Witaj na polskim forum poświęconym sadze Heroes
of Might and Magic. Zarejestruj lub zaloguj się:

Pamiętaj:
0 Użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.
Strony: [1]    Do dołu Wyślij ten wątek Drukuj
Konkursowy shit - Może się spodoba. (Czytany 3164 razy)
Fergard

***

Punkty uznania(?): 0
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 224


Uncle Hells' faithful sidekick

Zobacz profil
« : 13 Marca 2010, 00:27:10 »
Hells swego czasu prosił mnie, bym - jak skończę - zamieścił opowiadanko, które pisałem na konkurs "Legenda o Gminie Wieliszew". Oto i ono.

Zastrzegam: Jest to alternatywna wersja wydarzeń, a powiązania są luźne. Kilka wątków nie zostało należycie rozwiniętych, bo zwyczajnie brakowało mi czasu. Anyway, enjoy!
O Nowych Łajskach opowieść


Rozdział 1

- Nigdy nie sądziłem, że dożyję tego historycznego momentu… - Stwierdził Samuel Phantom, zastępca Przewodniczącego Rady do Spraw Ekonomiczno – Gospodarczych. – Minęło dokładnie pięćdziesiąt lat od dwudziestego drugiego grudnia roku pańskiego dwa tysiące dwanaście. Dzień, w Którym Szatan zstąpił na Ziemię, wraz ze swoimi sługami…
- Proszę, nie używaj oficjalnej nazwy – Odparł nieco zaniepokojony mężczyzna o szlachetnych rysach i niezwykle szpiczastych uszach. Na oko nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat: Młody, krzepki, blond włosy, z kosmykami opadającymi aż do czwartego kręgu. – Wiesz, że Pan Widelfortz dość nerwowo reaguje na te słowa.
- Pan Widelfortz jest ostatnią osobą, która mnie obchodzi – Odparł bez wahania stary, wpatrując się w środek Sali. Miejsce, gdzie za chwilę pojawi się Edgar Leon Widelfortz, fanatyczny wyznawca zamierającego już Kościoła Katolickiego. Durny syn nieodżałowanego Widelfortza Seniora, którego to w zeszłym roku zabrała gruźlica. Spoglądający na inne rasy z góry, wypacykowany arystokrata, który po raz e-nty zamiast przedstawić problem, zbluzga tylko członków Rady i odejdzie, skarżąc się jeszcze na zbytnią opieszałość Przewodniczącego Failure’a. Najbardziej – rzecz jasna – dostanie się Phantomowi oraz drugiemu człowiekowi zasiadającemu w Radzie, chwilowo nieobecnemu Adeonowi Falcontetowi. „Jesteście tylko żałosnymi, słabymi duszami, które sprzymierzyły się z demonami. To, że Szatan zwyciężył, nie znaczy, że wy jesteście bezkarni… i tak dalej, i tak dalej…”, pomyślał Samuel, powtarzając słowa, jakimi przywita ich Widelfortz. Normalnie Rada wyśmiałaby go, a potem wynajęłaby jakiegoś najemnika, by uciszył nadętego szlachcica. Było w czym wybierać: Allistair Rasmunsen i jego walnięty partner, Murphy „TurboJet” Greenblade. Był Leo Bonhart, bezuczuciowa maszyna do zabijania. Było Blackwater, organizacja stworzona po to, by zrzeszać napędzanych gotówką wojowników. Można było nawet wynająć Orków z Syberii. Był jednak jeden zasadniczy problem. Widelfortz odziedziczył po swoim ojcu wielką firmę, firmę produkującą bardzo potrzebne w tych czasach uzbrojenie. Broń biała, palna, maszyny, amunicja. Niestety, straż nieustannie ochraniająca Widelfortza była zbyt głupia, by dać się omamić czarom bądź dać przekupić, była też zbyt lojalna względem swego chlebodawcy, wreszcie – Każdy z nich był wyrośniętym, trzymetrowym mutantem uzbrojonym w coś, co rozmiarami mogło przypominać znak drogowy. „Pieprzony hipokryta…”, pomyślał stary, zastanawiając się nad rzeczami, jakie popełnił Widelfortz. Obrażenie przywódcy mniejszości krasnoludzkiej i gnomiej w Europie Wschodniej. Obrażenie przywódcy mniejszości gnollej w Europie Zachodniej. Wylanie ponczu na wodza Klanu Czarnej Zbroi podczas rozmów pokojowych. No i najważniejszy, najpoważniejszy argument, który bez dwóch zdań dyskredytował arystokratę w oczach Samuela. Po(wg politologów usprawiedliwionym) nieudanym napadzie plemienia Czarnej Zbroi na graniczące z Uralem(Przechrzczonym na Kariatyd) miejscowości, Widelfortz wykonał pokazową egzekucję. Dorwał mniejszości orkowe graniczące z niegdysiejszymi terenami Grecji, po czym po pseudoprocesie wynajęci przez niego najemnicy zamordowali bez mrugnięcia okiem dwa tysiące orków, orczyc i eee… orczątek? Wśród najemników znajdował się Bonhart. „Jaka by to była rozkoszna ironia, gdyby sukinsyn zaszlachtował sukinsyna…”, pomyślał z rozkoszą Phantom, uśmiechając się mimowolnie. Niestety prawda była brutalna – Chwilowo Widelfortz był nieosiągalny. Stary zaczął rozmyślać. Miał dwadzieścia jeden lat, gdy nastąpił rzekomy koniec świata. Jednakże zamiast zapowiadanych meteorów, trzęsień ziemi itd. Pojawiły się… inne rasy. Nagle otworzyły się portale, wirujące plamy energii. Wysypały się z nich istoty, o których racjonalista Phantom nigdy by nie pomyślał: Elfy o wspaniałych rysach i szpiczastych uszach, krępe i brodate krasnoludy, brzydkie i długouche gobliny, zielonoskóre orki, przypominające humanoidalnych psowatych gnolle i wiele innych. Oprócz ras rozumnych pojawiły się też bestie, nieznane ludzkiej biologii: Smoki, brane najpierw za brakujące ogniwo ewolucji gadów; przypominające ogromne drzewa enty czy podobne do mieszanki centaura z pająkiem dridery. Wreszcie zaczęły dziać się rzeczy brane za cuda bądź przekleństwa: Cały kontynent północnoamerykański zatonął, martwi zaczęli wstawać z grobów(Niekoniecznie dbając przy tym o swoją aparycję). Wraz z dziwnymi przybyszami pojawiły się dwie rzeczy: Magia oraz niezgoda. Potraktowani jako najeźdźcy nieludzie spotkali się z oporem. W wyniku tego rozpoczęła się Trzecia Wojna Światowa, trwająca osiem lat. Wielki konflikt zrodzony przez takich idiotów jak Widelfortz, który pochłonął setki tysięcy istnień. Potem jednak nastąpiła stabilizacja. Zarówno ludzkość, jak i pozostałe rasy rozumne szybko zrozumiały, że armageddon może być tylko kwestią czasu. Odbudowa, postęp, dobrobyt. Te trzy hasła towarzyszyły następnemu dwudziestoleciu. I choć świat nigdy już nie był taki sam, to nie był też bynajmniej gorszy. Nieludzie wnieśli do ludzkich miast odrobinę swojej techniki, a także magię, która to stawała się coraz bardziej rozpowszechnioną nowinką. Telefony, ekrany, sprzęt AGD, nawet pojazdy szły do lamusa w konfrontacji ze Sztuką(Jak przyjęło się nazywać magię). Magia pomagała też w odbijaniu świata z łapsk istot o destrukcyjnych zapędach. Na przykład, na dotychczas niezdobytej Antarktydzie osiadło Lodowe Królestwo pod berłem cesarzowej Amail – As, władczyni nieumarłych. Inny kandydat do tego tytułu, Nehr’zul, rezydował wraz ze swoją armią i świtą na terenach Arktyki w niesławnym Lodowym Tronie. Ameryka Południowa stała się siedliskiem demonów i diabłów. Swoje spiski knuła Unia Podziemna, skryta w tunelach głęboko pod sawanną afrykańską. Wreszcie plemiona zielonoskórych z Azji oraz łupieżcze ataki gnolli z Afryki. Było przed czym się bronić, oj było.
Tymczasem Rada w liczbie dziewięciu osób(Jednej nie było) czekała, aż hologram Widelfortza pojawi się na środku Sali. Nie czekali zbyt długo. Jeden błysk i między stołami pojawiła się sylwetka niskiego mężczyzny o małych, paciorkowatych oczkach oraz krótko ostrzyżonych włosach. Hologram pokłonił im się, po czym odchrząknął.
- Panowie… - Zaczął oficjalnym tonem. – Przybywam z bardzo ważną sprawą.
- Na tyle ważną, by rozłączać nas z pierwszą linią obrony broniącą rozpaczliwie linii brzegowej Portugalii i potrzebującej zaopatrzenia? – Zełgał gładko Phantom. Arystokrata spiorunował go wzrokiem.
- Tak, ważną, Panie Samuelu – Odparł powoli Widelfortz. Odwrócił się do pozostałych członków Rady, ignorując starego. – Mam nadzieję, że znają Państwo rozkład miejscowości otaczających Strefę B?
- Znamy – Potwierdziło coś, co wyglądało jak humanoidalny szczur o brązowym umaszczeniu. – Istnieje tam tak zwana Gmina Wieliszew, złożona z czternastu miejscowości. Wg oficjalnych informacji, najstarsza z nich, zwana Wieliszewem, może pochwalić się 750 – letnią historią.
- Obawiam się, że oficjalne informacje są mocno nieaktualne – Przez twarz Widelfortza przemknął cień kwaśnego uśmiechu. – Ostatnie wieści ze strony GMZ mówią, iż Łajski, czyli jedna z miejscowości Gminy została zniszczona około osiem lat po zakończeniu Trzeciej Wojny. Prawdopodobną przyczyną były łupieżcze najazdy Orków.
- Mamy tylko pytanie… - Oznajmił długowłosy blondyn, mierząc arystokratę spojrzeniem swych bystrych oczu. – Po co otrzymujemy te błahe informacje?
- Proszę jeszcze wstrzymać się z sądem. Gwarantuję, to może Szanowną Radę zainteresować… - Widelfortz odchrząknął, po czym zaczął mówić dalej. – Wedle ostatnich zarządzeń Resortu do Spraw Socjalno – Społecznych, każde skupisko miejscowości oznaczone jako gmina musi zawierać dokładnie czternaście miejscowości. Gmina Wieliszew ma obecnie dwa tygodnie na postawienie Nowych Łajsk albo na mocy prawa ponad dziesięciu tysięcy ludzi zostanie przesiedlonych.
- A od kiedy to Pana Widelfortza interesują potrzeby innych? – Zapytał Samuel podejrzliwie. Szlachcic odpowiedział mu przeciągłym spojrzeniem, po czym kontynuował przemowę.
- Tam, gdzie znajdowały się Stare Łajski, odkryto bogate złoża Osmium, metalu, który jest aktualnie wykorzystywany do produkcji najlepszych zbroi i tarcz. To kwestia biznesu, Szanowna Rado. Pytanie tylko, jak dużo możecie na tym zyskać… - Widelfortz umilkł, Rada milczała. – Zgodnie z przepisami potrzebuję waszej zgody na działania gospodarcze, które mogą przynieść korzyści ogółowi Narodów Zjednoczonych. Oczywiście 25% dochodu udanej operacji przejdzie na konto Rady. Wymagam jednak kilku rzeczy.
- Mianowicie? – Szczur, będący ewidentnie Przewodniczącym o znamiennym nazwisku Failure przygładził wąsiki.
- Rada opłaci najemników do ochrony robotników i specjalistów, którzy zajmą się wydobyciem i umacnianiem Nowych Łajsk, których wynagrodzenie pokryje Rada.
- Czy te środki obrony nie są przesadzone?
- Zapomniałem dodać, że złoże Osmium znajduje się cztery kilometry od centrum Strefy B? – Zapytał retorycznie Widelfortz. Entuzjazm członków Rady opadł błyskawicznie.
- Możliwość działania potwierdzona – Oznajmił Failure. – Jednakże, chcemy 40% i nie mniej. Strefa B jest według rankingów Fergarda Stratoavisa szóstym najbardziej niebezpiecznym miejscem na tej planecie. Do tej roboty potrzebni są profesjonaliści z GMZ, a oni mało nie biorą.
- Niech stracę – Mruknął Widelfortz pojednawczo. – Cieszy mnie to, że się dogadaliśmy. – Jeden Phantom nie podzielał entuzjazmu pozostałych członków Rady. „Nie chodzi o Osmium. Ten wypacykowany chłoptaś ma tam coś jeszcze na boku…”, pomyślał, mierząc wzrokiem zadowoloną z siebie sylwetkę Edgara Leona Widelfortza.

