Witaj na polskim forum poświęconym sadze Heroes
of Might and Magic. Zarejestruj lub zaloguj się:

Pamiętaj:
Pokaż wiadomości
Ta sekcja pozwala Ci zobaczyć wszystkie wiadomości wysłane przez tego użytkownika. Pamiętaj, że widzisz tylko te wiadomości w tematach do których masz aktualnie dostęp.
  Wiadomości   Pokaż wątki   Pokaż załączniki  

  Pokaż wątki - Taves
Strony: [1]
1  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / Kleine Engelchen : 20 Lutego 2014, 12:10:01
No to zaczynamy kolejne podejście. Planuję tu podrzucać kolejne fragmenty moich prac, o ile tylko przyjmą się i ktokolwiek będzie zainteresowany czytaniem i krytykowaniem.
Co ważne, w tekście będą pojawiać się liczne wulgaryzmy i gorszące sceny, także ostrzegam przed tym wszystkich przyszłych czytelników.


*

     Czerwony autokar wyjechał z zielonego oceanu, a droga pod jego kołami zmieniła się na żwirowy podjazd do Obozu. Stara, zardzewiała brama złączona z ogrodzeniem, które było w jeszcze gorszym stanie, wydawała się być zamknięta. Kilkanaście dachów, pokrytych gontem i widniejących tle, tworzyło przestrzeń wolną od drzew i zarośli. Niewielka polana, którą okupował Obóz, leżała u stóp wielkiego jeziora, mając za plecami, wiecznie napierającą siłę natury. Upiorna cisza była jak klosz pochłaniający dźwięki, a tylko buczenie silnika i sapanie układu hydraulicznego wiekowego pojazdu próbowało z nią walczyć.
     Lato tego roku było wyjątkowo upalne. Ludzie uciekali z większych miast, by szukać schronienia i ochłody. Kurorty nad morzami i oceanami, w górach czy przy rzekach, nawet te znajdujące się w trzewiach lasów cieszyły się ogromną popularnością. Ceny rosły tak samo szybko jak temperatura, a rzesza baranów płaciła z uśmiechem na ustach, łaknąc kolejnego drinka czy widoku młodych kobiet w obcisłych strojach kąpielowych. Wszyscy próbowali się w tym czasie rozerwać, każdy tak jak potrafił. A ja muszę niańczyć tę hołotę, pomyślał profesor Duevall, skubiąc się za bujną brodę.
     Zamiast spędzać miło czas, mając obok siebie zimną puszkę piwa i gorącą, nastoletnią cipkę, muszę tkwić w tym pierdolniku i łykać gówno. Pies by to jebał, najlepsze trzy tygodnie przerwy wakacyjnej, będę tkwił w środku niczego; z jakąś klasą debili na głowie. Wszystko przez idiotyczny pomysł tych zasranych nastolatków, podrzucony przez ich jeszcze bardziej tępą wychowawczynię i interwencję dyrekcji. I oczywiście moje małe zdanie nie obchodzi nikogo, więc tutaj…
- Dojechaliśmy na miejsce, profesorku - wysapał grubas siedzący za kierownicą. Wielka łapa przetarła łysą czaszkę, zgarniając brudne krople potu. Na jego twarzy wyrosło coś, przypominającego uśmiech. Gdyby tylko nie ten wielki nos i dorodne cielsko. Teraz wyglądał jak dorodna świnia wytaplana w świeżym błocie. - Ale dalej nie zajadę, bo brama jest zamknięta. Ktoś musi się postarać i otworzyć ją. Sam pan rozumie, profesorku.
- I gdzie ma pan problem - wysyczał lodowatym głosem Duevall. - Otworzenie bramy to nie problem, nawet dla pana. I kolejny raz proszę, aby mnie w ten sposób nie nazywać. To żenujące i nie na miejscu.
- Nie ma sprawy, profesorku. Najmniejszego problemu w sumie nie ma. - Obleśny uśmiech rozszerzył się jeszcze bardziej, a pulchna twarz przypominała topiącą się plastelinę. - Ale odpowiadam za autokar i nie zostawię go samego. Później mógłbym mieć problemy. No, bo w końcu nie wiem, do czego zdolna jest pańska młodzież. - Na wielkim czole pojawiały się kolejne krople cuchnącego potu. -Więc średnie ma profesorek wyjście. Wjechać muszę i ktoś ma mi otworzyć bramę, rozumiemy się?
     Duevall zamknął oczy i ściągnął okulary, wkładając je do kieszeni marynarki. Każdego dnia trzeba wyglądać porządnie i elegancko, nawet, jeśli przebywa się w klimatyzowanym pomieszczeniu, a poza nim szaleje piekielny gorąc. Wyprasowane spodnie, stonowane kolory, przystrzyżona broda i odrobinę perfum. Co za gruby, pierdolony skurwiel, cuchnący jak cap na kilometr i dbający tylko o napchanie worka, którego dorobił się przez te wszystkie lata.
