony w księżyc. Była pełnia. – A co z… Nim?
- Nie widziałam go od czasu, gdy rozstaliśmy się po liceum. Co jakiś czas o Nim słychać…
- Tia… Kto wie, może was obserwuje? – Zapytał ktoś za ich plecami. Marcus i Kate odwrócili się. Stał tam nieco wyższy od Aftermatha mężczyzna, ubrany na czarno: Czarne jeansy, czarne adidasy, czarny bezrękawnik, czarne ćwiekowane rękawice bez palców, czarny płaszcz zwisający z lewej ręki. Przez plecy przewieszone miał dwa miecze, zaś na jego twarzy trzymały się okulary.
- Więc jesteś – Mruknął Marcus powoli. Tajemniczy mężczyzna uśmiechnął się i przerzucił płaszcz na prawą rękę.
Na lewej miał dwie niewielkie blizny i ćwiekowaną bransoletę.
- Jak mógłbyś poddawać w wątpliwość moją prawdziwość? – Zapytał, błyskając szkłami.
- Więc to ty jesteś tym „wolnym strzelcem”?
- Dokładnie – Jego oczy rozbłysły. – Prosta robota, duża zapłata, chwila zabawy w szczerym polu bądź zamknięciu… Krew. Dużo krwi.
- Nie bądź zbyt pewny siebie.
- Czemu nie? Po swojej stronie mam profesjonalistów z GMZ, Bonharta, wojennych budowlańców i was – Mężczyzna sięgnął po jedną z buteleczek przyczepionych do jego pasa i opróżnił ją jednym haustem. Płyn był czerwony, gęsty…
Był ludzką krwią.
Marcus wzdrygnął się. Sanguinarianizm. Uzależnienie od krwi. Jeden z powodów, dla których On z cynicznego krzyżowca stał się cynicznym łowcą nagród i najemnikiem od wszystkiego. Od wszystkich zleceniodawców wymagał jednego: Możliwości wytoczenia krwi z celu. Jemu było wszystko jedno: Człowiek, potwór, elf, smok. Liczyła się tylko jeszcze ciepła, nie zakrzepła krew.
Aftermath cholernie bał się tego gościa, mimo iż byli(I wciąż są) kumplami. 
Padł strzał. Saeros działał.
- A więc wam nie przeszkadzam. Czas odkurzyć nożyki… - Z cichym maniakalnym chichotem na ustach, wyminął ich i niczym cień przemknął między strażnikami.
- Wiesz… Boję się – Szepnęła Kate, wtulając się w zamyślonego Marcusa. – Mam nadzieję, że pozwolisz mi tu zostać na jakiś czas?
- Przyda się każda para rąk – Maniakalny chichot rozbrzmiał na tym niemalże wypalonym pustkowiu cokolwiek nienaturalnie.

Rozdział 6

Noc była dość ciężkim przeżyciem. Zgodnie z zapowiedziami orków, ataki zaczęły się po zachodzie słońca i od razu stało się wiadome, że utrzymać Łajsk łatwo nie będzie: Saeros zanotował ponad piętnaście strzałów w głowy wilków, które służyły agresorom za kawalerię. Nie, frontalny atak nie był rozwiązaniem: Jeżeli nie Saeros, to działka Inżyniera skutecznie rozbijały lekkozbrojną kawalerię. Tylko dwóm orkom udało się przebić na teren miasta, gdzie spotkali się z Bonhartem. Chwilę później obaj posłużyli za worki dla sanguinarianina. To nie była dobra taktyka dla orków. Obrona wypluwała zbyt dużo pocisków, większość charakteryzowała się nieprzyjemnie wysokim wskaźnikiem przebijania ciał, w środku zaś czekał ten durny półogr, psowata, mógł wyskoczyć wódz osady bądź czarny, no i ten obłąkaniec w okularach… Sun uderzył pięścią o blat stołu. Co tu robić, co tu robić… Niedługo minie pół dnia z trzech, a oni nawet nie ruszyli nikogo ani niczego z terenu Łajsk. Stracili ponad trzydziestu utalentowanych kawalerzystów. „Niech szlag trafi technikę…”, pomyślał ork, przyglądając się zza okna swojej osadzie. Przypominała nieco dość prymitywne miasto. Wbrew przesądom, technologia Bractw Hordy nie była ograniczona do topora. Horda zza Uralu potajemnie wspierała ich działania, przesyłając nieco przestarzałych broni palnych. Trafił się czasem nawet jakiś mech poskładany z kilkuset kawałków blachy. Nie tym razem.
Sun rozmyślał. Blitzkrieg zawiódł, został za późno wprowadzony w życie. Trzeba było użyć cięższych formacji…
Bądź zaatakować z zaskoczenia.
Ork natychmiast odrzucił ostatnią myśl. Miał hyzia na punkcie honoru i perspektywa użycia jakiegokolwiek podstępu obrzydzała go.
Ale być może nie będzie innego wyjścia.

Bonhart, generalnie rzecz biorąc, nudził się. Wbrew jego oczekiwaniom, orkowie atakowali dość rzadko, nie licząc szaleńców, którzy liczyli na łut szczęścia. Nawet wtedy nie miał okazji do skrzyżowania ostrzy z nikim: Działka skutecznie kosiły nadbiegających orków niczym zboże, nawet mimo ich relatywnie krótkiego zasięgu(100 metrów to niewiele, biorąc pod uwagę szybkość, z jaką zbliżali się ci giganci). Od czasu tamtych dwóch orków Bonhart był zmuszony do tylko jednego machnięcia mieczem, by odbić rzucony przez konającego berserkera topór.
Było nudno.

Saeros nie narzekał na brak zajęć. Dzięki swojej snajperskiej lunecie mógł wypatrzyć i zdjąć zbliżającego się adwersarza. Na trzydzieści dwa wilki zbliżające się do osady odstrzelił dwadzieścia. Mógł doliczyć też na swoje konto dwóch jeźdźców, który poskręcali karki, spadając ze swych wierzchowców. Reszta była już formalnością: Działka wystrzelały resztki oddziału, a na dwóch pozostałych przy życiu czekał już Bonhart. Ot, zwykła warta snajperska. „Jeżeli będą tak robić dalej, to kwestia utrzymania osady będzie formalnością”, pomyślał, wypatrując przez lunetę jakichś oznak wrogiego im życia.

Kate chwilowo była bez zajęcia. Na razie przeciwnicy byli za słabi, by użycie jej uzdrowicielskich talentów było konieczne. Korzystając z chwili spokoju, grywała w szachy i szło jej całkiem nieźle: Dwa razy ograła Cassandrę, raz Marcusa, udało jej się nawet wygrać z Inżynierem. Wyzwała na pojedynek nawet Bonharta… I przegrała z kretesem. W trzynastu ruchach. Jego nie próbowała nawet wyzywać na pojedynek. On wygrywał w szachy ze wszystkimi i zawsze grał własnym zestawem. Jego figury były dość… makabryczne.
Pionki przypominały bezgłowych ludzi, uzbrojonych w szczerbate topory.
Wieże były kamiennymi blokami, obdarzonymi takimi dekoracjami jak między innymi krowia czaszka, wielki lśniący pazur czy jaszczurzy ogon.
15  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / Fergard Stratoavis proudly presents.... : 31 Grudnia 2009, 00:02:28
Swoje nowe opowiadanie, tym razem bardziej posunięte w klimaty crossoverowego FF-a. Sugeruję zapoznanie się z bohaterami.

Let's play!

