Punkty uznania(?): 0
Offline
Płeć:
Wiadomości: 224
Uncle Hells' faithful sidekick
|
|
« Odpowiedz #3 : 08 Czerwca 2014, 19:28:16 » |
|
Okay then. Trzymajcie część drugą i powiedzcie cześć panu Koniecpolskiemu. ---- Z miejsca przepraszam za tą przydługą lekcję historii, ale to zwyczajne przyzwyczajenie. Ostatnimi czasy zauważam, że niektórych nie obchodzi, dlaczego znaleźli się w danym położeniu oraz co można zrobić, by się z takiego impasu wyrwać. Tkwią oni po prostu w świecie, wegetując niczym pająk odpoczywający w kącie, czekający na muchy. Nazywam się Leopold Schwald-Koniecpolski. Od dwunastu lat jestem księgarzem w opuszczonym przez Boga i ludzi Dreźnie na terenie niegdysiejszych Niemiec. Wskutek niedawnej epidemii świńskiej grypy całe miasto objęte zostało kwarantanną. Niekompetencja – czy też może raczej niefrasobliwość – służb zdrowia połączona z ich niechęcią do niesienia pomocy „nie-Lachom” kosztowała miasto połowę populacji. Ponad sto pięćdziesiąt tysięcy wymarło, drugie tyle wyniosło się stąd czym prędzej. Nie powiem, żebym ich winił. Ja z kolei najwyraźniej jestem odporny. Stanowimy trzecią część drezdeńskiej populacji, kolejne dwieście tysięcy. Kiedy miejscowość traci sześćdziesiąt procent swojej populacji to wyludnienie zwyczajnie widać. Nie ma znaczenia, czy jest to prowincjonalna dziura z pięcioma domami na krzyż czy największe miasto świata: nagle po prostu wszystko zdaje się cichnąć niczym ucięte nożem. W tym przeklętym mieście jeszcze niedawno życie trwało w całej swej pełni. Zabawne, że pomimo technologicznego zaawansowania Rzeczypospolitej Obojga Narodów tylko teren w obrębie ogromnych murów otrzymuje jej dobroci. My, żyjący poza „właściwą Rzeczypospolitą” jesteśmy skazani na sytuacje takie jak ta właśnie epidemia. Jeden znany w swoim czasie komunistyczny działacz nazwiskiem Stalin zwykł mawiać, że śmierć jednego człowieka to tragedia, podczas gdy śmierć miliona jest ledwie statystyką. Tutaj mieliśmy dokładnie to samo. Zgon każdego tak zwanego „szlachcica”, czyli tak naprawdę każdego z owym szlacheckim rodowodem traktowało się niczym ukrzyżowanie Chrystusa, gdzie wszyscy kajają się, płaczą i zgrzytają zębami. Karambol na drodze, gdzie pijany możny wpadł na ledwo toczącego się sedana i zabił całą rodzinę z dwójką dzieci? Poświęcą mu może pół strony w Gazecie Wyborczej, zmyją głowę, być może dadzą jakiś niewielki wyrok bądź grzywnę... i na tym tak naprawdę się skończy. Oczywiście, gdyby w wypadku zginęła szlachecka rodzina taki sprawca siedziałby tyle, ile faktycznie przysługuje za podobne przestępstwo. Wedle starego przysłowia szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie, tak więc nawet największy magnat Rzeczypospolitej nie może być bezkarny, nawet jeżeli jedynymi dowodami szlachectwa poszkodowanego jest szabla po przodku, dziś bardziej przypominająca pordzewiały rożen. Jeżeli jednak to nie-szlachcic dopuści się przestępstwa wobec szlachcica, wtedy oskarżony otrzymuje maksymalny wymiar możliwej kary bez prawa głosu ze swojej strony. Nie wynajmuje mu się wtedy nawet adwokata. Jeżeli dopuścił się zabójstwa bądź usiłował zabić, dożywocie