     Powieki rozchyliły się, a usta wygięły w grymasie obrzydzenia.
- Posłuchaj mnie ty obleśna, tłusta kurwo. Jeśli myślisz, że będziesz wydawał rozkazy, ustawiał wszystkich po kątach, albo zachowywał się jak pan i władca, to jesteś w wielkim *** błędzie - syczał stary nauczyciel. Jego stalowoszare oczy wbijały się w małe, czarne ślepia Wieprza. - Więc stul swój ryj i wbij do tego pustego łba, że rządzić będę ja. Ja, ja i tylko ja, a jeśli ktoś mnie nie posłucha to zgotuję mu piekło, o jakim nawet nie śnił. A ty przekonasz się o tym, jako pierwszy. Otworzę tę zasraną bramę, ale wylądujesz w jednym domku z największymi zasrańcami, jakich tu przywiozłeś. I na litość boską, zamknij tą mordę, bo odorem powaliłbyś wielbłąda. - Głos nauczyciela nie drgnął ani na chwilę. Lodowaty szept sączył się z jego ust, wgryzał w mózg i mroził kości. Młodość w piekle przekuła go w Alexa Duevall’a.
     Aaron Tirenb siedział w mocno zużytym fotelu kierowcy z rozdziawionymi ustami. Jego czarne oczka były szeroko rozwarte, a w kącikach warg zbierała się ślina. Perliła się identycznie jak pot, który obficie znaczył wielką i łysą czaszkę. Pojedyncza kropla zawisła na masywnym nosie. Odór, jaki z siebie wydalał był mieszaniną papierosowego dymu, taniego wina, kwaśnego smrodu spasionego mężczyzny, który od dawna nie oglądał prysznica i ociekających tłuszczem przekąsek dostępnych dla podróżujących w obskurnych, przydrożnych barach.
- Jak śmiesz mi grozić ty mała gnido!? Nazywać w ten sposób!? Masz pojęcie, kogo ja…
- W dupie mam, komu obciągałeś pod stołem, a komu wylizałeś dupsko by zostać kierowcą. Tutaj to ja jestem królem, panem i władcą, a ty będziesz miał tak przejebane jak jeszcze nigdy, w tym twoim gówno wartym życiu. A teraz - na twarzy Duevall’a pojawił się szeroki uśmiech, obnażający koniuszki zębów - pierdol się w tej puszce i nie pokazuj mi na oczy. Rzygać mi się chce, gdy widzę twoje sadło i ten świński pysk.
     Alex odwrócił się błyskawicznie i potrząsnął za ramie młodej kobiety, śpiącej na fotelu obok niego. Na jej ciało padały promienie słońca, a głowa spoczywała na ramieniu. Blond kosmyki, kręconych włosów zachodziły jej na twarz, psując wysiłki fryzjerki. Spod obcisłej bluzki wylewały się obfite piersi; Duevall pierwszy raz, od tygodnia, myślał trzeźwo. Od kiedy dowiedział się, że musi jechać, jako drugi opiekun, ponieważ pierwszy się rozchorował. Tak bardzo, że siedział z żoną nad wybrzeżem i… To Ci dopiero wychowawczyni, zaświtało mu w głowie. W sam raz by złapać ją i zacisnąć dłonie na tych…
- Emmm, o co chodzi - wymruczała opiekunka, próbując przekręcając się na drugi bok. - Kochanieńki, nie budź mnie jeszcze, dopiero, co udało mi się zasnąć.
- Obudź się - odparł Duevall, szukając w pamięci imienia najmłodszej wychowawczyni Nowej Szkoły. - Jesteśmy na miejscu Simone, a Ty spałaś ponad czternaście godzin. Simone wstawaj. - Mówiąc to, ciągle potrząsał ciałem młodej kobiety i myślał, jak można być tak słabym by faszerować się lekami. Nawet, kiedy cierpi się na chorobę lokomocyjną i trzeba spędzić w autokarze całą noc.
- Aaagh, gdzie jesteśmy? - Mruczała, przeciągając się w fotelu. - Alex, czemu się zatrzymaliśmy i co tu tak cuchnie? - Jej drobny nosek zmarszczył się sugestywnie.
- Jesteśmy na miejscu, więc popraw się, bo wyglądasz jak tania ladacznica, a nie jak nauczycielka. Obudź wszystkich i dopilnuj by wyszli z tej puszki, zabierając swoje rzeczy, kiedy wjedziecie na teren Obozu. - Stalowoszare oczy wpatrywały się w wielki biust, a przeszło sześćdziesięcio-siedmiu letni penis zaczął twardnieć. Szybkim ruchem złapał krawędź dekoltu i pociągnął do góry. Piersi zafalowały, a stary nauczyciel wiedział już doskonale, gdzie wieczorem wsadzi swojego fallusa. Simone Evans tylko ziewnęła, będąc wpół przytomną po przebudzeniu.  - O, widzisz? Tak jest o wiele lepiej. A teraz przepraszam moja droga, pójdę otworzyć bramę i porozmawiać z opiekunem tego miejsca. Zrobisz to, o co prosiłem?