Bohaterowie z przypadku


Prolog

Chmura dymu uniosła się w powietrze.
Młody wojownik został po raz kolejny rzucony o ścianę. Ten rzut był dla niego ostatnim – impet uderzenia złamał jego kręgosłup niczym zapałkę i uczynił kaleką do końca życia. Jego adwersarz uśmiechał się. Tak bardzo, jak tylko pozwalały mu na to rozprute w połowie usta, z których wystawały najróżniejszej długości kły. Chłopak ostatkiem sił dowlókł się do pobliskiego kamienia i spróbował wznieść swój miecz do ataku. Pocisk przypominający okrągły kamień ze stali szybko wytrącił mu ostrze z pokrytej krwistą siecią ran ręki.
To miały być jego najwspanialsze urodziny. Szesnasta wiosna byłaby za nim dziś wieczór. Wreszcie stałby się mężczyzną, wreszcie przestałby być postrzegany jako chłopiec. Znalazłby swą miłość, widziałby, jak dorastają ich dzieci, wreszcie patrzył, jak bawią one ich wnuki.
Los był dla niego okrutny.
Nie wiedział, dlaczego jest bliski śmierci. Nie złamał swojej „geasa”. Głosiła ona, że umrze tego samego dnia, gdy stanie do walki z Okrągłą Piłą. Jego przeciwnik nie wyglądał na piłę ani inne znane mu narzędzie: Nosił dziwny, czarny pancerz z hełmem, zaś za pasem trzymał dwa dziwaczne narzędzia, którymi zabił kowala i jego małżonkę. Jego oczy przypominały nieco latarnie – Jarzyły się żółtym blaskiem, pozbawione źrenic czy tęczówek, jeno dwie żółte plamy w miejscu oczu. Jego ręce przypominały nieco szpony orła, były jednak znacznie szersze i ostrzej zakończone. Najbardziej jednak przerażała go makabryczna dekoracja, jaką umieścił sobie na szyi: Obwieszony strzępami mięsa rządek kolców(Przypominających wyglądem stalaktyty), od szyi aż do końca pleców. „Nie wierzę, że przegrałem… Nigdy nie przegrałem…”, pomyślał z rozpaczą, myśląc o tym, co go ominie. Nieznajomy przemówił, charcząc:
- A więc Taranis przyjdzie po ciebie przedwcześnie – Stwierdził, opluwając się przy okazji krwią. Skoczył szczupakiem do przodu, po czym dotknął rękoma ziemi i wykonał przewrót. Wojownik pierwszy(i zapewne ostatni) raz widział, jak jakakolwiek istota zwija się w coś na kształt talerza. Talerza otoczonego kolcami. Stwór zarył nimi w ziemi, po czym z głośnym trzeszczeniem ruszył w kierunku swojej ofiary. Niczym piła.
Oczy wojownika rozszerzyły się. A potem zapadła ciemność.
Był piękny, czerwcowy dzień.

Rozdział 1 – Podróżujący przez Sny

Nad Breezegale nadciągały ciężkie, burzowe chmury.
Klonoa nie cierpiał wody w żadnej postaci(Tolerował jedynie śnieg). Nie umiał pływać i mimo chęci nie potrafił przemierzać akwenów nawet pieskiem. Mimo to deszcz sprawiał, że czuł się lepiej. Dawał mu okazję na rozmyślanie.
Nie inaczej miało być tego dnia. Przynajmniej miało.
Rodowity Phantomilianin założył swoją błękitną czapkę z daszkiem. Dzień dopiero się zaczął. Klonoa jeszcze przez chwilę poprzeciągał się na łóżku, po czym z głośnym mlaśnięciem podniósł się z niego i podszedł do szafki nocnej. Leżał tam złoty pierścień z zielonym kryształem. Nie namyślając się za wiele, założył go na prawą rękę, po czym nacisnął klamkę. Przywitał go lekki, wiosenny deszczyk. Ignorując spadające krople wody, Klonoa ruszył nieśpiesznie dróżką. Mimo pogody, uśmiech nie schodził z jego twarzy – w końcu tyle było rzeczy do obgadania z przyjaciółmi.
Jak później przekonał się nasz koto-królik, dzisiejszy dzień był zupełnie inny od tego, co przewidywał.
Piorun przeszył powietrze, po czym z trzaskiem uderzył o pobliskie drzewo. Klonoa z przerażeniem zauważył, że pod drzewem ktoś stoi. Być może był ślepy, może głuchy, ale najwyraźniej nie zauważył bezlitośnie upadającego drzewa. Nasz bohater przyśpieszył kroku, po czym w biegu wyskoczył w powietrze. Wielkie, przypominające skrzydła uszy pozwoliły mu poszybować prosto w stronę nieznajomego, przykrytego szerokim płaszczem. Jedyne, co zdążył dostrzec Klonoa było to, że niedoszła ofiara upadającego drzewa jest niezwykle wysoka.
- Proszę uważać! – Krzyknął w swoim języku(niezrozumiałym dla człowieka), wyciągając się najbardziej jak tylko można, byle wypchnąć wysokiego gościa poza zasięg drzewa. Jakimś cudem udało mu się. Nieznajomy opuścił strefę zagrożenia, dokładnie na pół sekundy przed tym, jak drzewo przygniotło jego wybawiciela, zakańczając jego żywot…

- Zaraz, zaraz… Co za pacan wymyślił tak krótkie i pozbawione sensu opowiadanie?! – Wydarł się głos zza kulis. Gdzieś w oddali odezwało się nieśmiałe „ja”. – Nie, nie, panie kolego. To miało być epickie opowiadanie z wątkami humorystycznymi, a Klonoa jest tam jednym z głównych bohaterów. Nie możesz go po prostu zabić!
- Za…Zapamiętam – Wymamrotał przerażony twórca, wracając do swojej pracowni.

Ekhem… Zapomnijcie o tym, co mówiłem wcześniej. Faktycznie, tajemniczy nieznajomy został odepchnięty, jednakże Klonoa nie został przygnieciony(choć przez jedną straszliwą chwilę pomyślał, że właśnie umiera). Dryblas dysponował znaczną siłą. Jakimś cudem udało mu się złapać pień drzewa jedną ręką i przytrzymać go na tyle długo, by jego wybawiciel mógł się spod niego wyczołgać. Tak, nieznajomy trzymał na wpół spalony pniak jedną ręką. Klonoa w końcu się spod niego wydostał, po czym otrzepał się z kurzu. Nieznajomy przemówił:
- Powinienem Ci chyba podziękować: Właśnie uratowałeś mnie przed przygnieceniem – Jedyny problem w jego wypowiedzi dotyczył języka. Mianowicie, Klonoa nie bardzo wiedział, o co może chodzić dryblasowi pod płaszczem – tak to jest, jak nie znasz ludzkiego języka. Nasz koto-królik przekrzywił tylko głowę i zamrugał oczyma, co pewnie miało znaczyć „Co?” Nieznajomy chyba zauważył, że tak nie dotrze do osoby, która(jak się później miało okazać) miała mu być bardzo potrzebna. Pogmerał chwilę przy głowie, po czym zaczął mówić ponownie:
- Rozumiesz to, co mówię? – Zapytał. Klonoa energicznie pokiwał głową potakująco. A więc translator działa, jak należy. – Chciałem więc podziękować za uratowanie mnie przed… Hmm, drzewem?
- To nic takiego! – Odparł koto-królik radośnie, szczerząc się. Nagle jednak wpadła mu do głowy jakaś myśl. – Jak to możliwe, że rozumie Pan nasz język? – W odpowiedzi nieznajomy zdjął kaptur z twarzy. Był człowiekiem, co do tego nie było żadnych wątpliwości. Jego głowa przypominała nieco kształtem… butelkę? Mężczyzna(Bo był to osobnik płci męskiej) był łysy jak kolano, na twarzy miał zaś brązowe wąsy. Jedno z jego oczu wydawało się być większe od drugiego W jednym uchu widać było słuchawkę, zapewne dzięki temu mógł on zrozumieć się nawzajem z Phantomilianinem.
- Wygląda pan… Odrobinę dziwnie – Stwierdził szczerze Klonoa. Było w tym coś z prawdy – Zobaczyć kogoś z głową w kształcie butelki to z pewnością niecodzienny widok. Mężczyzna zignorował uwagę, po czym zaczął mówić dalej:
- Potrzebuję twojej pomocy. Bez Ciebie i jeszcze paru innych osób nasz świat skazany będzie na zapomnienie.
- Nie brzmi to najlepiej – Odparł nieco zaniepokojony Klonoa. W głowie zakodowała mu się myśl: „Zawsze należy pomagać tym, którzy pomocy potrzebują”. Ale wydawało się to tak absurdalne: Ten człowiek był co najmniej dwa razy wyższy od niego, poza tym muskularny i choć nieuzbrojony, mógłby stanowić zagrożenie. – Ale jak mogę Panu pomóc, panie…
- Soda Popinski – Odpowiedział zapytany, wyciągając spod płaszcza butelkę z wodą gazowaną. Opróżnił ją jednym haustem, po czym schował z powrotem. – Widzisz, mój drogi przyjacielu, nad królestwem Czerwonej Róży zawisło śmiertelne niebezpieczeństwo… – Widząc niewiedzę na twarzy(pyszczku?) Klonoy odchrząknął parę razy i wypił kolejną butelkę sody. – Zapewne wiesz, że istnieją inne światy niż twój. Farfintia jest właśnie jednym z nich. Jest to niewielki świat, mała planeta. Żyją tam Farfintianie, podzieleni na trzy grupy: Królestwo Czerwonej Róży, Hrabstwo Czarnej Róży i Republikę Błękitnej Róży.
- Czy jesteś Farfintianem?
- Nie, jestem człowiekiem, jednym z wielu. Farfintia nie jest zamieszkiwana tylko przez jej rodowitych mieszkańców. Ale oddalam się od tematu. Widzisz, przepowiednia głosi, że uratować ten świat może tylko Czwórka, zapowiedziana przez prastarych władców.
- Aha…
- Przepowiednia mówi, że wśród wybawicieli znajdzie się dwóch ludzi, Mobianin i Phantomilianin. Pierwszy będzie miał duże uszy, drugi będzie pochodzić z zamierzchłych czasów, trzeci dzierży potężny młot, zaś ostatni jest tak zwyczajny, jak tylko można być.
- To nie jest trochę za mało, by szukać tych wybawicieli? – Zapytał nieco zbity z tropu Klonoa.
- Druga część przepowiedni objaśnia kolejne wskazówki. Osoba z zamierzchłych czasów miała się tytułować tyloma mianami, że nie sposób by ich wszystkich policzyć. Ta uzbrojona w potężny młot jest różowa, zaś długouchy to „Podróżujący przez Sny”.
- Tak mnie czasem nazywają… - Zaczął zaskoczony koto-królik. – Czyli… Ja jestem jednym z tych czterech?
- Na to wychodzi.
- Ale ja nie mogę tak po prostu opuścić Phantomile – Zaprotestował Klonoa. – Co z moimi przyjaciółmi, z rodziną, z…
- Nie ma żadnego „ale” – Uciął twardo Soda. – Masz do wyboru zgodzić się i być może ocalić tysiące istnień bądź odmówić… I dopowiedzieć sobie resztę – „Podróżujący przez Sny” umilkł. Jakaś jego część nalegała, by odmówił. Ale nie mógł tego uczynić. Zawsze pomagał potrzebującym, nawet gdy wplątywało go to w niepożądane przygody. I tak samo miało być tym razem. Klonoa tylko pokiwał głową, smutniejąc. Przez  głowę przeszła mu myśl, że źle zrobił, ratując Sodę, ale szybko przywołał się do porządku. Zapytał jeszcze:
- Mogę wziąć ze sobą chociaż jednego ze swoich przyjaciół?
- Obawiam się, że to niemożliwe – Odparł mężczyzna, wychylając kolejną butelkę. – Przepowiednia twierdzi, że tylko wasza czwórka może walczyć z niebezpieczeństwem zagrażającym całej Farfintii – Znikąd pojawił się niebieski wir energii, będący pewnie portalem prowadzącym do świata Farfintian. Klonoa westchnął, zaraz potem jednak uśmiechnął się lekko. Kto wie, może to będzie ciekawa przygoda? „Będę miał co opowiadać po powrocie…”, pomyślał, wkraczając w portal. Soda ruszył za nim.