zamieniane jest na karę śmierci. Siąpi. Od dwóch dni nieustannie pada. Nie jest to jakiś srogi deszcz, ale zdaje się nie mieć początku ni końca. Nie znika nawet na chwilę. Niczym ściana pada w idealnej linii prostej, niewzruszony wiatrem. Sprawia to dość przygnębiające wrażenie. Ot, wieczna szarość Drezna. Wrzucając na grzbiet stary prochowiec po ojcu ruszyłem ku wyjściu. Żyłem na dziesiątym piętrze w odrażającym szarym bloku na wschodnim skraju miasta, tak więc czekała mnie stąd długa przeprawa. Nie było mowy o windzie: takie luksusy były zarezerwowane dla centrum miasta, i to tylko dla najbogatszych. Łapiąc ze sobą telefon komórkowy i stary discman podążyłem w dół schodów, mijając kolejne kondygnacje. Każde piętro wyglądało tak samo: trzy mieszkania, z jednymi drzwiami na lewo, jednymi na prawo i jednymi pośrodku. Była środa, dziesiąta dwadzieścia osiem. O jedenastej trzydzieści otwierałem księgarnię, a że nie chciałem się śpieszyć wyszedłem nieco wcześniej. Jakieś dwieście metrów od mojego bloku jest przystanek autobusowy, z którego mogę dojechać do centrum. Biorąc pod uwagę okoliczności zapewne autobusów będzie mniej niż zwykle, także i to należy wziąć pod uwagę. Niewielki ruch na ulicy, głównie samochody. Parę z nich – pogrzebowe karawany. To luksus dla zamożniejszych ofiar świńskiej grypy. Pozostałych z miasta wywozi się białymi volkswagenami transporterami. Przyciemniane szyby, obsługiwane przez smutnych jegomościów w kombinezonach NBC. Kwarantanna w Dreźnie nigdy się nie skończyła i prawdopodobnie dużo czasu minie, zanim zostanie zniesiona lub raczej jeśli w ogóle zostanie zniesiona. Zwarty kordon wojska otacza całe miasto w oddaleniu około kilometra od pierwszych zabudowań. Ich rozkazy są proste: przepuszczają zdrowych lub jeszcze niezarażonych, tych drugich z kolei zabijają na miejscu. Jak się mówi, znają oni ryzyko, aczkolwiek wielu ludzi ima się różnych sposobów, byle tylko wydostać się z tego piekiełka. Nie każdy ma ochotę żyć w opuszczonym mieście duchów. Rząd Rzeczypospolitej zapewnił pewną ograniczoną pomoc mieszkańcom Drezna, ale bardziej zdaje się go interesować wywożenie majątków zmarłych. Raz na jakiś czas oddział wojska przyjeżdża do miasta i wyciąga wszystko, co tylko da się spieniężyć. Książki, sprzęty, pamiątki rodzinne. Nic nie jest na tyle święte lub na tyle bezwartościowe, by to pominąć. Oszczędzają jedynie kościoły katolików: wszyscy wiedzą, jak bardzo wiara ta wbita jest w świadomość polsko-litewskiej szlachty. Protestanckie zbory nie były tą litością objęte, ale nie było w nich też nigdy zbyt wielu cennych rzeczy do zabrania. Jedzie właśnie. Tak jak „wozy z mięsem” - jak nazwano transportery wiozące truchła – są białymi furgonetkami, tak „poborcy” - mieszkańcy Drezna mają nazwę, nieważne jak nieodpowiednią, na dosłownie wszystko – poruszali się ogromnymi transporterami opancerzonymi zajmującymi z pół drogi. Zawsze poruszające się w eskorcie czterech wozów bojowych prowadzone są przez jednego tylko kierowcę. Przestrzeń przeznaczona normalnie dla żołnierzy jest załadowana po brzegi dosłownie wszystkim. Wszelki ruch musi im