- Spokojnie, za chwilę ich wszystkich pobudzę, o ile sami wcześniej nie wstaną. - Czarujący uśmiech, jaki nałożyła na twarz, jeszcze bardziej upodobniał ją do taniej, ulicznej kurwy.
     One wszystkie się tak uśmiechając, czekając na zapłatę i pragnąc usłyszeć dobra robota, lub jesteś wspaniała. Już ja ją nauczę błagać i patrzeć jak suka, skamleć o więcej i wypinać wysoko tyłek, sycił się Duevall. Kilka drinków, jedna magiczna tabletka od znajomego dilera, a rano nie będzie pamiętać niczego. 
     Alex, uśmiechając się szeroko, zerknął jeszcze przez ramię na Wieprza, który nie drgnął ani o milimetr. Szeroko otworzone usta, ślina skapująca z kącików warg, rozszerzone oczy i krople potu zalewające całą twarz; doskonale utuczona świnia, która nawet cuchnie jak jej siostry. Ciemne plamy na jasnej koszuli, pod pachami i pod trzecim lub czwartym podbródkiem, wyjątkowo go rozbawiły. Aaron Tirenb wygląda jak związany baleron wystawiony w upalny dzień na sprzedaż; błysnęły żółte zęby obnażone przez rozchylające się wargi.
- Niech pan będzie gotowy wjechać na plac, by nie tracić więcej czasu. Wystarczająco wiele go straciliśmy błądząc po tych lasach, a dzień zapowiada się cudownie. - Mówił wolno Duevall, a jego głos zamieniał się w podmuchy śnieżnej wichury. - No i nie będziemy iść spod bramy ze wszystkimi bagażami. Gdy autokar będzie zapakowany, a nasze rzeczy wypakowane, to proszę, aby poczekał pan na mnie jeszcze chwilę - dodał nauczyciel, przeszywając kierowcę spojrzeniem. - Kiedy załatwię wszystkie sprawy, to wrócę i dokończymy naszą miłą pogawędkę.
     Stary mężczyzna pchnął drzwi, które otworzyły się wśród stękań układu hydraulicznego i wyskoczył na zewnątrz, wprost w objęcia potwornego żaru. Fala gorąca niemal zwaliła go z nóg, powietrze było ciężkie i rozgrane, a każdy oddech podsycał ogień trawiący płuca. Potworna duchota i atmosfera ciężka jak ołów w kilka sekund odbierały siły i zasiewały w mózgu pragnienie ucieczki do cienia i chłodu. Uśmiech nie znikał z twarzy Alexa, gdy szedł dziarskim krokiem w stronę zaniedbanej bramy. Czarna broda z kilkoma siwymi pasmami falowała w rytm szybkich i płytkich oddechów starszego mężczyzny. Pomimo swego wieku zachował wigor młodości, bystry umysł, silny wzrok i penisa twardego jak skała. Kilka miesięcy spędzonych w równikowych dżunglach wystarczyło.
     A to dopiero południe, myślał Duevall, czując zimno nieśmiertelnika spoczywającego na piersi. Ciekawe jak ten zasrany Tirenb sobie tu poradzi, w tym pierdolonym piekarniku. Już ja urządzę tego spasionego wieprza razem z całą tą gównianą klasą. Będę patrzył na ich pot i łzy zza okna, rżnąc w dupsko moją nową blond sukę. No i jesteśmy w środku lasu, mając dziesiątki kilometrów do najbliższego miasteczka, oraz jezioro pod ręką.
     Smukła postać zatrzymała się przed zardzewiałą bramą, a pył oblepiał jej eleganckie buty. Czarna, dopasowana marynarka i zamszowe spodnie odmładzały Alexa o kilkanaście lat, a efekt dopełniało raptem parę zmarszczek dookoła jego oczu i ust. Dłonie zacisnęły się na prętach bramy, ramiona napięły i pchnęły z całych sił. Niekonserwowany metal zajęczał przeraźliwie, przenikając aż do kości, a niedbale wykonane skrzydło odskoczyło z łatwością. Nauczyciel odsunął na bok drugą część bramy, odgradzając drogę i posłał mściwe spojrzenie sylwetce Aarona Wieprza, która majaczyła za leciutko przyciemnioną szybą.
     Słońce wisiało na krystalicznie czystym niebie, znajdując się w zenicie. W zasięgu widnokręgu nie było widać choćby najmniejszej chmurki i nic nie zwiastowało tego, aby miały pojawić się szybko. Wszystkie prognozy pogody mówiły jasno, prosimy naszykować się na dwa tygodnie piekła na ziemi. Jedynie oklejały to pięknym papierem złożonym ze słów o niezapomnianych przygodach czy doskonałych warunkach na opalanie. Zasrani, przekupieni łgarze wciskający gówno z uśmiechem na ustach, rozmyślał Alex zmierzając w stronę placu, będącego centrum Obozu.