Rozdział 2 – Najwspanialszy Zabójca Na Świecie

Obaj nasi bohaterowie zostali wyrzuceni tuż przy drodze na początku lasu. Była piękna, słoneczna sobota. Drzewa chybotały się na lewo i prawo, targane orzeźwiającą bryzą.
- Oto i Farfintia – Rzekł Soda, z rozgoryczeniem stwierdzając, że jego ostatnia butelka z wodą jest pusta. – Jesteśmy przy głównym trakcie, prowadzącym do stolicy Królestwa Czerwonej Róży – Mężczyzna wskazał swemu towarzyszowi kierunek drogi, biegnącej przez nieprzyjaźnie wyglądający las. – Idąc tam, po ok. godzinie dotrzesz na miejsce, czyli pod bramy. Tam razem z innymi wybrańcami oczekuj mnie.
- Nie pójdziesz ze mną? – Zapytał Klonoa, z niepewnością patrząc na niknącą w mroku ścieżkę.
- Wciąż brakuje jednego wybrańca. Na szczęście wiem, gdzie go szukać. Zresztą… Droga jest prosta jak drut. Nie sposób nie przeoczyć stolicy – Portal po raz kolejny pojawił się w powietrzu. Soda tylko pomachał koto-królikowi na pożegnanie, po czym zniknął w wirze energii. Klonoa odwrócił się w stronę drogi do stolicy. Nie wyglądała zbyt… bezpiecznie. Phantomilianin do strachliwych się jednak nie zaliczał(chyba że chodziło o kontakty z wodą głębszą niż do pasa bądź paroma innymi rzeczami, których przeciętny bohater się nie boi), tak więc śmiało(No, możnaby polemizować) wkroczył do lasu. Przywitały go pohukiwania sów. Dziwne, zważywszy, że był środek dnia. Klonoa nie zatrzymywał się. Nie miał najmniejszej ochoty na przystanek w tym miejscu… Do tego to paskudne uczucie bycia obserwowanym. Koto-królik(Choć bardziej poprawne jest kot z wielkimi uszami, patrz. Wikipedia – Przyp. Aut.) mimowolnie rzucił okiem na otaczający go las. Drzewa wyglądały absolutnie zwyczajnie, jednak było w nich coś… Mrocznego. „Może to objawy tego niebezpieczeństwa, o którym mówił Soda?”, zastanowił się Klonoa, przez przypadek przystając. Miało się to na nim w przyszłości zemścić.
Z obu stron nadchodziły wilki, po dwa na każdą stronę drogi. Nie były to jednak typowe psowate. Było w nich coś, co Klonoa określił później jako „Tak mroczne, że aż ciemno”. Każdy miał niezwykle czarne futro, kudłate i nastroszone. Nasz bohater pewnie by ich nie zobaczył, gdyby nie intensywnie żarzące się czerwone ślepia oraz białe niczym kości kły. Nienaturalnie białe… Koto-królik nie obawiał się duchów bądź potworów, cztery wilki jednak obudziły w nim niemały lęk.
- Dobre… Pieski… - Zaczął uspokajającym głosem. Jeden z wilków warknął, obnażając bardzo rozwiniętą dolną szczękę. Klonoa zauważalnie przełknął ślinę, co wilki zrozumiały – zgodnie z prawdą – jako oznakę słabości. Największy z nich(i chyba najbardziej niecierpliwy) skoczył gardłu ofiary na spotkanie. Nasz bohater nie zwlekał ani chwili dłużej. Wymierzył kryształem pierścienia w atakującego. Wilk zaczął unosić się w powietrzu, zdziwiony obrotem spraw. Ta ofiara dysponowała czymś, czego wcześniej nie widział… Następne zdarzenia wprawiły go w jeszcze większą konsternację. Zaczął on bowiem… Okrągleć. Jego łapy skurczyły się, ogon zanikł. Po krótkiej chwili przypominał balon o cechach wilka lub jak kto woli sporych rozmiarów piłkę. Klonoa nie czekał. Gdy tylko jego przeciwnik zaczął zamieniać się w kulę, chwycił go, po czym rzucił w stojącego samotnie wilka i ruszył otwartą drogą byle dalej od agresywnych zwierząt. Pozostałe dwa wilki szczeknęły i ruszyły za nim, z żądzą mordu w oczach. Nie było złudzeń – Psowate były szybsze niż koto-królik, który koniec końców biegł na dwóch nogach. Phantomilianin zdawał sobie z tego sprawę. Jak się okazało, las nie był aż tak wielki, na jaki wyglądał przed wejściem: Klonoa szybko z niego wybiegł, wpadając na niewielką łączkę tuż nad klifem. Gdyby szedł zgodnie ze ścieżką, wpadłby do lasu ponownie. Pozostawał więc tylko ten trójkącik łąki, zakończony stromym klifem. Stąd można było świetnie zobaczyć miasto, o którym opowiadał Soda: Wspaniałe mury z czerwonej cegły przykrywały co prawda znaczną część widoku, ale wciąż można było zobaczyć wieżę zegarową, całą czerwoną rzecz jasna. Z tej czerwieni wybijała się sama tarcza zegara: Błękitna z czarnymi wskazówkami. Klonoa nie miał jednak czasu na podziwianie widoków. „To chyba moja jedyna szansa…”, pomyślał, skacząc z klifu. Wiatr uderzył w jego uszy, pozwalając mu szybować. Wilki nie były przygotowane na podobną ewentualność. Jeden zatrzymał się, lecz drugi – Z dwoma szramami na pysku układającymi się w „X” – nie zamierzał odpuścić. Skoczył za nim i – przed swoim upadkiem – machnął lewą łapą, trafiając ofiarę w nogę.
- Magya! – Krzyknął koto-królik, krzywiąc się z bólu. Wilk z głośnym skowytem pomknął na spotkanie gruntu. Klonoa zaczął wirować – Ugryzienie wytrąciło go z równowagi. Stracił kontrolę nad lotem. Po krótkim „korkociągowaniu” w powietrzu z krzykiem uderzył w pobliskie drzewo i zsunął się z pnia z bolesnym mamrotaniem. Z pewnością skrócił dystans: Wylądował na wielkim, samotnym drzewie tuż obok innej drogi do miasta. Mógł stąd zobaczyć wyjście z lasu, schodzące niewielką górką. Obejrzał nogę. Nie wyglądała najlepiej: Ugryzienie zostawiło krwawe ślady i kilka otwartych ranek, w których zaczął pojawiać się jakiś czarny płyn. Nie było go wiele(W porównaniu do wyciekającej krwi), ale zaniepokoił on naszego bohatera. „Nie mam niczego, by to zabandażować…”, pomyślał, podnosząc się chwiejnie. Z niechęcią oderwał kawałek rękawa swojej bluzy i owinął go dookoła największej rany, zakrywając przy okazji kilka mniejszych. Spróbował przejść kilka kroków, kulejąc. Co prawda zachwiał się, ale szczęśliwie nie upadł. Z wysiłkiem wymalowanym na twarzy zaczął iść. W końcu udało mu się przyzwyczaić do kulejącego rytmu marszu. „Brawo, Klonoa: Świetny z Ciebie wybraniec. Nie minęła godzina w tym miejscu, a ty ledwo trzymasz się na nogach…”, pomyślał zmęczony. Oczy zaczęły mu się kleić. Byle nie zasnąć, byle ich nie zamknąć… Niestety, mimo woli naszego bohatera powieki opadły na gałki. Koto-królik osunął się na kolana i upadł, ulegając zmęczeniu. Stracił przytomność…