Rozdział 2

Sześćdziesięcioletni Caterham sunął bezdrożami zrujnowanej Europy Wschodniej.
Trzy istoty należące do organizacji znanej także jako GMZ(Pełna nazwa nigdy nie została ujawniona) jechały w czarnym samochodzie stworzonym do pokonywania wertepów(Czyt. Łaziku), prosto w stronę miejsca, gdzie miały stanąć Nowe Łajski, miejsce niemalże identyczne do Starych Łajsk, zabranych przez Trzecią Wojnę. Jedna z wielu grup, ta jednak wyjątkowa: Bez dowódcy. A przynajmniej bez dowódcy z technicznego punktu widzenia…

Za sterami siedział wielki, barczysty humanoid, umięśniony i czarny niczym węgiel. Z ust wystawały mu dwa małe kły. Stwór(Bo na pewno nie był to człowiek) trzymał w ustach wykałaczkę. Na sobie miał porządnie wyprawione skórzane spodnie i kamizelę, zaś na głowie czapkę podobną do tych, które nosili piloci podczas Drugiej Wojny. Na drugim siedzeniu spoczywały: Trójlufowa strzelba, topór z ostrzem w kształcie rombu, stare dobre Magnum 44 oraz torba z różnymi przyrządami potrzebnymi najemnikowi: Bandażami, kluczem francuskim, butelką wódki itd. Mężczyzna(Co dało się wywnioskować po jego budowie) nucił pod nosem jakąś melodyjkę. Na dwóch tylnich siedzeniach znajdowali się brązowowłosy chłopak(Na oko nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia parę lat) o piwnych oczach i gładkich rysach. Ubrany był niczym przeciętny metalowiec – Czarna koszulka, ćwieki, czarne jeansy i adidasy. Na kolanach trzymał karabin snajperski i co jakiś czas sprawdzał jego stan. Obok niego siedziała humanoidalna psowata. Tak, humanoidalna psowata, z twarzy(pyska?) przypominająca mieszankę lisa i jamnika. Miała na sobie białą koszulkę, jeansy(z obszarpanymi nogawkami i dziurą na puszysty, lisi ogon) oraz szare buty przypominające nieco grube adidasy z kolczastą podeszwą. Przez pierś(Skądinąd niezwykle obfitą) miała przewieszony pas z drobiazgami. Długie, brązowe włosy opadały gładko na futrzane, rude barki, zaś błękitne oczy wyrażały zniecierpliwienie. Istota również trzymała na kolanach broń palną, jednakże biorąc pod uwagę jej datę, ciężko było określić jej zastosowanie: Dość powiedzieć, że osada i czółenko broni były wykonane z lekko próchniejącego już drewna.
- Za jakieś piętnaście minut będziemy tam, gdzie budują tą osadę – Oznajmił kierowca gardłowym głosem. – Z tego, co mi wiadomo, na miejscu znajduje się już ekipa budowlańców oraz dwóch innych najemników.
- Cóż za ironia… – Odparł brązowowłosy. – Widelfortz, najbardziej zagorzały wróg nieludzi wynajmuje ich do obrony swojej własności.
- Najśmieszniejsze jest to, że występujemy przeciwko moim braciom zza Uralu – Dodał czarnoskóry.
- Mogłeś odmówić – Zauważył snajper. – Jest taki przywilej…
- Jestem zbyt stary i zbyt doświadczony, by korzystać z tego przywileju. Powszechnie wiadomo, że tacy członkowie GMZ traktowani są jako „Drugi sort”. A takim zawodnikom płaci się mniej.
- Tia… Śmieszna sprawa: Służymy już w GMZ dwadzieścia lat, a to dopiero nasza dziesiąta misja.
- Rankingi nie dają nam wysokich miejsc.
- Pieprzyć rankingi. Liczy się praktyka.
- A co ze sławnym „Odwrotem Taktycznym”, gdy mieliśmy do wyboru czekać na odsiecz ze strony Brytyjczyków lub dać się zarąbać oddziałowi nieumarłych Nehr’zula? – Zapytał kierowca, uśmiechając się mimowolnie.
- Głosowaliśmy solidarnie – Wybełkotał speszony snajper. – Trzy do jednego. Tylko ty, Grer, głosowałeś przeciw. Nawet Major Scamand…
- Major Scamand nie żyje – Warknął Grer. – Tylko dlatego, że ratował twoje półelfie dupsko, gdy ubzdurałeś sobie, że należy tam wracać – Półelf już miał zamiar zripostować, gdy obu skłóconych uciszyła psowata:
- Panowie, wystarczy tych kłótni! – Oznajmiła zdecydowanie. Obaj momentalnie umilkli.
- Tak jest, Pani Podporucznik – Odparł niemrawo Grer, skupiając się na prowadzeniu. Pani Podporucznik westchnęła z pewną rezygnacją. Kilka razy prosiła obu, by mówili do niej per „Cassandra”. Rezygnując na razie z rozmyślań na ten temat, zapatrzyła się w wypalone krajobrazy.

Stare Łajski miały bogatą historię. Wg oficjalnych kronik, prowadzonych jeszcze przez średniowiecznych, zostały założone w trzynastym bądź czternastym wieku. Były one tylko kolejną wsią, zarządzaną przez kolejnego rycerza. Jednakże w roku 1864 Łajski zostały po raz pierwszy wymienione w dokumentach zaborców, okupujących tereny niegdysiejszej Rzeczpospolitej Polskiej. Rok pański 1897 przyniósł ze sobą nieco przemysłu w te strony: Powstała tu Huta Szkła.
Tak jak cała Polska, tak i Łajski cieszyły się ze zbicia zaborców podczas Pierwszej Wojny i odzyskania niepodległości. Radość jednak nie trwała długo. Rok 1939 przyniósł ze sobą zniszczenia i śmierć, wiele bezcennych zabytków zostało startych na pył. Ale i Druga Wojna przeminęła, wraz z nią przeminęły sny szaleńca. Polską – więc także i Łajskami – rządzili nowi szaleńcy. Mniej bezpośredni, równie wyrachowani. I znowu miejscowość ta stała się jedynie kolejną wioską. Z rokiem 1989 ponownie odzyskała pełną autonomię. Do roku 2012 rosła powoli, spokojnie, bez pośpiechu. Odnaleziono na jej terenach wiele śladów po starożytnych: Naczynia, groby, jamy. W roku 2011 na skraju Łajsk postawiono niesławną tarczę antyrakietową, zaś w czerwcu 2012 skorzystano ze szkolnego boiska podczas rozgrywania meczu w fazie grupowej pomiędzy Niemcami a Polską(Wynik 1:1). Potem jednak przyszła Trzecia Wojna… A Łajski znalazły się na linii ognia. Wiele domów zostało zburzonych, wiele istnień oddało za nie swe życia. Pierwsze dwa lata wojny były wypełnione bólem i rozpaczą. Następne trzy były już spokojniejsze: Pokuszono się o odbudowę ważniejszych miejsc, bowiem linia frontu przesunęła się na tereny niegdysiejszych Zachodnich Niemiec. Potem jednak zacięte walki wróciły na te tereny i tytaniczna praca mieszkańców tamtejszych terenów okazała się być nic nie warta. Najbardziej interesujący okazał się być ostatni tydzień walk. Wtedy to sytuacja polityczno-wojskowa była więcej niż skomplikowana: Część nieludzi zawarła rozejmy z ludźmi, część ludzi z pozostałymi nieludźmi, a między tym wszystkim stały bezbronne tłumy, po obu stronach barykady. Łajski nie były w tym przypadku wyjątkiem. Znana była wszem i wobec potwierdzona informacja, jakoby dwójka dzieci wraz ze swym dziadkiem broniła matki osesków, będącej w stanie błogosławionym. Żyjący do tej pory i obecnie zasiadający w Radzie do Spraw Ekonomiczno – Gospodarczych Adeon Falcontet mógł potwierdzić prawdziwość tej plotki, początkowo branej za dość blady przykład propagandy.
„Co ciekawe…”, mówił Falcontet, „cała czwórka deklarowała, że nie opowiada się po żadnej ze stron, tylko odpowiadała, że broniła swojego kawałka ziemi oraz swojej rodziny”. Gdy oddział pod dowództwem Falconteta zawitał pod progi ich sypiącego się już domu, zobaczył kilkanaście trupów przed progiem. Znaki na mundurach ewidentnie wskazywały na przynależność do Frakcji(Mniej więcej w połowie wojny konflikt ludzie kontra nieludzie zamienił się w konflikt ONS kontra Frakcja). Mało brakowało, a jakiś z żołnierzy Adeona poniósłby śmierć przez przypadkowe postrzelenie ze strony obrońców. W środku znajdowało się dwoje dzieci(Dziewczynka i chłopiec), mężczyzna w zaawansowanym już wieku oraz ciężarna. Pod eskortą przetransportowano ich do najbliższego przyczółku… I tam zaczęło się piekło.

- Kapitanie Falcontet – Oznajmił jeden z podwładnych Adeona, o wymyślnym nazwisku Ringrensting, wchodząc do biura przełożonego. Na moment zawahał się, jakby obawiając się, że przeszkadza swojemu odrobinę ekscentrycznemu dowódcy.
Nie ulegało wątpliwości, że Adeon Falcontet zaliczał się do grona osób, używając eufemizmu, dziwnych. Nosił się jak harleyowiec, ułożone w nieładzie, krótkie włosy farbował na wściekle czerwono, w walce używał garłacza, będącego przerobioną rakietnicą, słuchał muzyki klasycznej, a w wolnych chwilach usiłował(Od trzech lat bezskutecznie) przejść drugą część „MegaMana”. Ringrensting miał okazję WIELE razy usłyszeć, jak kapitan drze się co i rusz „Pier*****e lasery!” Całkowicie go rozumiał: Kiedyś miał okazję spróbować tej legendarnej gry. W konkluzji przez następne dwadzieścia godzin siedział przed archaicznym NES-em, wykrzykując „Pier*****e lasery!”, dopóki Adeon osobiście nie wygonił go z biura.
Teraz jednak głowę Falconteta zaprzątały inne sprawy, mianowicie: Rodzina, którą znaleźli w na wpół zrujnowanych Łajskach… Kapitan wskazał Ringrenstingowi krzesło, po czym sam zasiadł na swoim.
- Pan Kapitan wzywał mnie do siebie – Stwierdził żołnierz, starając nie patrzeć Adeonowi w oczy. Kryło się w nich coś nieodgadnionego, coś, co przerażało doświadczonego wojaka.
- Owszem, Kapralu – Odparł Falcontet, bawiąc się czymś, co przypominało zwitek papieru. Przez dłuższą chwilę jeszcze milczał, po czym zdecydował się mówić dalej. – Chodzi o tą rodzinę, którą znaleźliśmy w Łajskach. Potrzebuję sprawnego, doświadczonego kierowcy, który da radę przewieźć dwójkę dzieci, starca i ciężarną do jakiegoś szpitala.
- Kapitan ma na myśli kogoś konkretnego?
- Nie baw się ze mną, Morgan. Jasne, że chodzi o Ciebie. Jesteś moim najlepszym żołnierzem i wspaniałym przyjacielem. Nie myślisz chyba, że powierzyłbym ich komuś nieodpowiedzialnemu?
- Oczywiście, że nie… Kapitanie.
- Jak szybko możesz wyruszyć?
- Choćby i zaraz.
- Świetnie. Sposobiłem ich do drogi od jakiegoś czasu. Będę względem Ciebie zobowiązany – Nim Ringrensting zdążył coś powiedzieć, dało się słyszeć ostry ryk, przypominający nieco ryk młota pneumatycznego, stłumione przekleństwo, wrzask umierającego i dziecięcy krzyk. Obaj mężczyźni wypadli z budynku, by ujrzeć przerażający widok: Na dziedzińcu fortu piekliło się dziwne, przypominające nieco mieszankę jaszczurki, pająka i wielkiego ostrza stworzenie, pastwiąc się nad zwłokami starca Stwór poruszał się na czterech, przypominających włócznie odnożach i przykryty był łuskowatą, brązową skórą. Jego głowa(Albo to, co na nią wyglądało) posiadała przedłużenie, przechodzące w kościane ostrze rozmiarów dwuręcznego miecza. Nieco dalej jeden z żołnierzy powstrzymywał od pobiegnięcia w stronę stwora płaczącą dziewczynkę, zaś pozostali wymierzali w potwora. Żaden nie był skory do pociągnięcia za spust.
- Nie strzelać! – Ryknął Adeon, dobywając pałasza zza pasa. Potwór wydawał nic sobie nie robić z pokrzykiwań mężczyzny, tylko wodził po innych wzrokiem swych małych, żółtych oczu, warcząc skrzekliwie. Ringrensting nie był zaskoczony zachowaniem stwora: Takouba od urodzenia jest głucha, ma za to wyjątkowo wyostrzony wzrok i dotyk. Stojąc na betonowej płycie potrafi wyczuć jadący po szynach kilometr dalej pociąg, a królika wypatrzy z odległości trzech. Taka ilość nowych zapachów dezorientowała ją i dawała chwilę na przegrupowanie. – Morgan, zabieraj dzieciaki i ich matkę, a żywo.
- Wedle rozkazu – Ringrensting zasalutował, okręcił się na pięcie i pobiegł co sił po swój samochód. Takouba zauważyła to. Ryknęła, po czym zaszarżowała na swoich odnóżach. W drogę wszedł jej Adeon, tnąc pałaszem. Bestia odskoczyła i zawarczała, uważnie obserwując adwersarza. Jej instynkt podpowiadał, że to nie jest jego ofiara. Nie ucieka, chce walczyć. Rozum wziął górę: Gdyby próbowała gonić tamtego, jej przeciwnik mógłby chlasnąć ją przez bok. Warknęła ostrzegawczo, chcąc przegonić intruza. Adeon nie przestraszył się. Zamarkował cios. Takouba wyczuła swoją szansę na wyminięcie przeszkody. Zrobiła to samo, co Falcontet: Zamarkowała cios swoim ostrzem. Człowiek odruchowo zasłonił się, co stwór wykorzystał: Zahaczając Adeona pomknął za biegnącym Ringrenstingiem.
- Zastrzelić bydlaka! – Wrzasnął krwawiący mężczyzna, trzymając się za rozorany bok. Żołnierze otworzyli ogień. Większość nadlatujących kul minęła się ze stworem, inne odbiły się od twardej skóry potwora, który teraz był mało pochłonięty tym, że usiłuje się go zastrzelić. Pochłaniał za to instynkt. Instynkt, mówiący głośno i wyraźnie „Szykuje się uczta!”