     Las, okupujący setki tysięcy hektarów, miał spuszczoną głowę, i pokutował na kolanach. Susza, która przywędrowała z czeluści piekieł, pokazywała wielokrotnie, co może zrobić z takim żywym chrustem, gdy tylko najdzie ją ochota na pokazanie kłów. Zwierzęta kryły się w swych norach i siedliskach, modląc się o najlżejszy powiew wiatru, kilka kropel deszczu, albo chmury, które przyniosłyby ze sobą chwilę ulgi. Ale upał i duchota wcale nie były najgorsze, bo niemal absolutna cisza wisząca nad Obozem była porażająca.
     Las nie szumiał, wiatr nie zawodził, a ptaki nie śpiewały. Nic, jak gdyby mistyczna siła wyssała wszelkie dźwięki, tworząc pustą bańkę. Do Alexa nigdy nie przemawiała rozkosz, która miałby pojawiać się w miejscach pozbawionych cywilizacji; przebywanie na łonie natury traktował, jako konieczność. Ale cisza dźwięcząca mu w uszach, sztywny penis i rosnące poczucie władzy nad tymi gówniarzami dodawało mu sił i podniecało. Oh jak słodko będzie słyszeć zawodzenia tej cipy, gdy wkoło wszystko będzie milczeć.
     Owalny plac, na który wszedł Duevall, był w części wysypany żwirem, a pod nim znajdowała się ubita ziemia. Po jego prawej stronie stało kilka domków, zbudowanych z bali, w niewielkich odstępach od siebie. Dzięki temu cała lewa strona była wolna od zabudowań i pozwalała bez przeszkód podziwiać jezioro, które było jedynym atutem tego miejsca. I chyba tylko ono było zadowolone z tej popierdolonej pogody, pomyślał stary nauczyciel, widząc jak mieni się i skrzy. Spokojna, ciemna tafla, większa od kilku boisk piłkarskich zapraszała w swe chłodne objęcia, mamiąc wizją rozkoszy i ulgi od piekielnej pogody.
     Jeśli oczywiście ktoś pragnie spędzać swój czas, w miejscu bez żadnego zasięgu, szczątkową elektrycznością, w środku lasów ciągnących się na dziesiątki kilometrów we wszystkie strony wraz ze zgrają niewychowanych i wiecznie niezadowolonych małych skurwysynów, kołatało się w głowie Alexowi. Żadnej cywilizacji, żadnych odwiedzin stęsknionych rodziców, żadnych eskapad, bo i dokąd mieliby uciekać? Dwie skrzynki wódki, kilkanaście opakowań prezerwatyw, tabletki od dilera i jeden z najnowszych modeli Canona, a na twarzy Duevalla, w gąszczu niemal ciągle czarnej brody, wykwitł pierwszy szczery uśmiech od dawna.
     Jedyną rzeczą, jaka nie pasowała do tego miejsca i która przykuwała bystry wzrok podstarzałego mężczyzny, był czarny mercedes. Stał na drugim końcu placu, pomiędzy ostatnim domkiem a dróżką, mającą kilkanaście metrów i prowadzącą do największej chaty. Pewnie jadalnia, magazyn i może jeszcze ta chłodnia, o której wspomina broszura, zastanowił się na chwilę Alex.
- Witam pana serdecznie - usłyszał piskliwy głos, gdy pokonał całą drogę.  Niski i niemal całkowicie łysy jegomość wyskoczył z mercedesa, a zanim drzwi się zamknęły, dało się usłyszeć największy hit tegorocznego lata tryskający z głośników. - Cieszę się, że dotarliście tu tak szybko i bez najmniejszych kłopotów. Co, jak co, ale to miejsce wydaje się być na krańcu świata. - Zarechotał z własnego dowcipu. Po chwili przywdział obrzydliwy uśmiech i wyciągnął dłoń. - Gregory Kirnelb jestem właścicielem tego ślicznego miejsca.