Obudziła go rozmowa dwóch głosów. Wyglądało na to, że rozmawiający nie zwrócili uwagi na fakt, że Klonoa obudził się:
- Mówię Ci, to może być jakiś mag z Hrabstwa. Taka okazja nie powtórzy się drugi raz.
- No nie wiem, Fil, jak dla mnie to dzieciak.
- Dzieciak! Ile to można usłyszeć o czarnoksiężnikach chowających się pod takim przebraniem, co?! W TYM tygodniu jakiś psychol wymordował mi całą rodzinę! Nie zamierzam puścić następnego ot tak! Poza tym… Wygląda na bogato ubranego.
- Fil, opamiętaj się! Raz, że przecież wygląda na jednego z tych wybrańców, o których mówi przepowiednia…
- Przepowiednia to brednie – Warknął wściekle Fil. – Jakiś stetryczały starzec opowiedział królowi to, co mu się przyśniło! A król mu uwierzył i teraz mamy tą szopkę! Ludzie głodują, bo od tygodni zapasy zostawiane są na przybycie wybrańców!
- Nazwanie stetryczałym starcem nadwornego maga to poważne wykroczenie.
- Fil, ja nie uznaję nad sobą żadnej władzy. Jestem Raważerem, tak samo jak i ty. Zostaliśmy uznani za banitów, bo usiłowaliśmy wyżywić rodziny i przez to nie płaciliśmy podatków… Więc przestań mi tu pier…
- Tsk, tsk! – Odezwał się nagle trzeci głos. Klonoa z wysiłkiem przewrócił się na bok, by móc dostrzec, kto przerwał rozmowę Fila i jego towarzysza. Jedyne, co zdołał dostrzec, to ciemnoczerwone buty ze złotymi wzorkami oraz pionowo paskowane śliwkowo-czarne spodnie. – Panowie, jakże wam nie wstyd bezcześcić zwłoki?
- Oto i twój bogacz, Spromultis – Zarechotał Fil, dobywając czegoś, co przypominało miecz pozbawiony rękojeści. – No, panie hrabio, wyskakuj z ciuszków i kosztowności, to puścimy cię dalej… Może.
- Jak śmiesz… - Obruszył się hrabia.
- A śmiem. Nie będziesz z nami chyba walczył, prawda? Jest nas więcej, jesteśmy uzbrojeni i młodsi.
- Cóż… Faktycznie, w twoich słowach jest ziarnko prawdy – Szlachcic nadspodziewanie szybko spokorniał. – Proszę tylko, byście mnie nie krzywdzili.
- I to mi się podoba – Zarechotał Fil, podchodząc do hrabiego(Przynajmniej tak wywnioskował Klonoa, nasłuchując kroków Raważera). – To co najpierw, pierścienie czy ten piękny cylinder?
- Najpierw… - Coś zadźwięczało. – Moja sakiewka. Proszę, oto moja jedyna platynowa moneta. Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, ile jest warta?
- Chrzanić ceremoniały! Dawaj!
- Oto i ona… - Coś zadźwięczało. „Podrzucił ją do góry?”, zastanowił się koto-królik, zdziwiony obrotem spraw. Nagle usłyszał charkot… I kropla krwi uderzyła o ziemię. Tuż obok niego upadł broczący krwią Fil z przebitym gardłem. Klonoa stwierdził, że jest to człowiek, przypominający nieco Sodę: Równie muskularny, aczkolwiek czarnoskóry, ubrany w skórzaną koszulę i spodnie. Phantomilianin nie zastanawiał się jednak nad szczegółami specyfikacji Raważera. Cała sprawa go przerażała. Co prawda nierzadko widział śmierć…Ba, w paru wypadkach musiał ją nawet zadać! Jednak to było coś, z czym do tej pory się nie spotkał. Krwawa śmierć. Oto tuż przy nim leżał trup banity, broczący z gardła gęstą, ciemnoczerwoną krwią. Klonoa uronił łezkę. Szlachcic przemówił ponownie, chyba do Spromultisa:
- Czy też chcesz zobaczyć moją platynową monetę? – W jego głosie dało się wyczuć nutkę otwartej kpiny.
- Zabiłeś go! – Wydusił z siebie drugi z banitów.
- Owszem – Przytaknął bez cienia skruchy hrabia.
- Jesteś mordercą.
- Nie. Jestem Zabójcą. Najwspanialszym Zabójcą na Świecie, Alchemikiem Wszechczasów, Kupcem ze Wschodu, Nieśmiertelnym Szpadzistą, Artystycznym Geniuszem, Znawcą Klejnotów, Zadziwiającym Sportowcem. Jestem Lord Geo Dampierre, zaś Ty, nędzny prostaku, odczujesz moją potęgę!
- A niech cię Hrabstwo pochłonie! – Wrzasnął Spromultis, szarżując ze straszliwym krzykiem na ustach. Nagle krzyk zamarł w jednej chwili. Klonoa zdążył dostrzec, że drugi z banitów upadł kawałek dalej, z krwistą szramą na twarzy. Było mu żal Spromultisa, który nie zasłużył na śmierć i którego zdążył nawet polubić: W końcu to on powstrzymywał Fila przed grabieżą na jego skromnej osobie.
- Zła odpowiedź – Stwierdził Dampierre, zaczynając chichotać. Podszedł do koto-królika. – Ciekawe, kto zostawił tutaj ciało tak intrygującego zwierza…
- Nnnygh… - Wyjęczał Phantomilianin, podnosząc się z ziemi. Lord odskoczył jak oparzony.
- To żyje! – Wykrzyknął z autentycznym zdziwieniem. Klonoa powoli podniósł się na nogi, krzywiąc się z bólu. Rana piekła niemiłosiernie. – Nie zbliżaj się, bestio! – Wrzasnął tytułujący się wieloma mianami „szlachcic”, cofając się o krok.
- Nie mam zamiaru… Pana krzywdzić… - Wymamrotał koto-królik, mrugając oczyma.
- Boże, ten czarci pomiot mówi! – Dampierre wyglądał na zszokowanego. „Podróżujący przez Sny” miał chwilę, by mu się przyjrzeć. Lord nosił się co najmniej osobliwie: Oprócz butów i spodni, które okazały się być kostiumem obejmującym całe ciało do szyi, Geo nosił ciemny cylinder z wygrawerowaną czaszką i złotymi wzorami(Podobnymi do tych na butach), błękitną muchę, fioletowe rękawice z wieloma pierścieniami na palcach, naszyjnik przedstawiający rogatą czaszkę i kolory kart tuż pod nią oraz zielony żakiet z różnymi złotymi wyszywkami. Od łokcia do dłoni przypięte były bure pochwy od jakiejś broni z symbolami po obu stronach. Najbardziej osobliwą rzeczą w wyglądzie Dampierre’a była jego twarz, ozdabiana przez groteskowo wyszwarcowane i sterczące brązowe wąsy. Poza tym, szlachcic był krótko ostrzyżony i wykrzywiał obecnie swoją twarz w tak karykaturalnym przerażeniu, że Klonoa miał ochotę parsknąć śmiechem. I tak zrobił. Najwspanialszy Zabójca Na Świecie wyglądał na speszonego, szybko jednak odzyskał tupet:
- Świetnie żeś wychowany, demonie: Nie dość, że uratowałem Ci życie, to jeszcze nie otrzymuję w zamian ani uncji wdzięczności!
- Ośmielę się tylko zauważyć, że wziął mnie Pan za zwłoki – Koto-królik(AGH, nie cierpię tego rzeczownika – Przyp. Aut.) otarł łezkę szczęścia. Nagle jednak coś do niego dotarło, bowiem zaczął wpatrywać się w Dampierre’a wielkimi oczyma zaskoczenia. Wyżej wymieniany chyba zauważył nagłą zmianę nastroju „tak intrygującego zwierza”.
- Co cię tak dziwi? – Zapytał prosto z mostu, pokazując irytację całym sobą.
- Pan jest… Pan jest wybrańcem – Wymamrotał Klonoa, osuwając się nagle na kolana. Rana od ugryzienia robiła swoje. Lord momentalnie poweselał, przez co nie zauważył osłabienia swojego rozmówcy.
- Wreszcie, ktoś, kto – mimo demonicznego wyglądu – rozpoznaje we mnie jedynego i niepowtarzalnego wybrańca, który ocali ten świat przed zagładą – Geo uśmiechnął się zawadiacko, po czym jego dobry humor przeszedł jak ręką odjął. Momentalnie przypomniał sobie słowa tamtego mężczyzny, jakiegoś Rusina przypominającego nieco niedźwiedzia: „Bla bla bla bla… Bla bla bla… Jednym z wybrańców będzie fantocośtam… Duże uszy”. I gdy Dampierre uświadomił sobie, że ten demon, z którym dywaguje jest(będzie) jego współtowarzyszem broni, momentalnie zmarkotniał. Przypomniał sobie też ostatnie słowa Rusina przed pojawieniem się tutaj: „Żadno z was nie może zginąć przedwcześnie, inaczej cała przepowiednia zostanie zniszczona, zaś ten świat – natychmiast unicestwiony”. Nieprzyjemna wizja, fakt. Nagle zorientował się, że stworek ten jest słaby. Wystarczył rzut oka: Stworzenie opierało się na kolanach i rękach jednocześnie, z twarzą(pyszczkiem) skierowanym ku ziemi i całe drżało. „Czyli muszę z nim współdziałać… Mało ciekawa opcja, aczkolwiek innych chyba nie ma…”, pomyślał z pewnym niesmakiem lord, pomagając mu wstać.
- Lepiej, żebyś znów nam nie zemdlał – Stwierdził, siląc się na ciepły uśmiech. Klonoa odpowiedział mu prawdziwie serdecznym uśmiechem mówiącym jasne „Dziękuję Panu”. – Jeszcze jedno, moje osobliwe stworzenie: Jak cię zwą?
- K… Klonoa – Odparł zapytany, wciąż chwiejąc się niebezpiecznie. Dampierre wpadł na pewien pomysł. „Ten konus nie nadąży za mną na swoich krótkich nogach…”, pomyślał, podnosząc go i biorąc na barana. Sprawiło mu to niemało wysiłku, ale jakoś podołał.
- No to ruszajmy do miasta, Klonoa! – Zakrzyknął dziarsko, idąc dróżką.
Żaden z nich nie zauważył przyczajonego czarnego wilka z pyskiem oszpeconym dwoma bliznami…