Ringrensting dopadł swojego jeepa: Dzieciaki i kobieta byli już na swoich miejscach. „Niech cię cholera, Adeon, jeżeli nie jesteś zbyt sprawny…”, pomyślał, wskakując za kierownicę. Dziewczynka wciąż łkała, zaś jej brat ciągle pytał, co się stało. Usłyszeli wściekły ryk takouby.
- Może trochę trząść – Mruknął Morgan, odpalając wysłużony pojazd. Samochód ruszył, ociężale, za wolno. Takouba uczepiła się tylnej szyby. Jej pazury mogły w każdej chwili przebić szybę.
- Z foteli! – Wrzasnął Ringrensting. Dziewczynka posłusznie rzuciła się na tapicerkę, zaś chłopiec zapytał „Po co?” To były jego ostatnie słowa. Pazur takouby przebił jego głowę na wylot, na tyle daleko, by kobieta i Morgan mogli zauważyć trójpalczasty, ociekający krwią i fragmentami mózgu chłopca pazur. Kończyna powoli cofnęła się. Kobieta wrzasnęła przeraźliwie, Ringrensting darował sobie wrzaski i zaczął jechać zygzakiem, usiłując zrzucić z samochodu potwora. Bezskutecznie: Takouba uczepiła się jeepa niczym przyklejona. Morgan wywinął kolejny zygzak, tym razem skuteczny: Potwór odpadł od samochodu. Żołnierz rzucił okiem w lusterko: Takouba goniła ich, choć dystans między nimi relatywnie się zwiększał. Nagle ciężarna zaczęła krzyczeć. Ringrensting połapał się w zamieszaniu: Zaczynały się skurcze przedporodowe. „Och, no świetnie…”, pomyślał, dociskając pedał gazu.
- Hej, mała! – Zapytał. – Żyjesz tam z tyłu?
- Tak, proszę pana. Ale braciszek chyba śpi.
- Eee… Śpi, powiadasz?
- Tak, i chyba boli go głowa – W normalnych okolicznościach Morgan parsknąłby gorzkim śmiechem, ale to nie były normalne okoliczności: Goniła ich wściekła takouba, a on na pokładzie półżywego jeepa miał rodzącą kobietę, małą dziewczynkę i rozbryzgane zwłoki.
Jak na złość, tuż przed miastem, w którym znajdował się szpital, znajdowały się wertepy pierwszej klasy. Teren górzysty, ciężki do przebycia samochodem. Ale nie mieli wyboru, musieli spróbować.
Silnik zacharczał, zaczynały się kłopoty. Takouba szybko skróciła dystans, ale też miała pewne kłopoty z poruszaniem się po skalistym terenie…
Co działo się potem, Ringrensting pamiętał jak przez mgłę. Jedyne, co obijało mu się przez głowę, to bieg, jęki rodzącej, płacz dziewczynki oraz ryk takouby. Nie było możliwości, by dali radę uciec ostrzogłowemu potworowi. Przeczucia starego żołnierza sprawdziły się – Bestia zastąpiła im drogę, po czym machnęła bronią. Morgan jakoś wyminął uderzenie wraz z kobietą, dziewczynka miała mniej szczęścia. Co prawda, ostrze ledwo ją drasnęło, ale szrama robiła wrażenie: Zaczynała się przy lewym uchu, przechodziła przez usta i kończyła na drugim końcu twarzy. Dziewczynka krzyknęła z bólu i osunęła się na ziemię. Takouba zamierzyła się pazurami na bezbronną ofiarę. Morgan nie miał wiele czasu na kombinowanie. Rzucił się na stwora bez broni, próbując odciągnąć jego uwagę. Bestia warknęła wściekle, próbując zrzucić z siebie natrętnego człowieka. Dziewczynka tymczasem zataczając się, wzięła swoją mamę pod ramię i obie ruszyły powoli w stronę jaśniejącego na horyzoncie budynku szpitala. Ktoś tam wybiegł im na spotkanie mniej więcej w połowie drogi. Wtedy usłyszały odgłos przecinanego ciała i krzyk bólu. Ringrensting poświęcił się, by one mogły spokojnie dotrzeć do celu. Takouba nie biegła za nimi, w spokoju zadowoliła się otrzymanym – może nieco żylastym – posiłkiem.
Niestety, wyprawa nie zakończyła się szczęśliwie: Matka zmarła podczas porodu razem z dzieckiem, w ranę dziewczynki zaś wdała się infekcja. Ogólnie rzecz biorąc, szrama stanowiła fenomen: Nie było jeszcze nikogo, kto przeżył atak ostrzem takouby. Wobec zaistniałej sytuacji, zdecydowano wprowadzić dziewczynę w śpiączkę i wyleczyć bezboleśnie…

Tydzień później wojna się skończyła. Łajski zaczęły na powrót zyskiwać mieszkańców, aż w końcu osiem lat później najazdy łupieżcze Orków zza Uralu finalnie wymazały to miejsce z map. Teraz był czas na postawienie nowych, lepszych Łajsk.
Ale Bonhart miał to gdzieś.
Nie interesowało go to, że został wynajęty przez Radę do Spraw Jakichśtam. Nie interesowało go, że znajduje się tutaj prawdziwa żyła Osmium oraz to, że będzie tu mieszkać ponad tysiąc osób.
Interesowały go tylko dwie rzeczy: Zapłata i zabijanie…

Rozdział 3

 - Jesteśmy na miejscu, panie i panowie! – Oznajmił Grer, gasząc silnik Caterhama.
Istotnie, znajdowali się w miejscu, gdzie miały stanąć Nowe Łajski. Dokładnie na gruzach starych.
Póki co nie była to zbyt ciekawie wyglądająca lokacja: Wyglądało to tak, jakby próbowano budować wszystko naraz, bez specjalnego skupiania się na konkretnym obiekcie. Tu coś wyglądało na gotowe, tam ledwo postawiono fundamenty. Ludzie i nieludzie krzątali się przy placykach, usiłując coś postawić, jak widać bezskutecznie.
- Wiem, że dacie radę. Litości, wystarczy współpracować! Ach, kogo ja chcę oszukać… - Mamrotał pod nosem ktoś, kto chyba usiłował nazywać siebie „Naczelnym architektem”. Najemnicy rzucili na niego okiem: Mężczyzna miał krótko ostrzyżone brązowe włosy, był raczej dość niski(Na oko metr siedemdziesiąt), nosił brązowy bezrękawnik przylegający do ciała, jeansy oraz wysłużone adidasy. Przez plecy miał przewieszoną katanę.
- TO są ci budowlańcy? – Parsknął półelf niedyskretnie.
- Stul dziób, Saeros – Warknął Grer z udawaną złością. Tymczasem Cassandra darowała sobie przekomarzanie się z partnerami i podeszła do „architekta”. Ten chyba usłyszał kroki, bowiem odwrócił się. Teraz Pani Podporucznik mogła przyjrzeć mu się dokładniej. Mężczyzna miał okrągłą, rumianą twarz i zielone oczy.
- Mam przyjemność z nadzorcą budowy? – Zapytała Cassandra grzecznie.
- Pani pozwoli spytać, z kim mam przyjemność…? – Odparł równie grzecznie mężczyzna.
- Podporucznik Cassandra Alexis Varena, wysłana z GMZ celem ochrony osób odpowiedzialnych za wznoszenie Nowych Łajsk oraz cywili – Oznajmiła głosem służbistki psowata.
- Marcus Aftermath – Podali sobie ręce. – Jak Pani widzi, nie zaliczam się do specjalnie utalentowanych nadzorców… Wciąż czekamy na specjalistę.
- Czekacie? To znaczy, że jeszcze się nie pojawił?
- Niestety. Mamy za to w nadmiarze najemników. Wy, jeden gość, którego imienia nie pamiętam, no i Bonhart…
- Bonhart – Powtórzyła za Marcusem Cassandra, mrugając parę razy.
- Ano tak. Z tego, co słyszałem z rozmowy Pana Widelfortza oraz wyżej wymienianego, „Nada się Pan idealnie do tej roboty”. Nie mam tylko pojęcia, o co mu mogło chodzić…
- Ja chyba wiem… I wcale mi się to nie podoba… - Odparła zamyślona psowata.
- Może Panią oprowadzić?
- Chętnie. Nie będzie Pan miał nic przeciwko, jeżeli zabiorę ze sobą podwładnych, prawda?
- Oczywiście, że nie. Powinni wiedzieć, jak się poruszać, gdyby nadeszło niebezpieczeństwo – Cassandra skinęła na przekomarzających się Grera i Saerosa. Obaj posłusznie ruszyli za nią. Szczęśliwie ich przewodnik całkiem nieźle orientował się, dokąd powinni pójść.
- Tutaj znajduje się wieżyczka przeciwpancerna. Tam jest kantyna, można przetrącić co nieco. No, a tutaj wasze kwatery – Cassandra przetarła oczy z niedowierzania: „Kwatery” były… Porządne. Mianowicie najemnicy mieli do czynienia z niewielkim, ale całkiem nieźle wyglądającym domkiem parterowym. Budynek był szeroki, choć niski, zbudowany z cegły. Jedno z okien było wybite.
- Załatwiliśmy wam jeden z najlepszych domków – Mruknął Marcus. – Nie jest to wiele, ale…
- Przyjemna odmiana po dwóch latach spania w śpiworach – Zauważył Grer. – Ok, ale odpoczniemy sobie później. Może potrzebujecie pomocy przy budowie? Coś tam nietęgo wam szło.
- Przyda się każda para rąk – Odparł Aftermath, ruszając w stronę rusztowań. – Wreszcie, przyjechali! – Cassandra rzuciła okiem. Faktycznie, na teren Nowych Łajsk wtoczył się niewielki, niemalże kompaktowy van. Był szary i toczył się niczym sflaczała opona.
- Honda Life Step Van – Stwierdził Saeros, wychodzący zza węgła. – Nigdy nie sądziłem, że zobaczę coś takiego toczącego się po bezdrożach, dodatkowo wyładowane robolami.
- Przyjrzyj się jej dokładniej – Odparł Grer. Półelf usłuchał i jakby posmutniał: Opony vana były nabijane niewielkimi kolcami, zaś z sufitu maszyny wystawały wielkie, żelazne rury. – To cacko może mieć nawet dwieście koni. – Saeros zaczął mamrotać coś o „wymądrzających się orkach”, ucichł jednak pod spojrzeniem Cassandry. Tymczasem z samochodu wyskoczył jakiś bliżej niezidentyfikowany osobnik. Miał na sobie czerwoną koszulę z kołnierzykiem, przykrytą brązowym fartuchem, brązowe spodnie z ochraniaczami na kolana, jedną z rąk w gumowej, pomarańczowej rękawicy, kalosze na nogach, wreszcie ciemne okulary i plastikowy kask na głowie. Był mniej więcej tego samego wzrostu, co Marcus. W drugiej ręce trzymał klucz francuski, za pas miał zaś zatkniętą strzelbę.
- Ktoś wzywał Inżyniera z prawdziwego zdarzenia? – Zapytał, podrzucając kluczem. Z vanu wygramoliło się jeszcze trzech innych, podobnie ubranych, co Inżynier. – Tak jak chciał Pan Widelfortz, tak się pojawiliśmy, gotowi do budowlanki.
- Świetnie, żeście się w końcu pojawili – Odparł Marcus z autentyczną szczerością w głosie.
- Bylibyśmy szybciej, ale jakiś baran zablokował nam drogę i trzeba go było nakłonić do… usunięcia się – Mężczyzna uśmiechnął się. – Ok, więc co tu trzeba zrobić? – Jeden z jego towarzyszy wyciągnął listę z kieszeni.
- Ufortyfikować miejscowość, postawić kilka budynków użyteczności publicznej, których brakuje, zadbać o wznowienie poboru Osmium ze złoża oraz otworzyć kopalnię w miejscu wskazanym przez Pana Widelfortza.
- Dodałbym jeszcze jeden element, panowie – Odezwał się ktoś. – Przeżycie. – Wszyscy jak na komendę odwrócili się w stronę głosu. Cassandra zmrużyła oczy.
Głos należał do niezwykle wysokiego, chudego jak szczapa mężczyzny. Miał on siwe, sięgające do żuchwy włosy, białych i długich wąsach oraz… oczy. Pozbawione rzęs, bez brwi, przypominające nieco oczy ryby, dwa jądra ciemności zatopione w oczodołach. Na sobie miał luźną, płócienną koszulę, skórzane spodnie przepasane paskiem ze złotą klamrą, wysokie buty z żelaznymi okuciami oraz pozbawione palców rękawiczki. Do pasa przytroczony miał długi miecz, wyglądający na elfią robotę.
Przed zebranymi stał nie kto inny, jak Leo Bonhart.

Cassandra była zaskoczona, widząc tego niesławnego(Bądź sławnego, zależnie od punktu widzenia) łowcę nagród tutaj. Nie chodziło o to, że Bonhart brał udział w rzezi orków, organizowanej przez Widelfortza: On sam odnosił się neutralnie do nieludzi. Bardziej chodziło o długość życia Bonharta, bowiem on sam zarzekał się, że za rok skończy… równo dziewięćset pięćdziesiąt lat. Cassandra nie znała żadnego człowieka, który mógłby żyć tak długo.
Prawdę mówiąc, nie znała NIKOGO, kto mógłby żyć tak długo.
Sam łowca nagród wyglądał na około pięć dziesiątek, ale psowata wiedziała, że to zmyłka: Bonhart był i wciąż jest jednym z najbardziej utalentowanych szermierzy, jakich Ziemia nosiła. W bezpośrednim starciu z Bonhartem nie wytrzymałaby pewnie nawet minuty. Pozostawało jej dziękować w duchu, że stoją po jednej stronie.

Czemu właściwie zgodził się na tą robotę? Bonhart nie chciał odpowiadać na to pytanie.
Był łowcą głów, nie najemnikiem zajmującym się ochroną. Nie ulegało jednak wątpliwości, że jego kunszt szermierczy z pewnością przyda się do obrony przed najazdami. Zapłata była sowita, wreszcie było dużo okazji do zabijania wściekłych barbarzyńców spod Uralu.
Bonhart nie chciał tej roboty. Miał pewne standardy. Do tych standardów zaliczał się między innymi profesjonalizm. Bonhart nie przepadał za szlachtowaniem niewyszkolonych przeciwników, preferował charakterników, którzy mogliby wytrzymać z nim choć minutę. Szczególnie gdy charakterników było kilku. Były takie grupy, ścinane niczym zboże podczas sianokosów przez Bonhartowy miecz: Szczury, Piątka Chaosu, Wysiedleńcy…
Tutaj mieli do czynienia z barbarzyńcami, polegającymi na brutalnej sile i prawdopodobnie nie zniżającej się do noszenia pancerza. Być może znalazłby się jakiś mądrzejszy szermierz, ale Bonhart bardzo w to wątpił. Czemu więc się zgodził? Przyczyna była prosta.
Widelfortz mógł zabić go ponownie. Skinieniem zamienić go w popiół, którym powinien być od dobrych kilkuset lat. Bonhart bowiem raz trafił na lepszego od siebie… I umarł.
Ktoś dał mu szansę. Wskrzesił ledwo po jego śmierci, nim trup łowcy nagród zdążył ostygnąć. Bonhart nie był nieumarłym, bezmyślnym zombi, wampirem czy zjawą.
Był człowiekiem. Wskrzeszonym.
Oczywiście, początkowo naśmiewał się z niepozornie wyglądającego arystokraty, mina mu jednak zrzedła, gdy Widelfortz machnięciem ręki zamienił jego nogę w kość. Spróchniałą, w strzępach… Taką, jaka powinna być teraz. A potem postawił ultimatum: Zgodzi się lub zniknie. Bonhart nie lękał się śmierci, czarnej magii czy czarowników.
Mimo to zgodził się.
Oficjalnie działał na zasadach przeciętnego najemnika: Pracował na swoje wynagrodzenie, wykonując powierzoną mu pracę. Musiał kooperować z wojownikami przydzielonymi przez GMZ, a także jednym wolnym strzelcem i za cenę życia ochraniać cywili bądź budowlańców.
Każda oznaka niesubordynacji była karana. Surowo: Bonhart zdążył się o tym przekonać. Mimo to łowca głów postawił sobie za cel powieszenie łba Widelfortza na ścianie. Niestety, chwilowo był zmuszony współpracować z pozostałymi.
Bonhart nie przepadał za współpracą.