ustąpić albo ryzykuje zostanie podziurawionym przez kule karabinów maszynowych. Zgadzam się, pewne środki bezpieczeństwa są wymagane, ale puszczanie oddziału zdolnego do skoszenia połowy obecnej populacji Drezna tylko po to, by obrabować jeden kościół? Ludzie tutaj nie mieli woli do czynienia podobnie lekkomyślnych rzeczy. Kiedy śmierć mija się z tobą w korytarzu, uodparniasz się na efekt strachu i beznadziei, który jej zawsze towarzyszy. Kiedy widzisz swoich znajomych, przyjaciół, kolegów z pracy i sąsiadów umierających na twoich oczach lub leżących gdzieś na ulicy bez ruchu panika mija szybko. W jej miejsce pojawia się jednak, coś co osobiście uważam za dużo gorsze: znieczulica. Mglista powłoka obojętności, która owija tych, którzy widzieli za dużo. Miałem okazję czytać opowiadania Borowskiego traktujące o obozach koncentracyjnych z czasów drugiej wojny. Opisał on całkiem nieźle poczucie beznadziejności, które powoli przeradza się z jaskrawych, kontrastowych kolorów w zlewającą się szarość. Czasami spod grubej skorupy ponownie wydobywały się mocne, wahające człowiekiem emocje, ale Tadek – główny bohater łączący opowiadania swoją osobą – z czasem przestaje reagować na nawet najbardziej odrażające przykłady uprzemysłowienia ludobójstwa. Tym wszakże były obozy koncentracyjne i obozy zagłady, chociaż te pierwsze przynajmniej wyciskały jeszcze z tego rzędu dusz siódme poty, zdobywając fundusze i tanią siłę roboczą, by kontynuować swoją działalność. Jakieś dziesięć minut po nich przyjeżdża autobus. Stary ikarus pomalowany w barwy lokalnej komunikacji miejskiej, ledwo się toczy. Nie mam zielonego pojęcia, z jakiego złomowiska go wytrzasnęli, ale chwila myślenia nad tym nasuwa pewne sensowne wnioski. Czemuż to grabież dóbr Drezna miała ograniczać się jedynie to przedmiotów nieruchomych? Zapewne kupiono go za okazyjną cenę i zastąpiono nim nowsze modele. Więcej wygodnych, współczesnych autobusów dla mieszkańców twierdzy, jaką jest teren za murami. W środku łącznie z kierowcą może z dziesięciu ludzi. Do niedawna autobusy o tej porze były wypełnione po brzegi. Większość siedzi z przodu. To inni odporni, których nie poraziła świńska grypa. Zdecydowany gros jest w średnim wieku. Jeden chłopak koło dwudziestki siedzi na samym końcu autobusu. Blady, płytko oddychający. Zapewne chory. Dla niego to tylko kwestia czasu. Raz na jakiś czas widać gdzieś na ulicy kolejnego zarażonego. Niewielki procent z nich zdrowieje, ale większość pada w przeciągu kilku dni. Całość przypomina nieco epidemię grypy hiszpanki po pierwszej wojnie, tylko że na mniejszą skalę. Jest także niemal tak samo ironiczna w swym przebiegu. Pierwotnie zakładano, że pierwszą możliwą przyczyną zgonu dla chorego jest zapalenie płuc, ale późniejsze eksperymenty wykazały, że ludzi zabijała nie tyle grypa, co ich własny układ odpornościowy. Atakował zarażone organy z taką mocą, że powodował nieodwracalne obrażenia. Dlatego właśnie świńskiej grypie, jak i hiszpance udało zebrać się żniwo wśród młodych i zdrowych, a nie słabych bądź nierozwiniętych. Przystanki w tej okolicy są na żądanie. Nasz ikarus mija kolejne znaki