- Miło mi poznać - burknął nauczyciel, ściskając wyciągniętą w jego stronę prawicę. - Alex Duevall i faktycznie, nie mieliśmy żadnych problemów po drodze. A co do tego miejsca, to rzeczywiście robi wrażenie, mimo tego, że jest strasznym odludziem. - Sztuczny uśmiech nie znikał z brodatej twarzy, od początku rozmowy. - Z tego, co mi wiadomo, do najbliższego miasteczka jest przeszło osiemdziesiąt kilometrów przez gęste lasy. Tylko szaleniec próbowałby wracać stąd na piechotę, nawet, jeśli posiadałby mapę i kompas. No, ale na pewno ma pan jeszcze wiele do zrobienia, a my długą drogę za sobą, więc nie chce zabierać więcej czasu niż to konieczne. Może dostanę przyspieszoną wersję zapoznawczą o Obozie i klucze do wszystkiego, co się tu znajduje? - Bystre oczy ciągle lustrowały okolicę, ucząc się jej na pamięć. Sześć lat w wojsku nigdy nie poszło na marne. - Mam już tylko ochotę na odpoczynek. - Kolejny fałszywy uśmiech i błysk oczu. Pierw się umyję, schowam rzeczy i opróżnię piersiówkę. Ustawię tych zasrańców do pionu i rozpędzę we wszystkie strony. Albo zrobię wszystkim pamiątkowe zdjęcie, albo każdemu z osobna. Jeśli pamięć mnie nie myli to są tu te bliźniaczki z długimi nogami i kilka innych okazów…
- Ależ oczywiście, proszę oto one. - Korpulentny biznesmen wyciągnął dłoń z wielkim pękiem kluczy w stronę Alexa. - Do każdego zamka są po dwa klucze, tak, aby opiekunowie mogli interweniować. No i na wszelki wypadek, gdyby dzieciaki zgubiły swój. W pańskim domku jest też mały sejf, z jeszcze jednym kompletem, ale to już na najczarniejszą godzinę. No i opiekunowie na pewno mają rzeczy, które nie mogą wpaść w niepowołane ręce.
- Cudownie się składa - zamruczał Alex, mrużąc oczy i uśmiechając się szeroko. Przynajmniej część rzeczy ma już swoje miejsce. - Tym dzieciakom z Nowej Szkoły nie można nigdy ufać. Ta dzisiejsza młodzież jest potwornie rozbestwiona i niewychowana. A to, co trzeba z nimi przejść, nie jest już na moje lata. Zbyt często brakuje mi sił i cierpliwości - łgał Duevall. - Powinienem wiedzieć o czymś jeszcze? Zawsze warto być przygotowanym na niespodzianki, zwłaszcza, gdy pomoc z zewnątrz jest prawie nieosiągalna. - Boże, zabrałem za sobą za mało wódki i prezerwatyw, uświadomił sobie nauczyciel. Ja tu zarucham na śmierć tą blond cipkę. Może jeszcze jakaś młodsza suczka wpadnie w moje ręce, a po tych tabletkach, będzie rżnąć się całą noc i nad ranem nic nie pamiętać. Diler mówił, że to są te sławne pigułki gwałtu, ale kto by dawał wiarę takim zasrańcom jak on.
- Doskonale pana rozumiem, czas nie oszczędza nikogo. Ale tak między nami Alex, to nie wyglądasz na zmęczonego życiem. Mam nadzieję, że mogę mówić ci po imieniu. - Tandetnie puszczone oczko i kolejny sztuczny rechot. - Piwnica jest tylko w jednym z domków, tym z sejfem, który będzie dla opiekunów. Ale nie licz na wiele, jest niewielka. W magazynie, podłączonym do stołówki i kuchni, jest sporo konserw, makaronu, ryżu i innych takich, a w szopie trochę narzędzi. Chłodnia jest zaopatrzona specjalnie na wasz przyjazd, łódki są sprawne, a łazienki wysprzątane. - Owalna twarz pokryła się siecią zmarszczek, gdy zużyty biurokracją i wiecznym kombinowaniem mózg, pracował na najwyższych obrotach. - Są dwie bramy w ogrodzeniu i jedną już pan poznał. Druga jest na końcu tej ścieżki między domkami - machnął niedbale ręką w stronę zabudowań. - Prowadzi do łazienek i lasu. Poza tym ogrodzenie jest słabej jakości, ale szczelne, a pogoda na najbliższe dziesięć dni ma być idealna. Poza tym, to chyba niczym nowym pana nie zaskoczę
- Tyle chyba wystarczy na początek - skwitował Alex. - Z resztą będziemy zapoznawać się na bieżąco no i zawsze mam do pana telefon. Jeszcze raz dziękuję za przywitanie, klucze i polecenie tego miejsca.
- Nie ma za co. Na terenie Obozu nie ma zasięgu, chyba że posiadasz telefon satelitarny. - Na niemal łysej głowie pojawiły się pierwsze oznaki przebywania na czterdziestostopniowym upale. - Jeśli pójdzie pan do lasu, to po przejściu około kilometra na północ, znajdzie pan polanę z amboną. Stamtąd dzwonić można bez problemu jak na te warunki. Albo można się cofnąć kilka kilometrów drogą, którą przyjechaliście.
- Dobrze wiedzieć. Właśnie zaoszczędził mi pan kilku godzin główkowania, albo stresu i przymusowego powrotu na łono cywilizacji. Jeszcze raz dziękuję i nie będę zatrzymywał pana dłużej.