- Z pewnością, panie… - Inżynier ukłonił się lekko.
- Bonhart. A wy – Zwrócił się do GMZ – owców. – Wy zostaliście przysłani celem dydaktycznym? Żeby uczyć się od profesjonalistów? – Saeros zauważył, że łowca głów zaakcentował nieznacznie ostatnie słowo.
- Taki z Ciebie profesjonalista, jak z nas baletnice – Warknął nieprzyjemnie Grer. Oczy Bonharta błysnęły, ale on sam nawet nie drgnął.
- Nie spodziewałem się, że zobaczę orka wśród ludzi – Odparł powoli, siląc się na chłodną uprzejmość. – Dodatkowo mutanta. Czyżby zdrajca krwi, odepchnięty ze względu na swoją odmienność?
- Miarkuj słowa, rybiooki! – Warknął czarnoskóry ork, startując do łowcy głów. Nikt nawet nie zdążył zareagować, a koniec miecza Bonharta był przy szyi Grera.
- Normalnie mógłbym zabić cię jednym ruchem… - Wycedził, opuszczając broń. – Ale skoro mamy współpracować, niestosownym byłoby upuszczać Ci krwi.
- Nie wspominając o tym, jakie niezdrowe by to było – Dodał Marcus, siląc się na nędzny żart mający zapewne rozładować atmosferę. Nim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, zebranych dobiegł rozgorączkowany głos Inżyniera:
- Mamy towarzystwo! – Istotnie, chwilę po Inżynierze odezwał się bęben bongo, głośnością narastający z każdą chwilą. Zebrani ruszyli w stronę głównej bramy, każdy w swoim tempie: GMZ-owcy i Marcus truchtem, Bonhart kroczkiem spacerowym.

Sun był gotowy do wojaczki. Zmiecenie z powierzchni Strefy Poległych tego małego miasteczka pełnego aroganckich ludzi? To nie było nawet wyzwanie. Bractwa Hordy nie zamierzały tolerować obecności ludzi, szczególnie że dziesięć lat temu został podpisany pakt, który głośno i wyraźnie mówił, iż wschodnia część Europy(Odgradzana Wisłą) należy się Bractwom Hordy. ONS NIE MIAŁO prawa stawiać tutaj jakiejkolwiek manufaktury bądź zabudowań większych od pojedynczych. A tutaj nagle znikąd pojawia się ufortyfikowane miasteczko, do tego z kopalniami Osmium pod bokiem! Sun zamierzał zetrzeć miasto na pył, wraz ze wszystkim, co kroczyło, pełzało bądź znajdowało się wewnątrz.
Szczęśliwie oprócz tępych wojaków wykonujących rozkazy, za Sunem podążał ktoś jeszcze. Był to jego nauczyciel, przyjaciel jego ojca – wodza Hordy, troll imieniem Tzu. Tzu nie był w ciemię bity i z łatwością hamował różnorakie głupie pomysły Suna, między innymi sugestię wyruszenia na krucjatę przeciw ludzkości. Teraz jednak argumenty były po stronie młodego i zapalczywego orka: Faktycznie, ludzie postawili swoją osadę wbrew postanowieniom traktatu. Ale Tzu nie był na tyle głupi, by nie przypuszczać, że tak to się skończy: Traktat podpisywany był przez Edgara Leona Widelfortza, jedną z największych szumowin i męt chodzących po świecie. Nikt z ważniejszych osobistości po stronie ONS nie wiedział, że to właśnie Widelfortz stawił się na podpisanie traktatu. „Teraz, jeżeli nie uda mi się odwieźć Suna od ataku na osadę, Widelfortz będzie miał oficjalny pretekst, by wypowiedzieć nam otwartą wojnę…”, rozmyślał troll, jeżdżąc palcem po swoim kle. „Orczyce straszą Widelfortzem swe dzieci… Nic dziwnego, biorąc pod uwagę piekło, jakie zgotował tamtym mniejszościom…”, pomyślał, mrużąc oczy. Sun, mimo iż w gorącej wodzie kąpany, był jednak orkiem honoru. Swe przybycie oznajmił donośnym brzmieniem bębna bongo, zaś do swego sztandaru – Krowiej czaszki na szkarłatnym tle – doczepione miał kilka zielonych gałęzi. Nie zamierzał atakować bez ostrzeżenia. Przynajmniej na razie.

Rozdział 4

- Misja dyplomatyczna – Oznajmił po krótkiej chwili Saeros, odkładając lornetkę. – Do sztandaru mają doczepione zielsko.
- Ilu ich jest? – Zapytał Marcus z pewnym niepokojem.
- Dwudziestu orków, każdy uzbrojony do walki w zwarciu. Jeden troll, jedzie po prawicy ich przywódcy. Wygląda na szamana, ale głowy nie dam. No i główny ork. Przywódca, źle mu z ocząt patrzy. Przy pasie ma jakąś strzelbę.
- Dokładniej rzecz ujmując, niewielkie zagrożenie? – Upewniła się Cassandra.
- To zależy. Jeżeli ich do siebie dopuścimy, to może być z nami krucho.
- Nie zaatakują – Oznajmił nagle Grer. Marcus, Bonhart i Inżynier zmierzyli go podejrzliwymi spojrzeniami.
- A skąd ta suplika? – Zapytał powoli łowca głów.
- Znam tego gościa. To Sun Twardy Łeb. Może odrobinkę przygłupi, ale honorowy jak diabli.
- Dziwne, bardzo dziwne. Najpierw przyjeżdżają najemnicy z GMZ. Zrządzeniem losu jeden z nich jest orkiem. Ale nie koniec na tym. Ledwo ci najemnicy zdążyli się zadomowić, znikąd pojawia się grupka uderzeniowa, złożona w przeważającej większości z orków.
- A skąd ta suplika? – Warknął Grer, opuszczając dłoń na rękojeść topora.
- Panowie, sądzę, że kłótnia naprawdę w niczym nam nie pomoże – Marcus po raz kolejny spróbował załagodzić sytuację. – Póki nie ma zagrożenia z ich strony, skupmy się raczej na tym, czego mogą chcieć.
- Póki co schowajmy broń – Zadecydowała Cassandra, wsuwając rapier z powrotem do pochwy. Wszyscy(Nie wyłączając Bonharta) schowali broń.
- A gdzie jest ten drugi najemnik? – Zapytał Inżynier, nieco zaniepokojony zaistniałą sytuacją. Orkowi parlamentariusze zbliżyli się na tyle, by Cassandra mogła im się dokładniej przyjrzeć.
Cała dwudziestka to były chłopy na schwał. Ich skóra była wręcz przebita potężnymi mięśniami, przy czym każdy z nich miał co najmniej dwa metry wzrostu. Każdy z nich miał na sobie skórzany pancerz, bardziej do dekoracji niż ochrony. Każdy miał obosieczny topór przy pasie, każdy wyglądał na takiego, co z toporem w ręku się urodził. Ich przywódca był nieco mniejszy od swojej świty, ale lepiej uzbrojony i opancerzony. Dodatkowo przy boku miał trolla, noszącego na sobie szatę w kolorze ziemi i z kosturem w ręce.
Cassandra nie wiedziała o szamańskiej magii więcej niż tyle, że potrafi siać spustoszenie bądź czynić cuda – zależnie od tego, kto się nią posługuje. Teraz jednak, czując silną energię emanującą z doradcy herszta, włosy zjeżyły jej się na głowie.

Sun zmierzył wzrokiem komitet powitalny, który wyszedł im na spotkanie. Dwójkę z nich już znał, byli tu wcześniej: Chudy olbrzym, być może niedożywiony i niski półogr oraz ten bardziej ludzki, z kataną na plecach. Pozostałej czwórki nie potrafił skojarzyć: Psowata, długouch z rozcieńczoną krwią, czarny brat oraz inny człowiek, skryty za czymś, co miało być pewnie pancerzem, a wyglądało na zbiór śmieci ze złomowiska Starego Crusha. Rzucił im nieprzychylne spojrzenie, także orkowi: Będzie się musiał gęsto tłumaczyć.
- Chcę rozmawiać z wodzem tej osady – Oznajmił władczym głosem, przyjmując groźną pozę. Przed jego oblicze wyszedł człowiek z kataną na plecach.
- Wychodzi na to, że ja nim jestem – Odparł. – Czym mogę służyć?
- Szybkim wyniesieniem się – Zapadła cisza. Tzu ukrył twarz w dłoni: Sun nie powinien tak zaczynać.
- Przepraszam… Chyba nie dosłyszałem… - Odparł powoli wódz osady, oglądając się za siebie. Półogr już mierzył miecz w dłoni.
- Więc powtórzę – Warknął Sun, wychodząc przed szereg. – Złamaliście reguły, które sami zawarliście, parszywe pięknisie z ONS! – W szeregach wroga zapanowała konsternacja. Psowata, długouch i ork oglądali się na siebie nerwowo, złomiarz zaczął mamrotać pod nosem coś, co brzmiało jak „O Panie, w co ja się wpakowałem…”, zaś na twarzy ich wodza pojawiło się nieme pytanie. Półogr bez słowa dotknął mieczem ziemi. Wyglądało na to, że jest gotowy do walki i że wie, o czym mowa. – Wysłany przez was przedstawiciel obiecywał solennie, ba! – zarzekał się na łono swojej matki, iż ONS i Bractwa Hordy utrzymają pokój na mocy tych postanowień! Teraz się okazuje, że wasze obietnice są gówno warte!
- Nie chcę przerywać tego ekscytującego monologu, ale… - Zaczął ostrożnie wódz. Sun puścił jego prośbę mimo uszu.
- I jeszcze w żywe oczy mi kłamią, że nie wiedzą, o co biega! Takiej zniewagi nie popuszczę, słyszycie? Nie popuszczę! – Ork zaczął powoli się uspokajać. – Wy, wasze kobiety, dzieci, cały ten majdan, który macie ze sobą… Do zachodu słońca ma tu pozostać tylko ta bielica!
- A co, gdybym Ci teraz poderżnął zielone gardziołko, hm? – Zasyczał półogr, podnosząc miecz.
- Wtedy nim mój trup zdąży ostygnąć, z tego miasta i jego mieszkańców nie pozostanie nic! NIC!!! – Natychmiast poczuł zimne żelazo przy szyi. Zaskakujące, celującym nie był półogr, tylko wódz tej dziwnej, ludzkiej osady, do tej pory sprawiający wrażenie zdezorientowanego.
- Czy to groźba? – Zapytał z kamienną twarzą. Jego lewa ręka… zapłonęła ogniem?
- Zabierz to żelastwo sprzed jego szyi. Błagam… - Poprosił złomiarz. Wódz posłuchał go i odsunął perspektywę śmierci od Suna.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz – Oznajmił spokojnie. – Wiedz jedno. Nie zrobiliśmy niczego złego i nie mamy pojęcia o polityce wielkosalonowej. Kopalnie Osmium nie mają tu nic do rzeczy. Stanie tu co prawda ufortyfikowane miasto, ale miasto, nie twierdza. Rekompensata dla istot i ich rodzin, które straciły swe domy podczas Trzeciej Wojny. To ma być schronienie. Jeżeli zaatakujecie, będziemy się bronić!
- Więc nie zamierzacie składać broni… - Odezwał się nagle Tzu. – Będziemy chyba musieli sięgnąć po tradycyjne środki.
- „Tradycyjne”? – Powtórzył wódz osady, ponownie dobywając katany.
- Ach, nie miałem na myśli walki. Przynajmniej nie zwyczajnej – Troll uśmiechnął się pojednawczo. – W dawnych czasach, gdy ktoś przez przypadek robił coś, o czym nie wiedział, że jest zabronione, dawano mu szansę.
- To znaczy…?
- Jeżeli wytrzymacie ataki Bractwa Hordy przez trzy dni od zachodu słońca, wstrzymamy szturmy na tą osadę i pozwolimy jej żyć w pokoju.
- Co?! – Zdziwił się Sun.
- Nie możesz zaprzeczyć, oni nie wiedzieli o machlojkach Widelfortza – Odparł spokojnie szaman, kątem oka mierząc zebranych. Psowata, długouch i ork byli ewidentnie zaniepokojeni takim obrotem sytuacji, złomiarz modlił się do swojego boga, wódz zmrużył oczy. Jedynie półogr nie wyglądał na zdziwionego, co nie zaskoczyło Tzu. Stary troll wiedział o kontrakcie pomiędzy Widelfortzem a Bonhartem, mimo to postanowił na razie go nie zdradzać.
- Cóż… Chyba możemy tak zrobić… - Mruknął Sun. – Jednakże niech to się tyczy obu stron. Jeżeli uda im się przetrzymać ataki, niech oni nie atakują nas.
- Tak będzie – Odparł wódz, chowając swą broń. – My tymczasem musimy obgadać z panem Widelfortzem szczegóły planu rozbudowy. Do następnego spotkania, mam nadzieję, że nie na polu bitwy – Sun ukłonił się lekko, po czym dał sygnał wojownikom. Odwrócili się i odeszli. „Zobaczymy, czy są na tyle silni, by obronić swoją niewinność…”, pomyślał, rzucając jeszcze przelotne spojrzenie na osadę.