bez zwalniania. Nikt nie wysiada, nikt nie wsiada. Chłopak z końca autobusu wciąż zanosi się spazmatycznym kaszlem. Mogę tylko słuchać. Nie jestem w stanie mu pomóc. Nie jestem lekarzem, jeszcze nie daj Boże tylko bym mu zaszkodził. To bez wątpienia tragiczne, ale nie wywiozę go z miasta, nie zawiozę go do doktora. Mogę tylko słuchać. Hipokryta ze mnie. Przestrzegam ludzi przed znieczulicą, a sam wymyślam coraz to nowe wymówki, by usprawiedliwić swoją. Zbliżamy się do centrum. Tutaj ludzie zaczynają już wsiadać i wysiadać. Autobus powoli się zapełnia. W większości są to, tak jak wcześniej, ludzie starsi. Pojawia się także paru młodszych, w lepszym stanie niż tamten z końca. Trzymają się ze sobą, z dala od nas i z dala od zarażonego. Wiele ryzykują, zostając tutaj. Ciekawi mnie, dlaczego. Może mają tu rodzinę i nie chcą wyjeżdżać, by nigdy nie wrócić? Być może po prostu w Dreźnie trzyma ich strach przed wyjazdem w nieznane? Może to po prostu zwykły młodzieńczy kaprys? To mój przystanek. Stamtąd jest może z piętnaście minut drogi nieśpiesznym krokiem, aczkolwiek biorąc pod uwagę deszcz, to pewnie będę tam szybciej. W discmanie rozbrzmiewa melodia The Beatles, „Yellow Submarine”. Co ciekawe, jeden ze zdrowych młodzików z autobusu – na oko dwudziestoparoletni z charakterystycznym irokezem punka – także tu wysiadł. Spokojny, kojący nerwy rytm towarzyszy mi aż do drzwi księgarni. Jest to niewielki budynek z czerwonej cegły pamiętający jeszcze czasy drugiej wojny światowej. O ile się nie mylę, został on wzniesiony w czterdziestym przez niewielkiego przedsiębiorcę, który dorobił się całkiem pokaźnych pieniędzy na handlu rzeczami, które zabrano niemieckim Żydom. Był to typ cwaniaka, który kopał na cmentarzach, by powyrywać trupom złote plomby. Mój pradziadek, oficer Wehrmachtu kupił go od niego za psie pieniądze, kiedy nieznane okoliczności zmusiły owego przedsiębiorcę do salwowania się ucieczką z Niemiec. Podobno prócz rzeczy niegdyś do Żydów należących ów handlarz trzymał także samych synów Dawida. Niewielka konstrukcja z czerwonej cegły szczęśliwie nigdy nie ucierpiała od bombardowań, utrzymując się w perfekcyjnej formie aż do siedemdziesiątego drugiego, kiedy to jego część spłonęła w wielkim pożarze, który pochłonął resztki przedwojennego Drezna. Moi przodkowie wyłożyli dość spore pieniądze, by ową kamieniczkę odrestaurować. Od roku dwa tysiące trzeciego jest to księgarnia, której właścicielem przez następne piętnaście lat był mój ojciec, Heinz Schwald-Koniecpolski. W testamencie przekazał mi ją do rąk własnych. Chłopak z irokezem stoi w pewnym oddaleniu ode mnie, opierając się o ścianę budynku obok. Wpatruje się we mnie badawczym wzrokiem, jakby oceniając. Nie chce chyba zaatakować mnie w biały dzień? Z drugiej strony, teraz nawet, kiedy słońce stoi wysoko na niebie po ulicach nie snuje się wielu ludzi. - Pan Koniecpolski? - zapytał, widząc moje spojrzenie. Kiwnąłem głową z wahaniem. - Czy możemy pogadać? - W jakiej sprawie? - odpowiedziałem pytaniem. Przekląłem się w myślach, mój głos zadrżał. - Przysłała mnie pana matka – Nie wydawał się kłamać, o dziwo. Patrzył mi