Wiadomość doklejona: 01 Stycznia 2010, 03:18:49
Kolejne dwa rozdziały. Enjoy and comment.

Rozdział 3 – Róża i Wrzód

Falcus od dwóch lat był przygotowywany na nadejście wybrańców. Miał wszystkie wskazówki od mędrca. Wiedział, że brakuje już tylko dwóch z nich: Pozostała dwójka była już przyjmowana w apartamentach króla. Strażnik doszedł do wniosku, że obaj wybrańcy obdarzeni byli wyjątkowo nieprzyjemnymi właściwościami: Niewielka istotka płci żeńskiej w czerwonej sukience i kozakach wymachiwała bojowo młotkiem, grożąc wszystkim dookoła, że powbija ich w ziemię niczym kołki, jeżeli nie odeślą jej z powrotem do „Mojego jedynego Sonica”. Falcus zauważył, że po tych trzech słowach rozmarzyła się i na moment opuściła swoją przerażającą, choć niepozorną z wyglądu broń. Drugi z wybrańców zaś… Absolutnie nie wyglądał na wybrańca. Był gruby, łysawy, niechlujnie ubrany w przybrudzony podkoszulek, zielone szorty i różowe klapki, z karykaturalnie wielkimi brązowymi brwiami i twarzą przypominającą goryli pysk. W ręku trzymał świeżo otwartą puszkę po piwie i stanowił idealny przykład, jak nie wygląda bohater. Z drugiej strony nie wyrywał się, tak jak tamta dziewczyna. Mogło to mieć związek z tym, że drugą ręką prowadził maszynę, której Falcus nie potrafił skojarzyć z niczym innym. Soda nazwał to „Kosiarkotorem”. Maszyna miała dwa przednie koła, gąsienice z przodu, była pomalowana na czerwono, lecz jej chyba najważniejszą cechą był ogromny(Prawie taki jak sama maszyna) zbiornik, z którego co chwila wydobywały się obłoki dymu. Gdy maszyna zatrzymała się, chmura duszącego gazu przestała wychodzić z rury.
Falcus ogólnie rzecz biorąc naraził się na wiele nieprzyjemności ze strony „wybrańców”, głównie ze względu na fakt, że zazwyczaj stał w pierwszym rzędzie. Dziewczyna kazała mu zejść z drogi albo „wyrządzi mu odpowiednio dużą krzywdę”. Do gróźb zdążył się przyzwyczaić, w końcu był strażnikiem i gdy atakowało Hrabstwo bądź dzikie bestie, zawsze wysłuchiwał przechwałek Czarnozbrojnych/Ogrów i Orków. Jednakże gdy drugi z nich – człowiek – nazwał go dziwadłem i polecił prasę do wyciskania soku na upiększenie „facjaty”, parszywie się przy tym śmiejąc… Strażnika zamurowało. Nikt go nigdy nie obraził, nie licząc drobnych facecji po pijaku. W pierwszej chwili miał ochotę dobyć topora i zdzielić aroganckiego drania przez łeb, szybko się jednak powstrzymał. Przepowiednia głosiła, że jeżeli zginie choć jeden z wybrańców, Farfintię czeka zagłada. Co ciekawe, Hrabstwo i Republika także znały treść przepowiedni, nie robiły jednak nic, by uchronić się przed zagładą.  „Czarni” nadal organizowali łupieżcze najazdy, a „Błękitni” jak gdyby nigdy nic handlowali ze Scapulari, okazując zainteresowanie zamorskim towarom z – istniejącego ponoć tylko w mitach – Miasta Białej Róży. Tak jakby nie bali się przepowiedni. Ich – to jest „Czerwonych” - władca przewrotnie zinterpretował to tak, że to „Czarni” i „Błękitni” chcą sprowadzić zagładę z nieba i mają specjalne sposoby, by się przed nimi uchronić. I wynikła z tego kolejna, choć wciąż ta sama wojna z Hrabstwem(Republika po dwóch dniach podpisała kolejny pokój i pakt handlowy, co „Czerwoni” entuzjastycznie przyjęli – „Błękitni” eksportowali pożądaną przez Królestwo sól oraz bursztyny).
Falcus jednak obawiał się, że ci wybrańcy nie podołają. I co wtedy? Soda przebąkiwał coś o otwarciu portali do innych światów, ale ten sposób miał sporo wad – Uratowałaby się tylko część istot żywych, do tego zostałyby rozrzucone na cztery strony świata. A z tego, co widział przed bramą, to ci wybrańcy chyba śpieszyli się do walca z Kostuchą…
Wróćmy jednak do obecnych wydarzeń. Falcus znudzony opierał się o trzonek swojego dwuręcznego toporzyska, wyczekując pozostałych dwóch wybrańców. Jeden z nich miał mieć ogromne uszy, drugi tytułować się niezliczoną ilością mian. „Zapewne będą też nietypowo wyglądać…”, pomyślał strażnik, przyglądając się swoim przypominającym kikuty palcom. Wbrew pozorom były to palce silne i zdrowe. Ot, właściwości wyglądu Farfintianina.
Można temu poświęcić dobrą chwilę. Na pierwszy rzut oka Farfintianie przypominają skrzyżowanie niezwykle wygłodzonego człowieka z szerszeniem i wężem. Są dość wysocy, najniższe osobniki(Dorosłe) mierzą może z 1.80 m, lecz ważą niewiele. Spowodowane jest to niemalże mizerną budową ciała, przypominającą doczepione kilka patyków. Nieco lepiej od innych zbudowane są nogi oraz skrzydła – Łuskowate, aczkolwiek bardzo… Hmm, musze. W nich skrywają się najważniejsze organy: Serce, płuca(Przypominające w przekroju trójkąt równoboczny) oraz żołądek, wbrew pozorom niezwykle ważny. Farfintianie bowiem nie mają ani wątroby ani nerek, żołądek zaś zastępuje oba te narządy. Jego przewody idą ramię w ramię z obiegiem krwionośnym, rozchodząc się po całym ciele. W nogach ukryte są ślinianki(Mózg, znajdujący się rzecz jasna w głowie, jest zbyt duży, by można tam było zmieścić coś jeszcze) oraz zapasy odżywcze, pozwalające osobnikowi na przeżycie bez pokarmu i solanki przez ok. 2 tygodnie. Tak, solanki. 