- Domagam się wyjaśnień – Powiedział bardzo niezadowolony z obrotu spraw Marcus, wpatrując się w hologram Widelfortza, widowiskowo zdziwionego wiadomościami przekazanymi przez Aftermatha. W pokoju byli tylko oni.
- To oczywiste: Zostaliście oszukani przez tego wilka w owczej skórze – Odparł bez wahania szlachcic.
- Ciekawe rzeczy opowiadał nam ten wilk. Najważniejsze jest to, że według jego słów, te tereny nie są dla nas dostępne. Co ciekawsze, troll mówił, że to PAN podpisywał traktat głoszący o nienaruszalności granic.
- Bzdura! – Oburzył się Widelfortz. – Jestem ostatnią osobą, która poszłaby na rozmowy dyplomatyczne z nieludźmi!
- A jaką mogę mieć pewność?
- Zapytaj Bonharta. Tak się składa, że może potwierdzić, iż robiłem coś innego – Hologram przez chwilę milczał. – Pojawię się tutaj jutro, by osobiście sprawdzić, jak radzą sobie najemnicy, których wynająłem. Co może Pan o nich teraz powiedzieć?
- Nie mieli jeszcze okazji, by się sprawdzić. Mam nadzieję, że rozlew krwi ograniczy się do minimum.
- Mam nadzieję, że rozlew waszej krwi faktycznie ograniczy się do minimum. Mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę z sytuacji?
- Nie bardzo rozumiem.
- Wszyscy nieludzie – nie licząc tych z nami sprzymierzonych – na chwilę obecną są naszymi wrogami.
- Naszymi?
- Owszem, naszymi. Był to bowiem twój pomysł, by założyć tą wieś tuż obok wściekłych orków i strefy B. Gdyby nie złoża Osmium w pobliżu, prawdopodobnie nigdy byś nie zyskał swoich Łajsk – Marcus starał się zachować spokój, jednakże przychodziło mu to z najwyższym trudem. – Do zobaczenia jutro po południu. – Połączenie zostało przerwane. Aftermath opadł na krzesło. Czy tak dużo wymagał? Chciał tylko postawić z powrotem Łajski. Miejscowość, z której się wywodził. Pełną ciepłych wspomnień… Odchodzących w przeszłość.
Jutro czekał ich ciężki dzień.

Rozdział 5

Jej oczy wpatrywały się w powstającą osadę, zwaną także Nowymi Łajskami.
„Ileż to lat temu?”, pomyślała, wspominając swoje szczęśliwe dzieciństwo w starych, spokojnych Łajskach. Rodziców, brata, dziadków. Beztroskę przeplataną obowiązkami, wypełnianymi przez nią sumiennie. Potem jednak nadeszła wojna. Wytrzymali, osiem lat między ruinami. Wytrzymali, tylko po to, by na tydzień przed zakończeniem wojny stracić wszystko.
Wszystko.
Dotknęła dłonią twarzy. Skrzywiła się: Blizna wciąż dawała o sobie znać, mimo iż nabawiła się jej dobre pół wieku temu.
Zsunęła się ze skarpy. Słońce zachodziło powoli, rozkładając na niebie czerwoną smugę. Zbliżyła się do wejścia. Natychmiast wymierzono w nią broń. Na straży stało dwóch mężczyzn, niezbyt wysokich, aczkolwiek na tyle dobrze uzbrojonych, by zmieść ją z powierzchni ziemi.
- Przybywam w pokoju – Oznajmiła, obserwując uważnie wymierzone w nią lufy strzelb. Wiedziała, że zabrzmiało to patetycznie, bez polotu i ogólnie rzecz biorąc głupio, ale nie miała innej alternatywy.
- Ten goblin, co był tu godzinę temu powiedział to samo – Odparł nieprzyjemnie jeden ze strażników. – Teraz jego członki dyndają na blankach.
- Czekaj, to przecież człowiek… - Odparł drugi z nich. – Niech to, nie spodziewałem się tu zobaczyć samotnej kobiety.
- Człowiek, akurat! – Warknął pierwszy. – Dam głowę, że to jeden z tych szamanów używających swoich sztuczek.
- Zapewniam, że nie zamierzam walczyć. Nie mam nawet broni.
- Wprawny magik nie potrzebuje broni. Łapy do góry, tak, żebym je widział! – Nie miała większego wyboru, podniosła ręce. Jeden ze strażników obszedł ją i wymierzył strzelbą w plecy. – A teraz z nami, „paniusiu”. I nawet nie próbuj uciekać: Palec na spuście gotowy mi się omsknąć. – W milczeniu wprowadził ją do osady. Co prawda, nie był to sposób najlepszy, ale znalazła się w obrębie murów. Teraz tylko musiała dostać się do Marcusa…

Wyżej wymieniony przebywał w centralnym budynku osady, służącym za ratusz i punkt zebraniowy. Razem z nim w środku byli Cassandra, Bonhart i Inżynier. Zebrani omawiali kilka spraw generalnych, między innymi rozstawienie ubóstwianych przez „złomiarza” niewielkich działek strażniczych. Wobec sceptycznych opinii odnośnie tych niewielkich maszyn, Inżynier zademonstrował im działanie takiego działka. Postawił je jakieś sto metrów przed manekinem, po czym zaprogramował maszynę na strzelanie. Potok pocisków zalał kukłę niczym deszcz, zamieniając ją w strzęp słomy. Niestety, działka te miały pewną wadę: Podstawowe ich modele zaliczały się raczej do straszaków niż prawdziwych środków obronnych, a rozbudowa wymagała nieco czasu. Do tego nie cechowały się zbytnią wytrzymałością, co wymagało nieco zmysłu przy umieszczaniu ich. Najlepszymi miejscami były wszelakie kryjówki, z których przeciwnik nie spodziewałby się ostrzału. Teraz więc zebrani omawiali, gdzie najlepiej byłoby rozstawić działka. Saeros przycupnięty na wieży zegarowej wypatrywał wszelakich oznak nieprzyjaciela, Grer przechadzał się po blankach ze strzelbą w pogotowiu… Ale nikt nie spodziewał się tajemniczego gościa, który pojawił się tego wieczoru.
Strażnicy wprowadzili do środka jakąś kobietę. Marcus zdziwił się: To byłby pierwszy przypadek, gdyby doszło do jakiegoś naruszenia prawa w osadzie. Chyba że… Aftermath przyjrzał jej się dokładniej. I zamarł.
Od lewego ucha aż na drugi koniec jej twarzy skosem biegła paskudna blizna.
- Nietutejsza – Wyjaśnił jeden ze strażników. – Mówi, że przybywa w pokoju. Bardziej durnej gadki nie słyszałem.
- Zostawcie nas samych – Odparł Marcus. – To tyczy się także was, jeśli łaska – Zwrócił się do Cassandry, Bonharta i Inżyniera. Jeden po drugim opuścili salę, zostawiając Aftermatha z tajemniczą kobietą.
Przez chwilę wpatrywali się w siebie w milczeniu.
- Kate… - Szepnął Marcus, wyciągając ku niej ręce. Przytulili się. – To będzie całe dziesięć lat.
- Tęskniłeś? – Zapytała z nutką kokieterii. Oboje roześmieli się.

- Gdzieś się podziewała przez te wszystkie lata? – Zapytał. Przechadzali się po osadzie, przyglądając się chwilowo wstrzymanym(Ze względu na ciszę nocną) pracom.
- No wiesz, żywot uzdrowicielki nie jest stateczny. Ciągle znajdzie się ktoś, kto będzie potrzebował pomocy. A i płacą niezgorzej…
- Nie uzdrawiasz bezinteresownie? No, no… Zmieniłaś się nieco.
- Za coś trzeba żyć, prawda?
- Skoro o życiu mowa… Jak miewa się reszta paczki?
- Ach, stare czasy. Gimnazjum nr 66… - Kate rozmarzyła się nieco, szybko jednak powróciła do siebie. – Rattenbergera widziałam ostatnio parę miesięcy temu jako krupiera w jednym z kasyn w Monte Carlo. Powodzi mu się całkiem nieźle i otaczają go panienki.
- Cały Michael Rattenberger. Nie udało mu się stać się drugim MJ’em, więc zaczął robić to, w czym jest naprawdę dobry.
- Kim z kolei wciąż podróżuje i szuka guza. Niestety, chyba obejdzie się smakiem: Jej największy przeciwnik, Szabla, zmarł jakieś trzy miesiące temu.
- Pojedynek? Bestia?
- Będziesz się śmiał: Poślizgnął się na schodach i uderzył głową o betonowe podłoże.
- Marny koniec, jak na najbardziej utalentowanego Magicznego Wojownika wszechczasów – Przez chwilę Aftermath milczał, wpatrzony w księżyc. Była pełnia. – A co z… Nim?
- Nie widziałam go od czasu, gdy rozstaliśmy się po liceum. Co jakiś czas o Nim słychać…
- Tia… Kto wie, może was obserwuje? – Zapytał ktoś za ich plecami. Marcus i Kate odwrócili się. Stał tam nieco wyższy od Aftermatha mężczyzna, ubrany na czarno: Czarne jeansy, czarne adidasy, czarny bezrękawnik, czarne ćwiekowane rękawice bez palców, czarny płaszcz zwisający z lewej ręki. Przez plecy przewieszone miał dwa miecze, zaś na jego twarzy trzymały się okulary.
- Więc jesteś – Mruknął Marcus powoli. Tajemniczy mężczyzna uśmiechnął się i przerzucił płaszcz na prawą rękę.
Na lewej miał dwie niewielkie blizny i ćwiekowaną bransoletę.
- Jak mógłbyś poddawać w wątpliwość moją prawdziwość? – Zapytał, błyskając szkłami.
- Więc to ty jesteś tym „wolnym strzelcem”?
- Dokładnie – Jego oczy rozbłysły. – Prosta robota, duża zapłata, chwila zabawy w szczerym polu bądź zamknięciu… Krew. Dużo krwi.
- Nie bądź zbyt pewny siebie.
- Czemu nie? Po swojej stronie mam profesjonalistów z GMZ, Bonharta, wojennych budowlańców i was – Mężczyzna sięgnął po jedną z buteleczek przyczepionych do jego pasa i opróżnił ją jednym haustem. Płyn był czerwony, gęsty…
Był ludzką krwią.
Marcus wzdrygnął się. Sanguinarianizm. Uzależnienie od krwi. Jeden z powodów, dla których On z cynicznego krzyżowca stał się cynicznym łowcą nagród i najemnikiem od wszystkiego. Od wszystkich zleceniodawców wymagał jednego: Możliwości wytoczenia krwi z celu. Jemu było wszystko jedno: Człowiek, potwór, elf, smok. Liczyła się tylko jeszcze ciepła, nie zakrzepła krew.
Aftermath cholernie bał się tego gościa, mimo iż byli(I wciąż są) kumplami. 
Padł strzał. Saeros działał.
- A więc wam nie przeszkadzam. Czas odkurzyć nożyki… - Z cichym maniakalnym chichotem na ustach, wyminął ich i niczym cień przemknął między strażnikami.
- Wiesz… Boję się – Szepnęła Kate, wtulając się w zamyślonego Marcusa. – Mam nadzieję, że pozwolisz mi tu zostać na jakiś czas?
- Przyda się każda para rąk – Maniakalny chichot rozbrzmiał na tym niemalże wypalonym pustkowiu cokolwiek nienaturalnie.

Rozdział 6

Noc była dość ciężkim przeżyciem. Zgodnie z zapowiedziami orków, ataki zaczęły się po zachodzie słońca i od razu stało się wiadome, że utrzymać Łajsk łatwo nie będzie: Saeros zanotował ponad piętnaście strzałów w głowy wilków, które służyły agresorom za kawalerię. Nie, frontalny atak nie był rozwiązaniem: Jeżeli nie Saeros, to działka Inżyniera skutecznie rozbijały lekkozbrojną kawalerię. Tylko dwóm orkom udało się przebić na teren miasta, gdzie spotkali się z Bonhartem. Chwilę później obaj posłużyli za worki dla sanguinarianina. To nie była dobra taktyka dla orków. Obrona wypluwała zbyt dużo pocisków, większość charakteryzowała się nieprzyjemnie wysokim wskaźnikiem przebijania ciał, w środku zaś czekał ten durny półogr, psowata, mógł wyskoczyć wódz osady bądź czarny, no i ten obłąkaniec w okularach… Sun uderzył pięścią o blat stołu. Co tu robić, co tu robić… Niedługo minie pół dnia z trzech, a oni nawet nie ruszyli nikogo ani niczego z terenu Łajsk. Stracili ponad trzydziestu utalentowanych kawalerzystów. „Niech szlag trafi technikę…”, pomyślał ork, przyglądając się zza okna swojej osadzie. Przypominała nieco dość prymitywne miasto. Wbrew przesądom, technologia Bractw Hordy nie była ograniczona do topora. Horda zza Uralu potajemnie wspierała ich działania, przesyłając nieco przestarzałych broni palnych. Trafił się czasem nawet jakiś mech poskładany z kilkuset kawałków blachy. Nie tym razem.
Sun rozmyślał. Blitzkrieg zawiódł, został za późno wprowadzony w życie. Trzeba było użyć cięższych formacji…
Bądź zaatakować z zaskoczenia.
Ork natychmiast odrzucił ostatnią myśl. Miał hyzia na punkcie honoru i perspektywa użycia jakiegokolwiek podstępu obrzydzała go.
Ale być może nie będzie innego wyjścia.

Bonhart, generalnie rzecz biorąc, nudził się. Wbrew jego oczekiwaniom, orkowie atakowali dość rzadko, nie licząc szaleńców, którzy liczyli na łut szczęścia. Nawet wtedy nie miał okazji do skrzyżowania ostrzy z nikim: Działka skutecznie kosiły nadbiegających orków niczym zboże, nawet mimo ich relatywnie krótkiego zasięgu(100 metrów to niewiele, biorąc pod uwagę szybkość, z jaką zbliżali się ci giganci). Od czasu tamtych dwóch orków Bonhart był zmuszony do tylko jednego machnięcia mieczem, by odbić rzucony przez konającego berserkera topór.
Było nudno.

Saeros nie narzekał na brak zajęć. Dzięki swojej snajperskiej lunecie mógł wypatrzyć i zdjąć zbliżającego się adwersarza. Na trzydzieści dwa wilki zbliżające się do osady odstrzelił dwadzieścia. Mógł doliczyć też na swoje konto dwóch jeźdźców, który poskręcali karki, spadając ze swych wierzchowców. Reszta była już formalnością: Działka wystrzelały resztki oddziału, a na dwóch pozostałych przy życiu czekał już Bonhart. Ot, zwykła warta snajperska. „Jeżeli będą tak robić dalej, to kwestia utrzymania osady będzie formalnością”, pomyślał, wypatrując przez lunetę jakichś oznak wrogiego im życia.