prosto w oczy, żadnego nerwowego tiku czy oznaki zniecierpliwienia. Jeśli już, to chyba dałem się złapać na jego wygląd, który od razu zapalił w mojej głowie czerwone światełko. Czy niepotrzebnie? Tego musiałem się dowiedzieć. Przekręciłem klucz w zamku, otwierając drzwi. - Proszę wchodzić – powiedziałem do punka, ostentacyjnie oglądając się za siebie. Chłopak kiwnął głową i przekroczył próg księgarni. Musiał się schylić, by tym irokezem nie zahaczyć o framugę. Wszedłem za nim do swojego azylu w tym przeklętym mieście. Był to biznes już nieco podupadający, ale było tak i przed plagą. Nigdy nie potrafiłem się zebrać, by odkurzyć całe to miejsce, sam nie wiem, dlaczego. Być może bałem się, że jeśli w końcu tu posprzątam, jeśli w końcu pozbędę się oznak nostalgii i staroci to magia tego miejsca pryśnie. Przestanie to być moje własne prywatne schronienie, a stanie się jedynie kolejnym drezdeńskim budynkiem. W jednym z kątów zaszył się niewielki pająk wraz ze swoją pajęczyną. Chwilowo był zajęty pieczołowitym i drobiazgowym owijaniem swojej najnowszej ofiary, niewielkiej osy, w kolejne nici. Zająłem miejsce za biurkiem służącym mi za ladę, kasa fiskalna jak zwykle tam stojąca. - Jak mogę panu pomóc, panie...? - zaadresowałem punka, mierząc go badawczym spojrzeniem. - Henryk Niesławski – odpowiedział chłopak, rozglądając się po księgarni nieco nerwowym wzrokiem. - Więc jak mogę pomóc, panie Niesławski? - Punk popatrzył na mnie, rozejrzał się wokół – od momentu, w którym przekroczyliśmy próg księgarni zdawał się być strasznie rozedrgany, kontrastując ze swoim spokojnym mówieniem z dosłownie przed chwili. - Czy możemy jakoś zasłonić okna? - zapytał, wyglądając na ulicę. Otworzyłem szufladę w biurku, poświęcając mu przelotne spojrzenie. Stary, ale wciąż jary Sauer 38H leżał tam, odkąd mieliśmy tą księgarnię. Pamiątka po pradziadku, w magazynku wciąż były cztery kule. Zabezpieczony, ale dobry na blef, a w przypadku odblokowania można się nim bronić. - Proszę bardzo – odpowiedziałem, kiwając głową. Niesławski raz jeszcze wyjrzał przez okno, jakby w poszukiwaniu czegoś bądź kogoś, po czym powoli zwinął rolety. W pokoju zapanował półmrok, ledwo rozświetlany przez żarówkę dyndającą na suficie. Punk wrócił na swoje miejsce, znacząco uspokojony. - Wciąż jednak nie wiem, co wymaga aż takiej dyskrecji. - Ja... jak mówiłem, przysłała mnie pana matka. Kiedy wyjeżdżałem z Poznania była na łożu śmierci – Zmarszczyłem brwi, zamykając szufladę. Wychodziło na to, że faktycznie nie był to byle zbój usiłujący odgrywać spryt. Nie mogłem powiedzieć, bym był ze swoją matką w dobrych stosunkach. Była kobietą zawistną, która nie potrafiła przyznać się do błędu. Wszystko zaczęło się od rozwodu jej i mojego ojca jakieś dwadzieścia lat temu. Powód był prozaiczny: nie chciała opuścić bezpiecznej twierdzy, jaką były tereny za murami. Poza tym jej zeswatanie się z człowiekiem niebędącym szlachcicem było postrzegane jako co najmniej niestosowne. Ona, szlachcianka z rodu Srokaczy i on, mieszczanin z oficerem Wehrmachtu za przodka. Zabawna kombinacja, ale na przekór wszystkiemu kochali się i byli udaną