80% ciała Farfintian to czysta, ponad 50 – procentowa solanka. Woda sprawia, że sól zaczyna się rozpuszczać, dlatego używana jest tylko do mycia(Skóra Farfintian nie otwiera żadnych porów, więc można bez obaw taplać się w wodzie do szyi) i w niewielkich dawkach jako lekarstwo. Solanka jest też swoistym mechanizmem obronnym Farfintian, który potrafi poparzyć bądź nawet wypalić tkankę opryskanego stworzenia(Nie dotyczy innych Farfintian). Posiadają także ogony, przypominające nieco maczugi. Oprócz tego, że mogą użyć go jako broni, służy on im także do rozmnażania się. Farfintianie są bezpłciowi(Co dziwne, gdyż można na podstawie wyglądu wyraźnie odróżnić żeńskie i męskie osobniki). Raz na rok ogon każdego Farfintianina grubieje i staje się matowy. Po około dwóch miesiącach jego połowa odpada, zaś z odciętej resztki powstaje nowe życie, początkowo przypominające węża ze skrzydłami. Sam ogon odrasta, chyba że wskutek powikłań został ucięty dalej.
W tym wszystkim pozostaje jeszcze głowa, która bez dwóch zdań przypomina łepek szerszenia: Ma dwie pary żuwaczek, jedne przyozdabiane stale ociekającym śluzem, który to jest wyjątkowo nieprzyjemnym paraliżującym jadem. Drugie mniejsze, służą do spożywania pokarmu. Farfintianin może wyginać żuwaczki pod dowolnym kątem, więc wielkie „siekacze” nie przeszkadzają podczas jedzenia. Oprócz tego taki osobnik obdarzony jest wielkimi owadzimi oczyma, złożonymi z wielu mniejszych „oczątek”, układających się w siateczkę oraz czułkami, służącymi jako nos i uszy jednocześnie. No i zapomniałem dodać, że skóra Farfintian jest zazwyczaj brązowa i przypomina rozkładające się zwłoki. Szczęśliwie tylko przypomina…
Ale, ale… Oddalam się od tematu.
Tak więc Falcus czekał znudzony, co jakiś czas poruszając żuwaczkami na wszystkie strony(Czyt. Ziewając). Jutro wypadały jego setne urodziny. Był to jubileusz dla każdego Farfintianina – Wtedy był zdolny do wyprodukowania pierwszego dziecka. Dziwne, zważywszy fakt, że Farfintianie przeciętnie żyją 110 lat, maksymalnie zaś dożywają 150. Falcus raz jeszcze sprawdził, czy jego skórzana zbroja nigdzie się nie poluzowała, po czym po raz kolejny wsparł się na trzonku swojej broni. I nagle… Na horyzoncie pojawił się jakiś kontur. Strażnik nigdy nie widział najlepiej na duże odległości, nadchodząca istota skojarzyła mu się więc z niezwykle wysokim i chudym tworem z dziwnym, trapezoidalnym kapeluszem. Po krótkiej chwili mógł jednak rozróżnić dwie inne osoby. Wyglądało na to, że pierwsza niosła drugą na barana. Wyższa istota była człowiekiem i ubierała się nietypowo, jak na ludzi: Nosiła pionowo paskowany dwukolorowy kostium, na tym jasnozielony żakiet ze złotymi obszyciami, błękitną muchę na szyi, ciemnoczerwone buty, na szyi spoczywał naszyjnik przedstawiający rogatą czaszkę i kolory kart pod nią, zaś na głowie leżał cylinder z również wygrawerowaną czaszką oraz złotymi wzorami. Twarz mężczyzny przyozdabiały wąsy, karykaturalnie wyszwarcowane i sterczące oraz zawadiacki uśmieszek.
Druga istota przypominała nieco tamtą dziewczynę z młotem pod względem aparycji – Była dość niska(Choć mogła być wyższa, zważywszy na fakt, że siedziała), obdarzona czarno-białym futrem. Była ubrana równie dziwnie co jej(Bądź jego) towarzysz: Na głowie miała niebieską czapkę z daszkiem przyozdobioną złotym krążkiem, jeden z tych nowych wynalazków mody zwanych bluzą na suwak(Falcus zauważył, że jeden z rękawów jest krótszy od drugiego) oraz granatowe szorty plus buty, których strażnik na oczy nie widział: Sięgające nieco za kostkę, bez sznurowadeł czy rzepów, czerwone z dwoma białymi paskami i białą podeszwą. Jedna z jego nóg obwiązana była kawałkiem niebieskiego materiału. Ogólnie rzecz biorąc, nie wyglądał najlepiej: najlepiej tego dystansu można było wychwycić, że stworzenie drży i ciągle przymyka żółte oczy. Falcus zauważył coś jeszcze… I to coś kazało mu wystartować jak głupi na patykowatych nogach w ich stronę. Mianowicie zauważył wielkie uszy. Naprawdę duże uszy…
Po chwili biegu zorientował się, że przecież ma skrzydła. Wyskoczył w powietrze i z głośnym świergotem pofrunął im na spotkanie. Była pewna możliwość, że ten zdrowszy potraktuje go obcesowo, ale jeżeli ten mały umrze, apokalipsa spadnie na Farfintię… Co nie odpowiadało Falcusowi ani trochę.
- Na Bogów! Oczekiwaliśmy was! – Wydusił z siebie, lądując przed nimi. Wyższy wyglądał na zaskoczonego i zdegustowanego, niższy – jakby zaraz miał stracić przytomność. Strażnik dostrzegł to zaskoczone spojrzenie i szybko wyraził skruchę. – Proszę o wybaczenie, Wybrańcy. Niepokoiliśmy się, że coś mogło się wam stać.
- Nam? Kto miałby na tyle czelności, by podnieść rękę na zbawicieli tego świata? – Odparł z patosem mężczyzna w cylindrze.
- Pański towarzysz nie wygląda najlepiej… - Odparował Falcus. Wąsacz chyba dopiero teraz zauważył niewielkiego, podobnego do kulki futra stworka.
- Ach, rzeczywiście… Cóż, nawet Wybrańcy się mylą – Stwierdził bez cienia troski, ściągając towarzysza z pleców i podając go strażnikowi na ręce. – Mam nadzieję, że w tym wspaniałym mieście znajdą się jacyś dobrzy lekarze.
- Proszę się nie martwić, mały trafi w dobre ręce – Zapewnił uczciwie Falcus, zawracając do miasta. Nagle jednak odwrócił się. – Nasz król oczekuje pana wraz z pozostałymi Wybrańcami w swoim zamku. Nie sposób przeoczyć – Strażnik ukłonił się, po czym pofrunął na łuskowatych skrzydłach do bram.

