Kamień jeździł po ostrzu. Iskry raz po raz rozświetlały wnętrze jaskini.
Wokół było ciemno i wilgotno. Ściany jaskini lepiły się od jakiejś dziwnej wydzieliny. Nie pamiętał, jak długo już tu siedział, nie było to ważne. Ważne było jedynie zadanie, które przybyli tu wykonać.
Kamień jeździł po ostrzu. Ostrzył swój ulubiony topór. Nieco się wyszczerbił, szczęśliwie jednak znalazł odpowiedni kamień, którym mógł jako tako naprawić uszkodzenie i użyć topora z właściwym mu przeznaczeniem.
Z oddali dobiegł go nagle ryk. Daleki, ale potężny. Dochodził z ciemnego tunelu, który prowadził jeszcze głębiej pod ziemię. Dobrze, niech ryczy. Niech myśli, że wygrał. Na razie...
Kamień jeździł po ostrzu. Nazywano go Onufry Dupogrom i przybył tu z odległej krainy, razem ze swoim wiernym druhem Wilhelmem Cnotokradem. Tak się złożyło, że ich profesja nieraz zaprowadzała ich daleko od swojskich stron. Zajmowali się bowiem przyjmowaniem i egzekwowaniem zleceń. A polegały one głownie na wyrżnięciu w pień tych jebanych gadów, jak ten jeden, co to siedzi i warczy tam na dole.
Kamień jeździł po ostrzu. Nieco ścierpła mu ręka. Można sobie zrobić krótka przerwę w ostrzeniu i przeznaczyć ją na odchudzenie inwentarza. Nosił na sobie masę rzeczy, które tylko go obciążały podczas walki. A druga runda będzie wymagała sporej gimnastyki, szczególnie z taką raną. Bolała go za każdym razem, gdy się poruszył. Potężny pazur przeorał mu lewą nogę. Na szczęście niezbyt głęboko, krwawienie nawet udało się zatrzymać, ale boli jak diabli. Z cichym syknięciem wstał, poprawił sobie opatrunek i spojrzał po sobie. Pierwsze, odpiął pelerynę, której jedyna funkcja polegała przecie na dodawaniu majestatu. Dalej szyszak, który był w opłakanym stanie od dawna. Gdyby zaniósł go do sztukmistrza, może coś z niego by jeszcze było. Teraz wystarczyło, że gad rzucił w niego niewielkim kamieniem i hełm pękł na samym środku głowy. Czuł, jak długie włosy sklejają mu się krwią sączącą się z rany na głowie. Jebany gad, niech go czort obesra!
Na końcu rozpiął pas na którym wysiało mnóstwo dupereli do niczego w gruncie rzeczy nie potrzebnych, ale także kilka sakiewek o wcale nie małej wartości. Jak się wszystko uda, to wróci po nie. A jak się nie, to nic, przecież martwemu na nic się zdadzą. Oczywiście mógłby teraz pójść w górę jaskini, olać gada i zadanie, wziąć dolę swoją i Wilhelma, ale nie. Mam swój honor. Zlecenie trzeba wypełnić, reputacja firmy od tego zależy.
Po zdjęciu tych maneli był o kilka kilogramów lżejszy, no i czuł się swobodniej. Dobra, jestem prawie gotowy. Jednak jakiś hełm nie zawadzi, tym bardziej, że rana na głowie bolała go nie na żarty. Westchnął głęboko. Nie chciał tego robić. Odwrócił się za siebie.
Wilhelm. Martwy. Życie uszło z niego kilka minut temu. Twarz wykrzywiał grymas przerażającego bólu. Gadzina przywaliła mu ogonem, gruchocząc dolną część ciała i do tego poprawiła ogniem. Biedny Wilhelm. Kto by pomyślał, że zginie tu, w tej jaskini. Przez te kilkanaście długich lat, które razem przyszło im współpracować, bardziej od smoków bał się mocarnych ojców i mężów napotkanych tam i ówdzie dziewek. U tych to zawsze miał na pieńku, ale przecie nie nosili swoich przydomków na darmo, a jak! A teraz koniec walk i miłosnych przygód, teraz leżał martwy u jego stóp. Cudem udało się go wynieść z groty, w której doznali tak sromotnej klęski. Jeszcze dychając wtedy, Wilhelm rzekł: Nie wracaj tam. Bierz co nasze i spieprzaj. Poczciwina. Ale nie mogę tego zostawić, trzeba to skończyć. Na moim miejscu Wilhelm zrobiłby to samo. Trzeba jednak przyznać, że gad jest wyjątkowo mocny, może nawet najpotężniejszy z którym przyszło mu się zmierzyć. Może nawet ostatni przed którym stanie.
Nie, nie można tak myśleć. Odegnał szybko tę myśli od siebie, ściągnął Wilhelmowi hełm i złożył na jego czole pocałunek.
- Znajdź pokój, mój druhu.
Potem przyjdzie czas na rozpacz. Teraz trzeba się wziąć do roboty. Wrócił do ostrzenia. Otarł ostrze jeszcze kilka razy i uznał, że już wystarczy. Zrobił pośpiesznie znak krzyża. Teraz wszystko w rękach Boga.
Nałożył hełm i chwycił topór oburącz. Potężny sprzęt, niejedną głowę rozłupił nim na pół. Jeżeli od jakiegoś oręża miałby uczynić swoje życie zależnym, to byłoby właśnie owo toporzysko. Zwrócił się w stronę ciemnego, prowadzącego w dół tunelu. Na tyle ciemnego, że ledwo w nim było widać na wyciągnięcie ręki. Reszta to namacalna ciemność.
Znów dobiegł go stamtąd potężny ryk. Gad myśli, że wygrał. Ale wie na pewno, że to nie koniec. Że muszę tam wrócić. Wie też pewnie, że bardzo się go boję.
Głośno wypuścił powietrze. Ścisnął mocno rączkę od toporu, aż zatrzeszczała.
Powoli zaczął schodzić w dół, by po chwili całkiem zniknąć w ciemności...