parą... do czasu, w którym mój ojciec w swojej naiwności zapytał, czy nie zechciałaby zamieszkać z nim w Dreźnie. Nie wiadomo, czy całe to uczucie było dla niej podchodami czy też było faktycznie szczere, ale nie trzeba było znawcy ludzkich serc, by zobaczyć, że nie chce ona opuszczać swych pieleszy. Gdyby jako tak zwana „pół-szlachcianka” wyjechała poza granice właściwej Rzeczypospolitej istniała szansa, że nie będzie ona w stanie wrócić. Na początku unikała odpowiedzi lub stosowała wszelkiej maści wymijające retorty, ale mój ojciec – człowiek beznadziejnie romantyczny – nie potrafił dostrzec oczywistego. W sumie to było to dość przygnębiające: byli parą osiem lat, nigdy się nie kłócili i sprzeczali, a jednak kiedy przyszło co do czego miłość do luksusu i pieniędzy okazała się silniejsza niż rzekomo najsilniejsze z uczuć ludzkich. O czymś podobnym napisał Michaił Bułhakow w „Mistrzu i Małgorzacie”. Książka została wydana, kiedy w caracie panowały silne nastroje prokomunistyczne, na parę lat przed wojną. Była tam jedna taka scena, kiedy sam diabeł pod imieniem Woland wyczarowuje tony, tony butów, którymi potem niefrasobliwie ciska w publikę pełną rzekomo dystyngowanych i wysoce postawionych obywateli. Na widok drogich, ekskluzywnych towarów wszelkie pozory wysokiego statusu społecznego prysły niczym bańka mydlana: czereda w drogich ubraniach rzuciła się na buty niczym drapieżca atakujący swą ofiarę. Teren za murami był właśnie taką drogą parą butów, a rozochocona komunistyczna tłuszcza – moją matką. Z czasem przestawała ona omijać dyskusję. Mówiła mojemu ojcu wyraźne „nie”. Kiepsko przyjął odmowę. Dość powiedzieć, że ich stosunki szybko ochłodziły się, a z nieprawdziwej miłości wiedzie droga do nienawiści. Rozwiedli się, kiedy miałem dwadzieścia osiem lat. Matka dała mi do zrozumienia, że mogę mieszkać z nią albo z ojcem. Nie wiem, dlaczego wybrałem wtedy jego. Być może po prostu zawsze przychodziło mi łatwiej dogadać się z nim niż z nią. Pamiętam naszą ostatnią rozmowę. Kiedy zaanonsowałem swoją chęć pozostania w Dreźnie twarz matki wykrzywiła się w strasznym, prawdziwie nienawistnym grymasie. Przez następne dwadzieścia lat rozmawialiśmy ze sobą niewiele i tylko telefonicznie. Połączenia z dzielnic poza murami do murów były straszliwie drogie, także nigdy nie mówiłem zbyt wiele. Ot, zadzwonić dwa razy do roku: na Dzień Matki i na urodziny. Rozmowy te nigdy nie wyszły poza granice chłodnej kurtuazji. Wśród pewnych ludzi zdaje się jednak istnieć przekonanie, że przed śmiercią należy koniecznie błagać o wybaczenie wszystkich, którym nastąpiło się na odcisk za życia. Nie potrafię ścierpieć tych, którzy liczą na to, że ich niezwykły status ochroni ich przed niechęcią bądź nienawiścią. W poczet tych odrażających istnień ludzkich wliczam także swoją matkę. A mimo to pojawiło się w moim sercu coś na kształt współczucia i politowania. - Rozumiem. Czego chce od swojego syna marnotrawnego? - odpowiedziałem bez emocji, spoglądając na Niesławskiego. Punk chyba nieco się wzdrygnął, ale widząc moje ponaglające spojrzenie wyciągnął z kieszeni spodni jakiś zwitek papieru. Spojrzał