     Kolejna paskudna wymiana uprzejmości i uśmiechów, krótki uścisk dłoni, podrzucanie wielkiego pęku kluczy i śledzenie wzrokiem czarnego mercedesa, który minął autokar na skraju placu. Potem ledwo słyszalny dźwięk sportowego silnika, który wchodził na wyższe obroty i znacznie głośniejszy syk starej hydrauliki. A gdy kłęby kurzu opadły, starszy nauczyciel zauważył pierwszych nastolatków wyłaniających się ze stalowej puszki, która w kilka chwil zmieni się w piec. Nawet Wieprz wystawił swój obleśny łeb, aby ocenić sytuacje, w której przyjdzie mu spędzić najbliższe trzy tygodnie.
     Pies ich wszystkich jebał, myślał wesoło Alex Duevall, bawiąc się kluczami i uśmiechając się w gąszczu zadbanej brody. Już ja zadbam o to by cipka Evans ociekała, a cycki pieściły twarz. No i zdjęcia tych młodych suczek też będą podkładem do dobrej zabawy. Może nawet i one poczują, jak mój kutas rozpycha ich szparki. Teraz tylko muszę ustawić tych młodych skurwysynów do pionu i istnieje cień szansy na pożyteczną zabawę. Zobaczymy, zobaczymy…
     Ciasne bokserki ukrywały silną erekcję, ale nie lubieżny uśmiech odsłaniający koniuszki zębów, pożółkłych od nadmiaru kawy i papierosów. Słońce wisiało nad głowami trzydziestu pięciu osób, ostatnie chwile upiornej ciszy wgryzały się w uszy, a potworny upał nie dawał nikomu odetchnąć. Czas zacząć wakacje.
2  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / Szorty - Czorty - Czyli wszystko co ma mniej, niż 5 tysięcy krzaczków. : 16 Lipca 2011, 21:22:01
Tafla życia

     Szedł zatłoczoną ulicą, patrząc tępo przed siebie. Mijały go dziesiątki osób, pochłoniętych swoimi sprawami. Praca, dom, dzieci, żona, kochanka; wyliczał w myślach kolejne przykłady. Wszyscy żyją w swych małych światach, nie widząc niczego poza rozmazanym horyzontem. Czysty i piękny American Dream…
     Nie zwracał najmniejszej uwagi na krzykliwe billboardy, zachęcające do marnowania czasu i pieniędzy, reklamujące najnowsze towary czy krzyki mody. Magia nowego, lepszego, świata była powalająca i wszechobecna; była też zlepkiem kłamstw i obłudy, ale czy dzisiaj to jeszcze ważne…
     Kobiety leżące na bruku, obok kulawych i ślepych mężczyzn, żebrały o grosz na jedzenie dla swych bezbronnych dzieci. Wszędzie było ich pełno; porzuconych ogniw cywilizowanej ewolucji. Bez szans na przyszłość, trwali w chorej egzystencji; świat kręcił się tuż obok, a oni byli za daleko. Biedni i stłamszeni… wieczny satelita planety Ziemia…
     Kiedy przechadzał się tędy poprzednich dni, przypadła mu do gustu jedna z kawiarni. Stała przy skrzyżowaniu dwóch największych ulic tej dzielnicy, ale panował w niej względny spokój. Pewnie dlatego, że mieściła się na parterze jednego z najdroższych hoteli w mieście, a rozmiarem dorównywała supermarketom.         
     W pamięci zapadł mu obraz małego dzieciaka z matką. Malec zgubił swojego misia i zanosił się histerycznym płaczem, a kobieta nie mogła go uspokoić. Przestał dopiero, gdy znów przytulił swego ukochanego przyjaciela, oddanego przez obcego. Mężczyzna uśmiechnął się do wspomnień; to szczęście małego chłopca malujące się na jego twarzy....     
     Szkoda… Była jedną z dziewcząt, którą opuściła miłość życia, zostawiając prezent niespodziankę pod poduszką…
     Zupełnie jak morskie fale… przypływają i odpływają, czego chcieć więcej… Wszak morza nie kochają tylko ci, co nie umieją pływać…
     Przeszedł przez ogromne skrzyżowanie i dostrzegł dziewczynę z kilkoma paskami materiału na sobie; najmodniejszym ubraniem wszystkich cnót. Wsiadała do najnowszego mercedesa z przyciemnianymi szybami. Jej jaskrawo pomarańczowe włosy mignęły mu przed oczyma, a potem jej świat utonął w cieniach czerni. Samochód ruszył z piskiem opon, tylko po to, by utknąć w gigantycznym korku.
     Weekend, pomyślał mężczyzna, poprawiając krawat. Każdy, kto tylko może, ucieka z miasta, aby wypocząć od hałasu, zgiełku i ludzi; oczywiście wszyscy w tym samym czasie.
     Ale oto i kawiarnia, z przytulnym i rozświetlonym wnętrzem. Zapraszała i wskazywała drogę, jak latarnia podczas sztormu. Choć tylko tym, których było stać na ten niebiański drogowskaz.