Kate chwilowo była bez zajęcia. Na razie przeciwnicy byli za słabi, by użycie jej uzdrowicielskich talentów było konieczne. Korzystając z chwili spokoju, grywała w szachy i szło jej całkiem nieźle: Dwa razy ograła Cassandrę, raz Marcusa, udało jej się nawet wygrać z Inżynierem. Wyzwała na pojedynek nawet Bonharta… I przegrała z kretesem. W trzynastu ruchach. Jego nie próbowała nawet wyzywać na pojedynek. On wygrywał w szachy ze wszystkimi i zawsze grał własnym zestawem. Jego figury były dość… makabryczne.
Pionki przypominały bezgłowych ludzi, uzbrojonych w szczerbate topory.
Wieże były kamiennymi blokami, obdarzonymi takimi dekoracjami jak między innymi krowia czaszka, wielki lśniący pazur czy jaszczurzy ogon.



« Ostatnia zmiana: 13 Marca 2010, 21:42:32 wysłane przez Hellscream » IP: Zapisane
Panzers roll forward and The Reaper follows them

Leaving tracks of blood, Panzers roll again

Your fate shows itself in shrapnel, smoke and tears

Who can stop these beasts, the source of all your fears?!
Hellscream
Orczilla

*

Punkty uznania(?): 4
Offline Offline

Wiadomości: 1 125


One, Two, Hellscream's coming for you...

Zobacz profil
« Odpowiedz #1 : 13 Marca 2010, 21:43:13 »
(Moderator dodał ciąg dalszy)

Za skoczków robiły jednorożce. Szkarłatne jednorożce z pęcinami owiniętymi czyimiś narządami.
Gońce reprezentowane były przez figurki wyglądające niczym szkielety. Szkielety z pancerzem złożonym tylko i wyłącznie z ludzkich części.
Hetman był szerokoskrzydłym demonem o czarnej skórze i połyskliwych oczach. Posturą przypominał człowieka.
Wreszcie król. Nie kto inny jak wierna kopia swego właściciela, zbrojna w buławę. Nie byłoby w tym nic przerażającego, gdyby nie twarz figurki, wykrzywiona szaleństwem. Symbolizowała ona oznaki obłędu, wykryte u Niego w wieku piętnastu lat. Choroba opuściła go, ale on chętnie lubił to wspominać.
Tak… Casper Stratoavis był ciekawą personą.

Grer zaczął pomagać Inżynierowi. Inżynier początkowo starał się unikać orka, mając go za typowego mięśniaka, który robi tylko toporem i strzelbą. Okazało się, iż „mięśniak” jest całkiem obeznany z konstruowaniem i przebudową istniejących już maszyn. Przykładowo domontował do jednego z działek noktowizor metodą, której Inżynier nie znał. W ten oto sposób działko przestało tylko reagować na ruch, zaczęło wyczuwać ciepło i ruch, co w efekcie mogło zapobiec atakowi zakamuflowanych przeciwników. Działko zostało przetestowane: Nagle pod bramą osady znalazł się martwy goblin, zapewne wcześniej pod wpływem jakiegoś zaklęcia. Od tej pory zaczęli zwracać się do siebie per „ty”.

Marcus co jakiś czas sprawdzał postęp budowy. Chętnych do pracy nie brakowało: Specjaliści nadzorowali prace, a każdy, kto miał siły do roboty, dźwigał cegły i udzielał się. Aftermath wiedział, że niemożliwym jest ukończenie prac w trzy dni, niemniej jednak widział, że tempo budowy jest więcej niż oszałamiające. Mając pod nadzorem ponad pięć setek mężczyzn i dwie setki ochotniczek domy, sklepy, kaplice stawały jedna po drugiej. Nagle Marcus zdał sobie sprawę, że to miasto będzie bardzo, bardzo podatne na pożary: Zabudowania były bardzo ściśnięte, a żyło tu dobre tysiąc osób. Ogólnie rzecz biorąc, Łajski były więcej niż dobrze bronione, Aftermath jednak dałby sobie głowę uciąć, że czegoś brakowało…

Do przyjazdu Widelfortza brakowało tylko kilku minut. Gorączkowo porządkowano wszelaki bałagan i wzmagano czujność: Moment, w którym pojawi się Widelfortz, może być dla orków idealnym momentem do szarży.
- Wszystko pozapinane na ostatni guzik? – Zapytał po raz kolejny Marcus.
- Żadnych adwersarzy w pobliżu! – Odkrzyknął z wieży Saeros.
- Działka sprawne i gotowe – Dodali Inżynier z Grerem.
- Czystość i schludność jak spod igły – Oznajmiły Cassandra i Kate.
- Żadnych dezercji ani buntów – Mruknął Bonhart.
- Wszelakie dziwne i odpychające rzeczy… Pochowane – Dodał z pewną niechęcią Casper, opróżniając ostatnią flaszkę z krwią. – Jak długo zamierza tu być?
- Tak długo, jak to będzie konieczne. Przykro mi – Odparł Aftermath, wyglądając nadjeżdżającego w swoim pojeździe Widelfortza. Stratoavis odpowiedział jakimś niewyraźnym półsłówkiem.
Minęło dziesięć minut. Na horyzoncie nie pojawiło się nawet światełko.
- On na pewno zamierza pojawić się w najbliższym czasie? – Zapytał Bonhart z nieukrywaną niechęcią w głosie. Nim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, dało się zaobserwować błysk w środku osady. Przy akompaniamencie trzaskających dźwięków zmaterializował się Edgar Leon Widelfortz, ubrany w szarą szatę i wysokie buty. Przy pasie miał niewielki pistolet, służący raczej jako straszak niż prawdziwy środek do samoobrony. Arystokrata rzucił okiem na zebranych i uśmiechnął się lekko.
- Widzę, że zapragnęliście sporządzić dla mnie iście gorące powitanie – Stwierdził z nutką kpiny w głosie.

Rozdział 7
Widelfortz przechadzał się po osadzie w asyście Marcusa, Bonharta oraz Cassandry, oceniając postęp prac. Co jakiś czas kiwał z uznaniem głową, na znak aprobaty. Aftermath odetchnął z ulgą: Co prawda nie był pod rozkazami Widelfortza, ale wolałby uniknąć bury za opieszałość i ślamazarność budowy.
- Jestem pod wrażeniem – Oznajmił w końcu arystokrata, wodząc powoli po wzrastających budowlach i strukturach obronnych. – Mam nadzieję, iż kopalnie Osmium prezentują się równie okazale… - Zapanowała cisza.
- Kopalnie? – Zdziwił się Aftermath, po czym nagle doznał przebłysku. – Cholera, brakowało czasu, by zajrzeć na tereny wykopalisk.
- Co to znaczy „Brakowało czasu”? – Zapytał Widelfortz głosem, który nie wróżył niczego dobrego.
- Jeżeli mogę się wtrącić… - Zaczęła powoli Cassandra. – Zajmowaliśmy się stawianiem szkoły oraz szpitala. Pomijając odpieranie sporadycznych ataków Hordy, zajęło to nam jeden dzień – Widelfortz odwrócił w jej stronę płonące gniewem oczy. „Zaczyna się…”, pomyślał Bonhart z rozbawieniem.
- Nie pytałem o Pani zdanie – Syknął nieprzyjemnie arystokrata. Psowata momentalnie umilkła. – Wygląda na to, że moja opinia o postępach budowy zmieniła się radykalnie.
- Nie bardzo rozumiem… - Odparł Marcus, siląc się na konsternację.
- Ta osada nie została założona po to, by stać. Tutejsi mieszkańcy mają za zadanie pracować w kopalniach i wydobywać jakże cenne Osmium ku uciesze ONS. Problem w tym, że brakuje kopalni.
- O czym Pan mówi? – Zapytał Aftermath, teraz zdziwiony nagłym obrotem spraw.
- O tym, że na piśmie… - Widelfortz wyciągnął zza pazuchy dokument. – O tym, że na piśmie zobowiązałeś się do dostarczenia mi taniej siły roboczej. Myślałeś, że chcę bezinteresownie wam pomóc? A po co miałbym?
- Jak Pan może…
- Mogę. Cieszy mnie fakt, że stanie tu osada: Mógłbym pozazdrościć wam odwagi(albo głupoty, dodał w myślach). Ale reguły są regułami, które sam podpisałeś, mój drogi. W dokumencie jest zapisane, iż macie jeszcze… trzy dni do przesłania pierwszych partii Osmium w głąb Europy, w przeciwnym razie kontrakt wygaśnie, a Łajski zostaną uznane za wymazane z map – Marcus zacisnął pięści. Dał się wyrolować i teraz ponad tysiąc osób zapłaci za jego nieuwagę. – Ach, zapomniałem dodać, że według przepisów dokumentu wszyscy, których korzenie leżą w Starych Łajskach nie mogą oddalić się od Nowych na odległość większą niż 20 km – Aftermath pewnie straciłby teraz panowanie nad sobą i w kilku prostych, żołnierskich słowach powiedziałby Widelfortzowi, co o nim myśli. Niestety(A może i „stety”) Saeros przerwał przechadzkę, alarmując:
- Atakują! – Marcus momentalnie dobył katany i ruszył w stronę bramy. Tam działo się co nieco: Działka Inżyniera przestały strzelać, zaś orkowie ruszyli na ustawioną w szyku obronnym milicję.
- Co to ma znaczyć?! – Wrzasnął w stronę „złomiarza”, nerwowo stawiającego jakąś konstrukcję obok jednego z działek.
- Amunicja… Skończyła się – Wydyszał zapytany z przerażeniem. – Wymieniałem magazynki dwie godziny temu! Mamy sabotażystę na terenie osady! – Jeden z orków przedarł się przez grupkę obrońców i zaszarżował na Inżyniera. Marcus był już przy nim, paradą zbijając cios zielonoskórego. Wraży wojownik zadyszał i zaatakował jeszcze raz, wkładając w to jeszcze więcej siły. Ale i ten cios został odbity. Ork zapewne następnym ciosem przełamałby blok Aftermatha, powstrzymała go jednak kula. Zielonoskóry zachwiał się i z cichym stęknięciem upadł. Zza pleców Marcusa wyłonił się Inżynier, dzierżący pistolet.
- Co? – Zapytał, widząc zdziwionego Aftermatha. – Trzeba sobie jakoś radzić, gdy kończy się amunicja w działku.
- Skoncentrowałbym się raczej na rozbijaniu orczych łbów, waszmościowie – Odparł z fałszywą rewerencją w głosie Bonhart, trzymając ociekający krwią miecz. Tymczasem Grer i Casper szaleli przed bramą, odpierając ataki barbarzyńców. Czarny ork co i rusz wykrzykiwał różne plugawe „urozmaimki”(Jak sam to nazwał) pod adresem przeciwników, jego partner zaś tylko maniakalnie chichotał i przyskakiwał od jednego orka do drugiego. Saeros opuścił wieżę i zaczął szyć z ziemi, Cassandra i Kate odciągały rannych. Mimo to orkowie nie zamierzali odpuścić: Każdy z nich potrafił przyjąć do kilkunastu zabójczych ciosów, podczas gdy większość obrońców padała pod jednym machnięciem topora.
Nagle dało się słyszeć głośny ryk, zapewne zwiastujący posiłki. Saeros pomknął na wieżę zegarową i rzucił okiem przez lunetę. Po tym zbladł jak kreda.
W stronę osady zbliżały się samochody. Pojazdy terenowe, zbrojne w karabiny, wypełnione orkami.
- Nadjeżdżają! – Wrzasnął, po czym wymierzył i nacisnął spust. Trafił: Szyba jednego z samochodów zaczerwieniła się i popękała, a pojazd zjechał na bok. Natychmiast zaczęli z niego wysiadać pasażerowie, zbrojni w różnorakie ostre narzędzia. Trafiło się też kilku zbrojnych w broń palną. Pocisk uderzył o pobliską belkę, Saeros instynktownie rzucił się na podłogę. „Mają snajpera. Niedobrze…”, pomyślał, wychylając się. Kula świsnęła kilka metrów od niego. Półelf wymierzył w łysą, błyszczącą się jak lukrowane jabłko głowę orka. Huk i kolejny leżał martwy.
Na dole zauważono już nadjeżdżające terenówki.
- Cholera, mamy problem – Stwierdził odkrywczo Inżynier.
- Zostaw to mnie – Odparł Marcus, ruszając w stronę skłębionej masy orków i ludzi. – Niech ktoś mnie osłania! – Krzyknął, przedzierając się w stronę otwartej przestrzeni. Dostał trzonkiem łopaty, prawie stracił rękę, ale dzięki asyście Bonharta udało mu się przebić w stronę nadjeżdżających jeepów.
- Więc jaki jest twój plan? – Zapytał łowca nagród, krytycznym okiem mierząc rozpędzone samochody. W odpowiedzi Marcus uniósł rękę do góry. Ta zapłonęła ogniem. Żywym ogniem. Bonhart parsknął. Nie przepadał za magikami. Nie znali się na „fair play”. On sam też nie, ale wiedział, jak bardzo ta zasada jest przestrzegana przez żelazogłowych rycerzy i im podobnych. Tymczasem Aftermath tworzył ognistą ścianę, rozległą na kilkanaście metrów i szeroką na trzy. Bonhart był sceptyczny co do tej metody. Jeepy mogły łatwo ją pokonać, nawet jeżeli miałyby nieco stracić ze swojej wartości.
- Nie lepiej byłoby użyć jakiejś kamiennej ściany? – Zapytał z niechęcią, odbijając atak jakiegoś zabłąkanego orka i płynnym ruchem przecinając jego tętnicę szyjną. Marcus tylko wymamrotał jakieś niezrozumiałe słowo, nie przerywając pracy. Gdy wreszcie skończył, cofnął się nieco. „Albo wyhamują albo wpadną w ogień…”, pomyślał, dając znak Bonhartowi, że to miejsce przestało być przyjazne.
Siły orków w bramie topniały.
Posiłki miały zaś przed sobą ognistą ścianę i zbyt mało czasu, by skręcić…

Turmer nigdy niczego się nie bał. Większych od siebie, wody, pająków, potworów. Było to nieco dziwne, głównie z względu na fakt, że Turmer był goblinem.
Gobliny z definicji są istotami strachliwymi, skłonnymi raczej do ucieczki bądź zdradzieckich ciosów w plecy niż otwartej walki. I nawet teraz, gdy pędzili prosto na ognistą ścianę nie bał się. Mimo iż pojazd wypełniony był bitnymi orkami, mimo iż każdemu z nich serce podchodziło do gardła na myśl o spotkanie z żywym, nieoswojonym płomieniem, Turmer nie bał się.
Jego biologiczni rodzice zawsze powtarzali, że był największym idiotą, jakiego ziemia nosiła.
Ich jeep wpadł w płomienie. Turmer wyskoczył z pojazdu. Może i był odważny, ale nie głupi. „Biorąc pod uwagę wysoką wrażliwość silników tych przerobio…”, zaczął myśleć, po czym usłyszał eksplozję. Pojazd eksplodował, rzucając kawałkami(swoimi oraz orków) na wszystkie strony. Złapał jakieś leżące w pobliżu narzędzie i ruszył na pomoc topniejącym siłom orków. Drogę zastąpił mu człowiek. W każdej z dłoni miał miecz. Ubrany był na czarno, zaś na nosie spoczywały mu okulary.
- Z drogi! – Wrzasnął Turmer, unosząc swoją „broń”. – Moi bracia mnie potrzebują! – Okularnik zdawał się nie reagować, bowiem wciąż uśmiechał się kpiąco.
- Powiedz, przyjacielu… Lękasz się śmierci? – Zapytał wreszcie, postępując krok.
- Ja nie lękam się niczego! – Odwarknął Turmer, szarżując na swojego przeciwnika.
Jego rodzice mieli rację. Rzeczywiście był idiotą.