na niego i z pewnymi oporami wręczył mi go. - Pana matka chciała się z panem zobaczyć – powiedział, spoglądając na swoje buty. - Lekarze dają jej jakiś tydzień, a chciała ona przed śmiercią ujrzeć swojego syna po raz ostatni. - Jaka wzruszająca historia. Trzymajcie mnie, bo pęknę. - Ten papier, który panu dałem to przepustka za mury – Chwila ciszy. - Jest wystawiona na dwa tygodnie, także może pan na spokojnie dotrzeć do Poznania. - Dlaczego mi to dajesz? - Na twarzy Niesławskiego pojawiła się konsternacja. - Nie jesteś zza murów. - Skąd takie wnioski? - Widziałem twoje wahanie – Pokręciłem głową, widząc że punk nieco blednie. - Dwa tygodnie w tym raju na ziemi, nawet jako najnędzniejszy z nędznych, to i tak lepsze niż życie tu, gdzie epidemie kładą pokotem tysiące, przestępczość rośnie w siłę z każdym dniem, a ludzie żyją dom w dom z biedą, głodem i śmiercią. Danie mi tego wymagało niejakiej siły woli. - Ja... jestem kalwinem – Uniosłem brew na jego odpowiedź. Niesławski chyba speszył się jeszcze bardziej, gdyż zaczął szukać czegokolwiek w księgarni, by zawiesić tam wzrok – byle nie na mnie. - Wie pan, wierzymy w predestynację... a ja już za dużo w życiu zgrzeszyłem i tak sobie myślałem nad tym, że może mogę jeszcze zawrócić – To nie miało sensu. Istnieją religijni ludzie, ale argumentacja mojego rozmówcy wydawała mi się co najmniej niedorzeczna. Skoro jest on predestynowany do piekła, czynienie dobra nie kopnie go do nieba. Z drugiej strony, ludzie religijni są często trudni w pojmowaniu przez nas, ateistów. - W porządku. Nie wiem tylko, czy będę w stanie wyjechać – powiedziałem. - Zauważył pan zapewne, że mamy tu epidemię. Kordon wojska wokół Drezna wypuszcza ludzi, którzy są zdrowi i chcą wyjechać, ale powrót może być kłopotliwy. Swoją drogą, panie Niesławski, jak to się stało, że jest pan kurierem przesyłki tak ważnej, samemu nie będąc zza murów? - Bezpośrednio pod murami rozmieszczonych jest wiele stacji kurierskich. Ostatnimi czasy są jakieś zawirowania na terenach Rzeczypospolitej właściwej, także tylko niewielu ma możliwość opuszczenia tego obszaru – Uniosłem brew. Nie dane nam było słyszeć o podobnych problemach tu, w Dreźnie, ale z drugiej strony nie otrzymywaliśmy zbyt wielu informacji o terenach za murami – Słudzy pana matki przekazali przesyłkę do naszej stacji, a ja byłem akurat pod ręką – Wyjaśnił punk, wzruszając ramionami. - Rozumiem. Dziękuję za przesyłkę, panie Niesławski... rozważę wyjazd, jeśli będzie on możliwy – Chłopak kiwnął głową bez przekonania. - Ile to będzie? - Nic. Zleceniodawca uiścił całą opłatę od razu. Cóż, to z pewnością ułatwiało sprawę. Pozostawały jeszcze koszty podróży i jakiegoś tam utrzymania, ale skoro moja matka tak poszukiwała wybaczenia, to myślę, że to drugie nie będzie jakimś wielkim problemem. Musiałem skontaktować się z kapitanem kordonu i zapytać, czy wyjazd i ponowny przyjazd do Drezna jest możliwy, ale jeżeli potwierdziłby on, że mógłbym wrócić... czemu nie? Mogłem chyba sprawić jej tą jedną ostatnią przyjemność, samemu przy okazji zażywając nieco tego rzekomo brukowanego marmurem świata za murami...
|