     Przeszedł przez obrotowe drzwi i znalazł się w środku. Koniec z wysysającymi ciepło podmuchami wiatru i gwarem ulicy; z cudownym światem Nowego Lądu…
     Mężczyzna rozejrzał się po wielkiej sali i westchnął w duchu. Wszystkie stoliki były zajęte, lub zarezerwowane. Trudno, kolejki nie są olbrzymie i może kupię coś do picia. Po krótkiej chwili spoglądania w głąb sali, ruszył w stronę długiego rzędu kas, ale w połowie drogi musiał się zatrzymać. Mały chłopiec, którego wczoraj poznał, dopadł do niego w kilku susach, a zaraz za nim szła jego matka.
- Jesce ras diekuje - wyseplenił z szerokim uśmiechem. - Teddy strasnie się bał, ale jus mu dobse. Diekuje…
- John, co ci mówiłam - zaczęła kobieta. - Nie wolno zaczepiać dorosłych. O! To pan. - powiedziała, podnosząc głowę i uśmiechając się ciepło. Już wiem po kim malec to ma, pomyślał mężczyzna. - Znów się spotykamy i to w tym samym miejscu. Dalej się pan nie chce skusić na wspólny wieczór? 
- Nie, dziękuję - odparł spokojnie. - Stronię od towarzystwa.
- Wielka szkoda - mruknęła spuszczając wzrok.
- Raczej nie… Miała pani udany dzień?
- Tak. Można tak powiedzieć.
- To dobrze, bardzo dobrze…
     Mężczyzna posłał uśmiech małemu chłopcu i raz jeszcze ułożył ubranie. Musi w końcu wyglądać porządnie; pogrzeb, wesele, czy nieplanowane spotkanie w kawiarni, garnitur musi być nienaganny…
     W brązowych oczach kobiety odbiła się frontowa szyba, odgradzająca lokal od reszty świata; była tak krucha…
     Pękła?
     Tysiące okruchów wystrzeliło w powietrze, mknąc przez ulicę i chodnik. Powietrze świszczało i niosło ze sobą ludzkie skamlenie i płacz, aż po szczyty wieżowców. Wycie syren odbijało się echem w szklanych alejach, a świat palił się i walił…
     Życie jest jak tafla szkła; kruche i delikatne…
     Uderz, a pęknie…
     Rozsypie się w malutkich kawałkach…
     Nie, jeszcze nie. Za wcześnie. Nacisnął kciukiem guzik wmontowany w rączkę walizki.
     Czy zdążył krzyknąć? Nie pamiętał…
     Dopiero teraz świat pękł i rozprysł się na miliardy okruchów…
3  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / Viaggio Mondo : 28 Czerwca 2011, 16:55:33
Zapraszam wszystkich do lektury, życzę miłego czytania i proszę o jak największą ilość konstruktywnych opinii
~ Taves
(Wersja poprawiona)



*

- Nie masz pojęcia gdzie jesteś. Coś znalazłeś i ile to warte. - syczał starzec, przykuty do tronu. - Bo skąd niby możesz wiedzieć? Jesteś jak kundel uwiązany do drzewa. Szamoczesz się, wierzgasz i ujadasz. Straszysz zębami i kąsasz. Po co? 
- Stul swój pysk zasrany tchórzu! Wiem wszystko! Ta noc, to miejsce, to koniec! Twój koniec!  Precz z tronu! - wrzeszczał mężczyzna. - Nic mi przed tym nie powstrzyma! Nic!
     Starzec zarechotał. Potem zachrypiał, zakaszlał i zaczął rzęzić. Pierś unosiła się, daremnie łapiąc oddech. Powykrzywiane palce wbijały się w sczerniałe podłokietniki. Drobne ciało dygotało konwulsyjnie, a ból malował się na pomarszczonej twarzy. Nagle wszystko ustało; za jednym mignięciem powiek. Z wysoko zadartego nosa spłynęła stróżka krwi.
- Żyjesz pod kloszem, w bajce, poronionej opowieści - wyseplenił po chwili starzec w kolczastej koronie. - Nie masz o niczym pojęcia. Jak wszyscy. I skończysz jak oni. Na próbach. Zapomniany. Pod rozsypującym się kurhanem marzeń ze swojego snu.
- Zdychaj w końcu! Już najwyższy na to czas! Nie masz niczego! Niczego, słyszysz! - ciągle wykrzykiwał mężczyzna. - Jestem lepszy! Silniejszy! To moja krew będzie tętnić w żyłach Ukrytej Sali! Tylko moja! Słyszałem to, rozumiesz! Precz z tronu niedorobiona pokrako! Moja kolej na… !
- Na co? - zacharczał starzec. - Czego chcesz? Do czego tak mocno lgniesz? 
- Do tego, co trzymasz w swoich stetryczałych dłoniach! Chcę miejsca na tronie świata!
- Miejsca!? Więc chodź i je weź! Zajmij się tym swoim światem! Tą lepianką cudzych urojeń i marzeń! Zabieraj swoje piekło i rządź się nim! I pogódź się z żywym ogniem martwej pustki!             