Było po sprawie: Orkowie zostali rozbici. Jednak tym razem nie obeszło się bez strat: Było ponad pięćdziesięciu rannych, a także czterech zabitych. Byłoby więcej, gdyby nie talent uzdrowicielski Kate. Szczęśliwie obeszło się bez większych zniszczeń: Orkowie zostali zatrzymani pod bramą, tylko jedno działko zostało uszkodzone. Teraz, gdy słońce zachodziło, po pobojowisku przechadzały się dwie osoby: Inżynier, pieczołowicie zbierający wszelakie metalowe kawałki oraz Casper, powoli odsysający krew z poległych. Kate leczyła rannych, ocierając pot z czoła, zaś Grer i Saeros ponownie zaczęli wypatrywać niebezpieczeństw. Było spokojnie…
Minął dzień pierwszy.

Rozdział 8

Sun miotał się po sali, wściekły. Kolejny atak został odparty. Po raz kolejny trupy zasłały pole przed wejściem do Łajsk. Po raz kolejny byli to jego chłopcy, jego wojownicy. Czekał teraz na Rzeziblachę, która miała przybyć zza Uralu.
Rzeziblacha wbrew pozorom nie jest orkiem przystosowanym do niszczenia formacji pancernych. Jest to około trzymetrowy pancerz bitewny, zmontowany prymitywną techniką z blach i tym podobnych materiałów. Taki mech zbrojny jest w wielkokalibrowy karabin maszynowy, zdolny do skutecznego odpierania ataków piechoty, demontowaną do barku maszyny rakietnicę oraz chyba najważniejszą broń, piłę tarczową na ruchomym ramieniu, element, który sprawił, że Rzeziblacha nazywa się tak, a nie inaczej.
Gdyby mieli Rzeziblachę, zdobycie Łajsk byłoby prostsze. Dużo prostsze.
Wódz Bractw Hordy wysłał po raz trzeci swoje oddziały, przy trzecim zachodzie słońca. I tym razem się nie udało. Minął dzień drugi. Orkom zostały dwadzieścia cztery godziny do podbicia osady. W przeciwnym wypadku…
Rozmyślania orka przerwało pukanie do drzwi jego kwatery. Mruknął niemrawe „wejść”, po czym odwrócił się ku oknu. W progu stanął jego adiutant, salutując.
- Wodzu! Przybyły elitarne oddziały z Nowosybirsku.
- Obecny stan naszych oddziałów?
- Ponad setka lekkozbrojnych kawalerzystów, czternaście jeepów, pięciu ciężkozbrojnych wojowników, jedna Rzeziblacha, niestety pozbawiona rakietnicy. Prócz tego dwie setki piechociarzy, około trzydziestu goblińskich sabotażystów. Posiadamy oswojoną takoubę, a także trzech szamanów plus minus sześć ogrów. Możemy zmieść Łajski z powierzchni ziemi, Wodzu.
- Daj rozkaz do wymarszu – Mruknął Sun. – Zobaczymy, czy wciąż umiem bawić się Rzeziblachą…

Trzeci atak orków pod koniec drugiego dnia był słaby: Zaatakowało raptem dwudziestu kawalerzystów plus jeden jeep. Niepokoiło to Marcusa. Orkowie ewidentnie szykowali coś większego, coś, czego mogli nie odeprzeć.
W osadzie byli sprawni wojownicy, strzelcy, magowie. Nawet zwykły cywil brał siekierę do rąbania drzewa i bronił się hardo przed agresorami.
Ale nawet on nie mógł długo wytrzymać. Prawda była okrutna: kończyły się zapasy. Żywność, woda pitna, amunicja. Trzeba było bardzo uważać i racjonować wszystko.
Dniem było tu dość spokojnie. Co prawda, czasem napatoczył się jakiś potwór ze strefy B bądź grupka berserkerów, ale nie było to nic, z czym nie poradziłaby sobie pierwsza linia obrony „Saeros & Inżynier”. Kate leczyła rannych i chorych, których ostatnimi czasy przybywało: Uzdrowicielka zlokalizowała wirusa grypy w około trzydziestu osobach. Bez chwili zwłoki, podjęła zdecydowane kroki i wydzieliła obszar kwarantanny.
Casper w chwilach, gdy nie zajmował się piciem krwi bądź graniem w szachy z Bonhartem, opowiadał tutejszym dzieciakom różnorakie historie, legendy i anegdotki. Cassandra kręciła z niedowierzaniem głową: Kontrast między nieco obłąkanym sanguinarianinem a poczciwym bajarzem był dziwny, ale pasujący. Teraz Stratoavis opowiadał zebranym wokół niego szkrabom legendę o tym, jak powstawały Stare Łajski. Co prawda, wymyślił ją na poczekaniu, ale nikt tak naprawdę nie był tym zainteresowany. Okularnik odchrząknął i rozpoczął opowieść.

- Dawno, dawno temu, gdy jeszcze nie znano czegoś takiego jak prąd czy broń palna, gdy lasy były niczym nieskalane i rosły hen hen daleko, stała sobie mała chatka. W tej chatce żył drwal wraz z żoną i ich małą córeczką. Nie opływali w pieniądze i ledwo wiązali koniec z końcem, ale przy życiu i w radości podtrzymywała ich rodzinna atmosfera ogniska domowego(Cassandra z rozbawieniem zauważyła, że Casper nieznacznie się skrzywił).
Pewnego dnia drwal wyruszył ponownie w las, rąbać drzewo. Mijały godziny, a on nie powrócił. Jego zaniepokojona żona przykazała rezolutnej córeczce, by ta nie opuszczała domu i czekała, aż powróci z jej tatusiem. Ale i mama dziewczynki nie powracała.
Dziewczynka nazywała się Sorsha. Miała już dziesięć lat i była ciekawa świata, jednakże mama wyraźnie zabroniła jej wychodzić. I tak gdy leżała na swoim łóżku, zobaczyła nagle kota. Kot był… czerwony. Tak, tak, dzieciaki. Po tym świecie kiedyś chodziły czerwone koty, podobne do zwykłych. Była jednak między nimi różnica: Czerwone koty znały ludzki język i były bardzo inteligentne.
A więc, był czerwony kot. Dziewczynka wpatrywała się w niego ze zdziwieniem, bo wiedzcie, że nawet w tamtych czasach zobaczenie czerwonego kota było wydarzeniem raczej nieczęstym. Zwierzątko to przemówiło do dziewczynki „Wiem, gdzie są twoi rodzice. Jeżeli chcesz ich znaleźć, chodź ze mną”. Ale Sorsha nie była głuptaskiem. Odpowiedziała „Mama zabroniła mi wychodzić i powiedziała, że mam na nią czekać”. Kot zaśmiał się i powiedział „Dobrze się spisałaś, dziewczynko. Dotrzymujesz słowa, które dałaś. Za to otrzymasz nagrodę”. Kot zamienił się wtedy w niewielką dziewczynkę, podobną do niej. I wtedy Sorsha poszła za „kotem”. Stworzenie doprowadziło ją do rodziców. Radości, śmiechom i uśmiechom końca nie było. Wtedy to kot z powrotem stał się kotem. Powiedział do nich „Jesteście wspaniałą rodziną. Wasze starania zostaną nagrodzone: Dookoła waszego domu staną inne, a wtedy nazwiecie nowopowstałą osadę Łajskami”. Rodzina przyrzekła mu to. I tak, domy stawały jeden po drugim, aż w końcu postawiono tam tabliczkę z napisem „Łajski”. I to cała historia – Zakończył tą dość mierną legendę Stratoavis, upijając nieco ze swojej flaszki. Cassandra syknęła niedyskretnie, lecz okularnik wcale się tym nie przejął.
- Ktoś może chce soczku pomidorowego? – Zapytał grupkę dzieci z przewrotnym błyskiem w oku.
- Ja, proszę pana! – Odezwał się pryszczaty rudzielec, wyciągając rączkę. Casper z uśmiechem podał mu buteleczkę, obserwując zaniepokojoną psowatą. Cass zastanawiała się, czy nie wytrącić chłopcu butelki z ręki, ale powstrzymała się: Może to rzeczywiście jest sok pomidorowy? Może… Dzieciak opróżnił flaszeczkę kilkoma łykami, oblizał się i stwierdził:
- Pyszne! – Stratoavis uśmiechnął się, po czym wziął z powrotem buteleczkę. Z zadowoleniem chłonął obrazek zszokowanej Cassandry.
- To był sok pomidorowy, moja droga – Odparł ze stoickim spokojem, pokazując etykietkę.

Praca w kopalniach szła całkiem nieźle. Od momentu ich restytucji i umocnienia, zaprzęgnięta do pracy była tu ponad setka osób.
Inżynier był jednak niezadowolony. Widelfortz oprócz kopalni Osmium chciał jeszcze jednej. Wypełnionej diamentami. Był tylko dwa zasadnicze problemy: Kopalnia była nieoficjalna, trzeba ją więc było utrzymać w tajemnicy oraz… leżała na skraju Strefy B.
„Po raz kolejny wrócę do Widelfortza i powiem mu, że jest to po prostu niewykonalne. Ale nie, on się uprze, że chce mieć większy dochód i srutu pierdu…”, pomyślał niezadowolony.

Oddziały orków zbliżały się. Sun przyglądał się osadzie zza ekranu Rzeziblachy. Idealna maszyna bitewna gotowa do zmiecenia Łajsk. Na zawsze. Wódz orków wrzasnął tylko:
- Za Hordę! – Ponad pięciuset wojowników odpowiedziało mu podobnym rykiem. Zielona kurzawa spadła na Łajski niczym huragan.

Godzina szesnasta. Do zachodu słońca brakowało godziny. Saeros obserwował. Było cicho. Za cicho.
Grer przechadzał się po blankach, Inżynier wykłócał się o coś z Widelfortzem, Cassandra drzemała, Kate czytała książkę o twórczej nazwie „Jak przeżyć tydzień na pustyni bądź zginąć, próbując”, Bonhart grał w szachy z Casprem. Było cicho. Zbyt cicho…
- Nadchodzą! – Wrzasnął Saeros, ładując karabin. Psowata zerwała się z drzemki, po czym wyjrzała zza bramy. Widok przeraził ją: Zielona masa wojowników, jeepy, wilki oraz wielka, karykaturalnie wykonana maszyna.
- Trochę ich jest… - Mruknął pojawiający się znikąd Marcus, dobywając katany. Tuż przy nim pojawił się Casper. Na jego twarzy widniał ten karykaturalny uśmieszek. Grer zbierał siły cywilne. Saeros zamierzał się do strzału. Inżynier zaczął gorączkowo stawiać kolejne działka.
Zaczęła się ostatnia bitwa o Nowe Łajski.

Na pierwszy ogień poszła kawaleria. Wilczy jeźdźcy ruszyli hurmem, wyjąc upiornie. Kilku padło pod strzałami Saerosa, kilku nadziało się na ogniste kule rzucane przez Marcusa. Niestety, ogień działek nie zdołał ich powstrzymać: Do osady wpadło co najmniej dziewięćdziesięciu kawalerzystów. Cywile przeszli z obrony do kontrataku. Niestety, w bezpośredniej walce przeważały siły Bractwa: Ludzie padali jeden po drugim, tymczasem orkowie zeszli z wilków i pozwoliły im atakować na własną rękę. W tłum wmieszał się Bonhart, potężnymi cięciami torując sobie drogę przez zielony tłum. Wpadł tam również Grer, na przemian rżnąc toporem i strzelając ze strzelby.
Tymczasem Inżynier gorączkowo stawiał nowe działka, odpędzając się od przypadkowych orków pistoletem. Przynajmniej nie narzekał na brak metalu: Co i rusz upadał jakiś miecz bądź inny topór.
Cassandra i Casper zablokowali drogę jeźdźcom, którzy nie dali rady przecisnąć się przez bramę. Orkowie ruszyli na nich hurmem. Okularnik zachichotał i z taneczną gracją ruszył w ich stronę, tak samo uczyniła psowata(Wyłączając chichot). Saeros skupił się na uszczupleniu nadchodzących sił orków. Co i rusz padał jakiś piechociarz, ale to było za dużo dla jednego snajpera. Nagle półelf poczuł, że jakaś nienazwana siła blokuje jego ruchy. Nim zdążył krzyknąć, osuwał się już na ziemię, magicznie sparaliżowany. „Niech szlag trafi magików…”, pomyślał.

Do boju ruszyły jeepy, ponownie wyładowane po brzegi orkami, tuż za nimi popędził trzon armii, lekkozbrojni barbarzyńcy. Sun czekał. Nie śpieszył się, wygrana i tak była formalnością. Rzucił okiem na Tzu, stojącego w szeregu szamanów. Troll był skupiony, kropelki potu występowały mu na czoło. Do boju ruszyły ogry, wymachując znalezionymi przygodnie ciężkimi przedmiotami. Po równinie pomknęli sabotażyści, gotowi do samobójczych misji i skrytobójczych dźgnięć. Wreszcie Sun dał znak. Tzu spuścił z łańcuchów wściekłą bestię, jedno z największych zagrożeń dla rasy rozumnej. Bestię, która zamiast głowy miała ostrze i nie znała litości.
Takouba pomknęła na złamanie karku, wyprzedzając ogry i sabotażystów.