Dampierre był zdegustowany. Gdyby nie sytuacja, NIGDY nie powierzyłby CZEGOKOLWIEK w ręce tak odrażającej kreatury. Miał co prawda pewną nadzieję, że Farfintianie przypominają ludzi, lecz na nadziei się skończyło. Szczęśliwie ten Rusin, który go tu „zaprosił” wydawał się być kompetentnym człowiekiem. Dobrze wiedzieć, że żyją tu także ludzie. No, ale los tego świata(i jego) zależał w pewnym stopniu od tego stworka, Klonoy. Nie mógł umrzeć… Co stawiało lorda w pozycji opiekunki. Pozostawało mieć kolejną nadzieję, że pozostali wybrańcy reprezentują przyzwoity poziom i nie dają się ogłuszyć dwóm bandytom w biały dzień.
Jak się później okazało, los okrutnie sobie z niego zakpił…

Amy była niezadowolona. Najpierw ten monstrualny człowiek pokrzyżował jej plany złapania Sonica. Teraz okazało się, że jako Wybrańczyni musi dzielić swoje życie z tym obskurnym typem, który oglądał to wszystko niczym dobry film fantasty. Wreszcie usłyszała, że nie może zrobić mu krzywdy(Mimo, iż samym wyglądem na to zasługiwał) oraz dowiedziała się, że ponad dwadzieścia tysięcy istnień liczy na to, że ich czwórka ocali ten świat. „Świetnie, po prostu świetnie…”, pomyślała wściekła, zgrzytając zębami. Nie mogła jednak odmówić faktu, że przyjęto ich niczym bohaterów, którymi(wg Przepowiedni) byli. Farfintianie(I inne istoty) wiwatowali na ich widok, po za tym władca tego Królestwa wystawił dla nich niezwykle sutą ucztę, wpatrując się w nich niczym w obrazek. Amy nie lubiła tego spojrzenia: Było to spojrzenie maniaka, który nie zawaha się przed niczym, by osiągnąć swój cel. Dziwne było patrzeć na to spojrzenie, wyzierające z wielu małych oczu. Mimo to był dla nich niezwykle uprzejmy i przepraszał raz za razem. „On naprawdę myśli, że uda nam się ocalić ten świat…”, pomyślała nagle dziewczyna, markotniejąc. Nie umiała za wiele, jeśli chodzi o walkę. Potrafiła co prawda porządnie uderzyć swoim młotkiem czy biegać z bardzo dużą prędkością, ale to było wszystko. Zazwyczaj też łatwo traciła nad sobą panowanie, co odbijało się na jej wartościach bojowych. Gdy tak rozmyślała, a jej towarzysz zajmował się pałaszowaniem wybornej szynki(Na którą zazwyczaj mógł sobie pozwolić tylko na Święta), wielkie wrota otwarły się, przytrzaskując strażników. W drzwiach pojawił się wąsacz w cylindrze, znany nam także jako Dampierre.
- Zrobić przejście, zrobić przejście! – Zakrzyknął, ignorując fakt, że przytrzasnął strażników, którzy teraz leżeli nieprzytomni. – Nadchodzi trzeci Wybraniec! – Król jak głupi zleciał ze swojego tronu i pofrunął, by uściskać Najwspanialszego Zabójcę Na Świecie. – Proszę nie dotykać – Napomniał władcę Lord.
- Tak, tak… Proszę o wybaczenie. To… Już tylko ostatni wybraniec i mogę streścić wam wasz cel.
- Na szczęście, przyjacielu… - Amy zauważyła, że nowy wybraniec przeciągnął znacząco słowo „przyjacielu”. – Nie ma powodów do zmartwień. Ostatni wybraniec przybył razem ze mną.
- A gdzie on jest?
- Kuruje się po star… - Dampierrowi nie dane było skończyć, bowiem król odepchnął go i ruszył ku szpitalowi. Ot, takie rzeczy się dzieją, gdy Farfintianin wierzy w jakąś przepowiednię. – No doprawdy, skandal, by tak traktować wybrańca – Obruszył się widowiskowo Lord.
- Och, zamknij się, wąsaczu! – Warknął „obskurny typ”, opychając się szynką i mierząc nowoprzybyłego swoimi jasnopomarańczowymi oczyma. Amy tylko rzuciła mu nieprzychylne spojrzenie. Dampierre zrozumiał, że z tą dwójką nie będzie tak łatwo jak z Klonoą. Odpowiedział sztucznie przyjaznym uśmiechem, po czym udał się w tą samą stronę, co król – Do szpitala…