Casper bawił się świetnie. Po dekapitacji już dwunastego orka, wciąż chciał walczyć i zabijać. Podobny nastrój udzielił się Bonhartowi i teraz dwaj awanturnicy stali do siebie plecami, otoczeni przez wściekłych zielonoskórych.
- Zaczniemy? – Zapytał uprzejmie łowca głów.
- Z miłą chęcią – Odpowiedział okularnik, ruszając na orków z maniakalnym chichotem na ustach.

Widelfortz był nerwowy. Przegrywali: Siły cywili topniały w oczach, orkowie zaś wyrąbywali sobie drogę nader sprawnie. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, wzniósł ręce do nieba. Te pokryły się warstwą zielonego śluzu i pyłu. „Nekromancja jest zakazana… Ale czego nie robi się dla zysku…”, pomyślał, podnosząc do życia martwych. Kolejne szkielety powstawały, siejąc dezorientację i panikę w szeregach zarówno sojuszników, jak i wrogów. Nagle arystokrata uśmiechnął się. „Towarzyszący nam nieludzie zginęli w bitwie… Och, jaka szkoda…”, pomyślał, chowając się. Wciąż mógł kontrolować powstałych nieumarłych, bez konieczności kontaktu wzrokowego…


- Cholera, te trupy są z nami czy przeciw nam?! – Wrzasnął Marcus, mocując się z jednym ze szkieletów. Nie ulegało wątpliwości: Widelfortz miał bardzo słabą orientację i wybierał złe cele. Ale atakował także orków.
Przeciętny ork nie boi się byle kościotrupa. Co innego, gdy walczy z trzema naraz. Tak więc, panika rozsiewana przez nieumarłych działała. W tak zwanym międzyczasie Kate leczyła rannych, pozwalając im powrócić do walki. Do bramy dotarły ogry, na teren osady wjechały jeepy.
Cassandra i Grer zostali otoczeni przez szereg zielonoskórych. Udawało im się jakoś odpierać ataki, niestety przeciwników było zbyt wielu. Zbyt wielu…

- Pani Porucznik!

Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał Grer był pulsujący ból w czaszce. Czarny ork obudził się dopiero po bitwie. Tuż obok stygnącego truchła Cassandry. Psowata została posiekana w kawałki, poharatana i zadeptana.
„Nie… To nie może być prawda…”, pomyślał zrozpaczony Grer, próbując coś zrobić, reanimować ją, ocalić.
- Za późno, Grer – Mruknął Saeros. Ork zobaczył, że półelf miał obandażowane pół twarzy oraz rękę na temblaku. – Już po wszystkim.
- Jak to, po wszystkim? – Zapytał roztrzęsionym głosem Grer.
- Bitwa. Wygraliśmy – Odparł grobowym głosem Bonhart, wychodzący zza węgła. W lewej ręce trzymał wciąż ociekającą krwią głowę Widelfortza, z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia na twarzy. – Przegnaliśmy orków. Za to nam płacą.

Casper chichotał maniakalnie. Wycinanie sobie drogi przez szeregi Bractw Hordy bawiło go. „Ile to będzie krwi… Ile krwi”, pomyślał ukontentowany, wpijając się paznokciami w oczy jednego z orków. Zielonoskóry zawył z bólu, usiłując go z siebie zrzucić, ale Stratoavis miał swoje sposoby, by się utrzymać. Drugie oko orka zapłonęło czarnym ogniem, tak samo było z pierwszym. Casper skrzywił się.
- Znalazł sobie moment, by płonąć… - Wymamrotał, tnąc płasko w brzuch i zrzucając z siebie wijącego się w agonii adwersarza. Przesunął się z powrotem w stronę osady. Załogi jeepów zostały zneutralizowane, kawalerzyści rozbici. Ogry broniły się zażarcie, ale było jasne, że padną, zakłute dzidami cywilów. Teraz na wzgórzu przed Łajskami stało tylko trzech szamanów i jedna Rzeziblacha.
Marcus widział ich doskonale. Czemu nie atakowali?
Nie zdążył się nad tym zastanowić, bowiem coś przygniotło go i ewidentnie próbowało zabić. Wykręcił się po to, by zobaczyć pysk wściekłej takouby dwa centymetry od jego oczu. „Cholera…”, zdążyłby tylko pomyśleć, gdyby bestia zaatakowała. Ale nie zrobiła tego.
Zamiast tego, osunęła się na Aftermatha z rykiem, od którego pękały szyby w oknach. Za plecami stwora pojawiła się Kate, z nożem w dłoni. Uzdrowicielka przy wsparciu przygodnego cywila zdjęła z Marcusa potwora, po czym pomogła mu wstać.
- Jesteś ranny – Stwierdziła, przyglądając się szramie na twarzy Aftermatha. Szrama ta zaczynała się przy jego lewym uchu, przechodziła przez usta i skosem kończyła się na prawym policzku. – Chyba mam deja vu… - Mruknęła, zabierając go ze strefy zagrożenia.
W tak zwanym międzyczasie Bonhart widowiskowo odebrał życie ostatniemu pozostałemu przy życiu ogrowi, po czym zaczął rozglądać się za Widelfortzem. „Nikt nie zauważy, gdy nagle zniknie stąd pyskaty szlachcic…”, pomyślał nienawistnie, trzymając w górze swój miecz. Gdzieś tam przebiegł Inżynier, pomagając w przenoszeniu rannych.
Bonhart odnalazł Widelfortza pod jednym z murów. Szlachcic skupiał się na czymś i ewidentnie go nie zauważył. Łowca nagród zaczął się skradać. Cicho, niczym kot. Był w błędzie, jeśli myślał, że Widelfortz go nie widzi.
Fala energii powaliła Bonharta jak kłodę. Arystokrata stał nad nim z wyniosłą miną.
- Ptaszek postanowił uciec z klatki, co? – Wycedził, kierując ku niemu rękę, błyszczącą zielonym pyłem. Zamierzał go ukarać. Surowo.
Bonhart miał prawo się bać, zamiast tego tylko splunął Widelfortzowi w twarz. Arystokrata ryknął niczym ranny zwierz i już zamierzał się do rzucenia zaklęcia, gdy nagle czyjś miecz przebił go na wylot.
Ostrze to było prostokątne i rdzawoczerwone.
Arystokrata wydawał się być zaskoczony takim niespodziewanym obrotem sprawy. Przerzucił wzrok z Bonharta na miecz. „Przecież Cię wynająłem…”, pomyślał ostatkiem sił.
„Bractwo było szybsze…”, odparł beztrosko Casper, wyciągając miecz z tułowiu dogorywającego Widelfortza.
- Jest twój – Rzekł do Bonharta, patrzącego na niego w milczeniu. – Bądź łaskaw i pozdrów wszystkich, którzy zostaną przy życiu. Na mnie czeka nagroda od jednego trolla, co lubi tradycyjne rozwiązania. Jeszcze tylko… - Stratoavis nachylił się nad truchłem i odsączył krew. – Krew nekromantów smakuje niczym kompot wiśniowy. Bardzo przyjemna rzecz… - Okularnik zachichotał maniakalnie, po czym uśmiechnął się fałszywie i zasalutował łowcy nagród. – A więc ciao, spiritio! – Oznajmił, wybiegając za bramę.
To był ostatni raz, gdy Bonhart go widział.

- Status: Niewielka osada przemysłowa – Recytował Marcus, składając raport w biurze Gminy Wieliszew. – Liczba mieszkańców: osiemset czterdzieści sześć. Dwie kopalnie Osmium, status: Działają. Dostarczają stałych dochodów na konto ONS.
- Dziękuję, panie Aftermath – Oznajmił niewysoki mężczyzna, przypominający aparycją perskiego kota. – ONS zaktualizuje mapy i sprawdzi bilanse dochodowe. Pozwoli Pan, że zapytam… Z jakiej okazji ta żałoba? – Urzędnik wskazał na czarną opaskę na ramieniu Marcusa.
- Wielu mężnych ludzi oddało życie, by wrócić do swoich korzeni, panie Fischerbach. Straty szacuje się na ponad dwieście osób.
- To sporo… - Przytaknął Fischerbach. – Blizna wojenna?
- Można tak powiedzieć… - Odparł Aftermath, mimowolnie przesuwając palcem po szwach. – W bitewnej zawierusze dostałem grabiami. Głupia sprawa. Ach, zapomniałbym… - Mężczyzna wyjął z kieszeni niewielki zwitek papieru i podał go urzędnikowi. – Zaproszenie na mój ślub. Będę wielce rad, jeśli Pan się pojawi.
- Z pewnością będę.

Epilog

- Zadanie wykonane, Panie Phantom – Oznajmił Bonhart, kładąc na biurko starego głowę Widelfortza. Na twarzy Samuela pojawił się uśmiech.
- Doskonale się Pan sprawił, Bonhart – Odparł z aprobatą. Sięgnął po spory mieszek, wypełniony kamieniami szlachetnymi. – Oto i zapłata – Łowca głów zagarnął sakiewkę ruchem dłoni. Phantom zauważył, że skóra na ramieniu Bonharta zaczyna gnić. „Zemsta zza grobu…”, pomyślał ponuro. Bonhartowi nie pozostało więcej niż dwa lata życia.
- Mam jeszcze tylko jedno pytanie… - Rzucił w stronę wychodzącego łowcy głów. – Dlaczego zgodziłeś się na tą robotę?
- Widzi pan, Panie Phantom… Niewielu ma okazję dostać w swoim życiu robotę, którą szczerze lubią. Ja miałem to szczęście: Moją profesją jest zabijanie. Zawód, który ciągle i z całego serca lubię – Bonhart uśmiechnął się, obnażając kły.



IP: Zapisane
Gwynbleidd

*

Punkty uznania(?): 3
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 141


We dance like marionettes swaying to the Symphony

Zobacz profil
« Odpowiedz #2 : 14 Marca 2010, 00:50:09 »
No mi się ten shit akurat spodobał. Dobre opisy, słownictwo. Co do fabuły to nawet pomysłowa. Najbardziej spodobały mi się postacie Bonharta i Seaerosa. Rozwalił mnie też ten fragment z laserami: wyobraziłem sobie bohatera masakrującego konsolę do gry i krzyczącego co sądzi o laserach. Całość oceniam na 9/10


« Ostatnia zmiana: 06 Kwietnia 2010, 11:05:38 wysłane przez Gwynbleidd » IP: Zapisane
Fergard

***

Punkty uznania(?): 0
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 224


Uncle Hells' faithful sidekick

Zobacz profil
« Odpowiedz #3 : 14 Marca 2010, 01:05:55 »
http://www.youtube.com/watch?v=igbSgI2Ol7E

Oto i legendarny stage, codename "Pier*****e lasery!"

A, i dziękuję za wysoką ocenę.


IP: Zapisane
Panzers roll forward and The Reaper follows them

Leaving tracks of blood, Panzers roll again

Your fate shows itself in shrapnel, smoke and tears

Who can stop these beasts, the source of all your fears?!
Revenant

*

Punkty uznania(?): 0
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 18


Tak! Do Ciebie mówię!

Zobacz profil
« Odpowiedz #4 : 23 Kwietnia 2010, 08:58:31 »
Marcus i Kate, Michael.. Chyba nawet kojarzę pierwowzory ^_^

Tak więc, opowiadanie mi się bardzo, bardzo, bardzo, bardzo podoba.. W ogóle ostatnio "wkręciłem" się w te Twoje pracki. Czytało mi się tym milej, że w to w końcu Twoja wersja legendy o naszej okolicy ;)


« Ostatnia zmiana: 23 Kwietnia 2010, 09:01:53 wysłane przez Revenant » IP: Zapisane
Luk
The Great LichMaster

*

Punkty uznania(?): 27
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 1 473


Scream for me Tawerna!

Zobacz profil WWW
« Odpowiedz #5 : 11 Lipca 2010, 00:12:11 »
Napisane przystępnie, bez błędów i z ciekawą koncepcją końca świata ale mnie nie porwało. Pewnie dlatego, że czytam atlasy anatomiczne a nie fantastykę. Powodzenia w dalszym tworzeniu.


IP: Zapisane
Rena

*

Punkty uznania(?): 0
Offline Offline

Płeć: Kobieta
Wiadomości: 1

Zobacz profil
« Odpowiedz #6 : 03 Sierpnia 2010, 23:43:34 »
Mi się bardzo spodobał :). Masz fajny styl pisania. Opowiadnie ma ciekawą fabułe i ciekawych bohaterów (mi spodobał się zwłaszcza Casper).


IP: Zapisane
Psychol55
Ja słyszę a ty słuchasz

******

Punkty uznania(?): 2
Offline Offline

Wiadomości: 441


Krytyk Fasta

Zobacz profil
« Odpowiedz #7 : 04 Sierpnia 2010, 11:55:28 »
No no kolejne cudeńko muszę powiedzieć , że koniec świata ala Wow to dość fajny pomysł  plus ta trzecia wojna światowa i stary :D. Wciągająca fabuła  co roździał coraz ciekawiej , świetni bohaterowie Samuel , Widelfrotz, Casper , Grer,  Bonhart , Seaeros , Marcus oraz wielu innych i jak można tu pominąć scenę z pier*******i laserami hehe powodzenia w dalszym tworzeniu :ok:


IP: Zapisane
http://emikozinska.wix.com/emi-kokoz-art

Sprawdźcie co robi moja siostra!
Laxx
Tawerniana Diablica

*

Punkty uznania(?): 10
Offline Offline

Płeć: Kobieta
Wiadomości: 1 426


Posiadaczka Piekielnej Patelni

Zobacz profil
« Odpowiedz #8 : 04 Sierpnia 2010, 13:59:15 »
Wszystko fajnie, tylko dlaczego to jest wyśrodkowane? ??? Źle się to czyta, niestety. Choć fakt, taka książka byłaby oryginalna :P ;)


IP: Zapisane
Strony: [1]    Do góry Wyślij ten wątek Drukuj 
 





© 2003 - 2024 Tawerna.biz - Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie i publikowanie jakichkolwiek elementów znajdujących się w obrębie serwisu bez zgody autorów jest zabronione!
Heroes of Might and Magic i powiązane z nimi loga są zastrzeżonymi znakami handlowymi firmy Ubisoft Entertainment.
Grafiki i inne materiały pochodzące z serii gier Might & Magic są wyłączną własnością ich twórców i zostały użyte wyłącznie w celach informacyjnych.
Powered by SMF 2.0 RC1.2 | SMF © 2006–2009, Simple Machines LLC | Theme by jareQ
Strona wygenerowana w 0.127 sekund z 19 zapytaniami.
                              Do góry