Rozdział 4 – Misja

- Co to znaczy, że ugryzł go wilk?! – Wydarł się wściekły i zarazem zrozpaczony władca. Lekarz i Falcus tylko wzruszyli ramionami bezradnie. W Farfintii wilki były jedną z największych zmor spokojnego osadnika, wojownika czy kupca. To nie były te same zwierzęta, które możemy spotkać na Ziemi. Tutaj wilki były zwiadowcami Hrabstwa, jego pierwszą linią ataku i najbardziej przerażającą rzeczą w tych spokojnych stronach. Powód był prosty: Ich zęby i pazury przenosiły niebezpieczne choroby i śmiertelne trucizny. Należało działać szybko. Tymczasem, gdy najwybitniejsi doktorzy usiłowali uratować swój świat, ratując Klonoę, Dampierre i Soda rozmawiali przyciszonymi głosami.
- Czy gdyby im się nie udało… Dałbyś radę szybko otworzyć portal? – Zapytał szlachcic. Popinski pokiwał głową. – To dobrze.
- Niestety, tylko część mieszkańców zdążyłaby przejść.
- Nie dbam o to. Liczy się tylko moja skóra.
- A to się nam trafił „wybraniec”…
- Pragnę tylko przypomnieć, że to ty namówiłeś mnie do uczestnictwa w tym przedstawieniu.
- Tak jest zapisane w Przepowiedni. Można powiedzieć, że tylko cię znalazłem.
- Twierdzisz, że zgodziłbym się wcześniej czy później?
- Z pewnością. Nie możesz odmówić sobie szansy do zyskania sławy, prawda?
- Fakt – Dampierre zamyślił się. – Choć co mi po sławie, skoro nie będę miał się tym przed nikim chwalić?
- Nadaje się to nawet na scenariusz do sztuki „Szlachcic kontra Zło” – Zauważył Soda, uśmiechając się pod wąsem.
- Rozumiem, że tragicznie się kończącej?
- Zmieniając temat… Co sądzisz o pozostałych wybrańcach?
- Hm… To trudne pytanie… - Dampierre przygładził wąsa. – Klonoa… Klonoa jest mało problematyczny, choć może wynikało to z tej rany. Wygląda… Wyglądał na pełnego życia… - Stwierdził, przypominając sobie tamten wybuch śmiechu.
- A pozostali?
- Pierwsze wrażenie… Cóż, podróżowałem z gorszymi i bardziej irytującymi kompanami. O ile mam pewną nadzieję, że dziewczynie będę mógł zaufać, to tamten łysy gość nie wyglądał na zainteresowanego niczym innym poza jedzeniem. No i brakuje mu pewnego… Hmm, obycia. Jak przekonałeś go, by się tutaj pojawił?
- Obiecałem mu dwie sztabki złota i zapasy wybornej szynki do końca życia – Popinski parsknął śmiechem.
- Wnioskując po jego prowincjonalnym wyglądzie, musiał być wniebowzięty.
- O tak. Pozwoliłem mu nawet zabrać jego maszynkę.
- Widziałem. Wygląda… Intrygująco. Jak działa?
- Szczęśliwie mogę na to pytanie odpowiedzieć. Otóż… - Lord Geo jednak nigdy nie dowiedział się, jak działa machina obsługiwana przez obskurnego typa, gdyż nagle rzekomo nieprzytomny pacjent zaczął krzyczeć. A był to przerażający krzyk, który zapewne postawiłby wąsy szlachcica w gotowości, gdyby nie fakt, że już tak stały. Koto-królik zaczął się miotać, usiłując wyrwać się ze zdecydowanych uścisków Farfintian.
- On… On wciąż jest nieprzytomny! – Wykrztusił lekarz prowadzący zabieg.
- Jak to nieprzytomny?! – Wrzasnął król. – Przecież słyszymy, jak krzyczy!
- Właśnie to jest niepokojące – Odparł doktor, świecąc lampką po oczach „Podróżującego przez Sny”. – Nie reaguje na światło.
- To… To jakieś diabelskie sztuczki Hrabstwa! – Wydarł się wściekły władca. Pewnie by sobie jeszcze pokrzyczał, gdyby nie celnie wymierzona(Choć przypadkowa) pięść Klonoy. Farfintianin poleciał do tyłu niczym szmaciana lalka, prosto w objęcia Falcusa.
- Nie sądziłem, że ten mały ma taką moc… - Wymamrotał zaskoczony obrotem spraw Dampierre.
- Ja też nie. I to jest niepokojące… - Odparł przerażająco spokojnie Soda, wychylając kolejną butelkę. I wtedy… Koto-królik przestał krzyczeć, po czym nagle zamrugał. Lekarze odskoczyli jak oparzeni.
- Co… Co się stało? Gdzie jestem? – Zapytał słabym głosem, powoli podnosząc się ze stołu. Zauważył, że otaczają go dziwne istoty przypominające nieco skrzyżowanie węża, szerszenia i człowieka, a także to, że jego rana została obandażowana. – Kim jesteście? – Dampierre i Soda rzucili sobie po spojrzeniu, po czym szybciutko zbiegli z punktu obserwacyjnego na salę. Na ich widok Klonoa momentalnie poweselał.
- Świetnie znów widzieć Cię w dobrej formie! – Wykrzyknął radośnie Popinski. Phantomilianin złapał się za głowę.
- Co właściwie się stało? Pamiętam tylko, jak uciekając przed wilkami uderzyłem w drzewo… A reszta przykryta jest mgłą…
- Z tego, co wiemy, jacyś dwaj opryszkowie wzięli Cię za zwłoki i usiłowali ograbić – Kupiec ze Wschodu(Tak, Dampierre) przygładził wąsa. – Musiałem nauczyć ich dobrego wychowania… - Podróżujący przez Sny chyba miał retrospekcję, bo przymrużył oczy i zaczął się skupiać. Tak, teraz doskonale pamiętał. Szlachcic pozbawił życia tamtych banitów. A potem śmiał się. Śmiał się niczym dziecko, które otrzymało nową zabawkę… Łezka spłynęła po policzku koto-królika.
- Wszystko w porządku? – Zaniepokoił się Soda.
- T…Tak. Co było dalej?
- Doniosłem Cię tutaj. Mało brakowało, a umarłbyś mi w ramionach. Biegłem tak szybko, jak tylko mogłem – Stwierdził nie do końca zgodnie z prawdą Geo. Nagle do sali weszły dwie nowe, nieznane Phantomilianinowi osoby. „To pewnie pozostali Wybrańcy…”, zaintrygował się Klonoa, przyglądając się swym nowym towarzyszom. Najpierw rzucił okiem na dziewczynę. Była podobnego wzrostu co on, no i również miała futro(różowe) zamiast zwykłej skóry. Ubrana była w czerwoną sukienkę i takież kozaki, na głowie zaś miała złotą opaskę. Jej zielone oczy wyrażały pewne zaniepokojenie zaistniałą sytuacją. Na ramieniu opierała pokaźnych rozmiarów młot. Podróżujący przez Sny uśmiechnął się do niej ciepło, a ona odpowiedziała tym samym, nieco chłodniejszym uśmiechem. Za to druga osoba wyglądała niczym przeciwieństwo bohatera. Był to człowiek, chyba w średnim wieku. Łysiejący, gruby, ubrany w przybrudzony podkoszulek, zielone szorty i różowe klapki, obdarzony karykaturalnie dużymi brwiami i nieciekawą twarzą. Obecnie mamrotał pod nosem klątwy na zaistniałą sytuację – Zapewne zostałby w sali króla, by napchać się szynką.
- Jak dobrze, że jesteście tu wszyscy cali i zdrowi! – Wykrzyknął władca, ocierając krople potu z owadziego „czoła”. – Mogę wam teraz powiedzieć, co musicie zrobić, by ocalić ten świat.
- Lepiej, żeby dobrze nam zapłacili! – Warknął obskurny gość, uderzając pięścią w pięść.
- Dostaniecie wszystko, jednakże musicie spełnić proroctwo.
- A więc jakie jest to zadanie? – Zapytał zniecierpliwiony Dampierre.
- Przepowiednia głosi, że to wasza czwórka ma zatrzymać nadchodzący kataklizm.
- A co to będzie za kataklizm?
- Wg tekstu „Kule ognia spadną z nieba wraz z wiatrami wyrywającymi życie, ziemia zaś pęknie pod stopami Farfintii, i wody wyleją, gasząc nadzieję”.
- Zaiste, optymistycznie nastrajający tekst – Mruknął zgryźliwie Najwspanialszy Zabójca na Świecie.
- Jednakże… Można zatrzymać kataklizm, gdy „Czwórka stanie do walki ze Złem”.
- A kto ma wywołać ten kataklizm? – Zapytała różowa.
- Przepowiednia określa ich jako „Piątkę Chaosu”. Nie mówi nic więcej, oprócz tego, że poszukiwania trzeba rozpocząć na terenie Czarnych Róż, czyli terenach Hrabstwa.
- Pięciu na czterech? To nie jest uczciwe – Wywnioskował Geo, wiedzący o uczciwości mniej więcej tyle, co Aran Ryan – Prawa ręka herszta Raważerów, nie mający pojęcia o fair play. – Może weźmiemy sobie kogoś do pomocy?
- Obawiam się, że nie możecie. Przepowiednia mówi, że…
- Musimy radzić sobie we czwórkę? – Dokończył obskurny typ.
- Skąd wiedziałeś? – Zdziwił się król. Pozostali popatrzyli po sobie znudzonym wzrokiem.
- A, tak jakoś zgadłem – Obskurny typ wzruszył ramionami.
- Co prawda musicie sami radzić sobie z tą misją, lecz nie znaczy to, że nie otrzymacie eskorty.
- Zaraz, czegoś tu nie rozumiem… - Zaczęła dziewczyna, lecz władca przerwał jej zdecydowanym ruchem ręki. Było to o tyle dziwne, iż wcześniej zdawał się ich wręcz uwielbiać i nie śmiał nawet kiwnąć palcem na znak protestu.
- Nim dojdziecie do ziem Hrabstwa, ochraniać was będą Soda, którego jak sądzę wszyscy poznali oraz ten oto strażnik Falcus – Król wskazał ręką na zdziwionego Falcusa.
- Ja?
- Tak, mój przyjacielu. Czuj się wyróżniony. Oto jesteś tym, który będzie chronić Wybrańców. Kto wie, może nawet twoje imię pojawi się w Kronikach Farfintii… - Władca zwrócił się do „wybrańców”. – Ze względu na dzisiejsze wydarzenia, nie mam nic przeciwko, jeśli wyruszycie jutro. Zapewne po przybyciu przyda wam się odrobina odpoczynku – „Nawet nie wiesz, jak bardzo…”, pomyślał Klonoa, rozcierając ręce. Mimo iż czuł się świetnie, chłód zdawał się go ogarniać i zabierać coraz dalej…
Strony: [1] 2




© 2003 - 2024 Tawerna.biz - Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie i publikowanie jakichkolwiek elementów znajdujących się w obrębie serwisu bez zgody autorów jest zabronione!
Heroes of Might and Magic i powiązane z nimi loga są zastrzeżonymi znakami handlowymi firmy Ubisoft Entertainment.
Grafiki i inne materiały pochodzące z serii gier Might & Magic są wyłączną własnością ich twórców i zostały użyte wyłącznie w celach informacyjnych.
Powered by SMF 2.0 RC1.2 | SMF © 2006–2009, Simple Machines LLC | Theme by jareQ
Strona wygenerowana w 0.186 sekund z 13 zapytaniami.
                              Do góry