     Starzec zamilkł w jednej chwili. Spazmatyczny atak cisnął go na oparcie tronu. Stetryczałe ciało dziko wierzgało i tylko więzy utrzymywały je w miejscu. Kruche kończyny tłukły z furią o tron, plamiąc go krwią. Trwało to krótko, aż starzec zamarł w bezruchu. Zwiotczałe ręce zastygły w kajdanach, a głowa opadła na pierś.
     Mężczyzna stał jak posąg.
     A potem zaśmiał się serdecznie…

*

- Jesteśmy - mruknął Galahad. - Viaggio Mondo - zamek króla Rybaka. Cóż - powiedział po chwili - wyobrażałem go sobie inaczej. Bardziej… potężnie.
- Pluć na to. Tylko byś się zachwycał i zdobywał. Dajże spokój, skoro idzie gładko. Po co chcesz mieszać - burczał pod nosem Parsifal.
- Ale nie powinno iść - żachnął się złotowłosy rycerz. - To nie łowy czy turniej. Wiesz doskonale co tam jest. Co powinno być - dodał Galahad.
- Będę wiedział, gdy to znajdziemy. Teraz mam przed sobą pokraczne dworzyszcze w środku chędożonego boru. Oby były tam jakieś służki, kuchareczki czy inne księżniczki - zarechotał ciemnowłosy paladyn.
- Zachowuj się jakoś - warknął Galahad. - Spójrz dalej, niż na czubek swojego… nosa.
- A tam! Są w końcu rzeczy ważne i przyjemnie. Zresztą, do kogo ja mówię. Bors, co myślisz - spytał Parsifal.
- O twoich zachciankach czy tym co mam przed twarzą? - odburknął jadący na końcu rudzielec.
- Oczywiście, że o zabawie! Czymże byłoby życie, bez przyjemności!
- Byłoby dorosłe - cedził Galahad, podjeżdżając pod wrota - Skończ to zawodzenie, bo jesteś głośniejszy, niż okoliczne psy. Oczywiście, że o Viaggio Mondo - zwrócił się do Borsa. - Tym dworze, pałacu, zamku, czy czymkolwiek to jest.
- A więc, w życiu nie widziałem czegoś podobnego - wydukał rudy wojownik. - Nigdzie.
- No właśnie - wyszeptał złotowłosy rycerz. - Kto to zbudował? Jak? I kiedy? 
- Tylko się głupio pytać umiesz? Chcesz wiedzieć, to rusz zad do środka. Tak tylko stoimy pod bramą i marzniemy na tym zakichanym przeciągu - westchnął Parsifal. - Może nawet trafi się taka dzieweczka, co z każdej swej sekretnej norki umie zrobić użytek.
- Jak śmiesz tak mówić! - oburzył się Galahad. - Tak gwarzą wieśniacy, a myślą zwierzęta! Królewskiemu namiestnikowi to nie przystoi! Opanuj się!
- Jeśli masz coś między nogami, co jednocześnie umie stanąć i jest dłuższe od twojego kciuka, to musisz tak myśleć - odburknął ciemnowłosy wojownik.     
     Parsifal popatrzył na swojego przyjaciela i westchnął. Uderzył piętami boki konia, a gdy dowlekł się do niego, to cicho przeprosił.
- Bors! Ruszże się wreszcie! - krzyknął złotowłosy mężczyzna. - Ile mamy czekać!?
     Rudy rycerz wyprostował się w siodle, kręcąc głową. Jego spojrzenie jeszcze raz powędrowało na przednią ścianę Viaggio Mondo.
     Dziesiątki płaskorzeźb przedstawiały demony, rycerzy, smoki i nagie kobiety; wiły się po burych ścianach, pokrywając je praktycznie w całości. Reszta należała do okien. Nie tych małych, klasztornych szpar, ale prawdziwych połaci szkła. Strzeliste ramy obejmowały kruche arcydzieła i aż dziw, że jeszcze się nie rozpadły, pomyślał młody wojownik. Gzymsy, zdobione kunsztowniej niż obrazy czy księgi, oplatały okna, oddzielały płaskorzeźby, sunęły pod krawędzią dachu i zapełniały całą resztę. Nie było tu ani jednego gołego kawałka ściany. Wszystko było doskonale widoczne; puste, kamienne spojrzenia i najdelikatniejsze wykończenia. Bors zadarł głowę, aż poczuł ostry ból, a i tak nie dostrzegał czubków iglic. Kto to zbudował, myślał gorączkowo, to nie ma prawa stać…
- Jedziesz? - krzyknął Galahad spod wrót - Czy zostajesz pilnować koni?
- Już - odparł rudzielec, poganiając konia. - Już jadę!
     Rudy wojownik dojechał do swych towarzyszy i mimowolnie się wzdrygnął.
     Stali tuż przed skrzydłami wrót prowadzącymi w głąb zamku. Wciśnięte w potężne, żelazne ramy, obite guzami i grube na kilkanaście cali; wrota do największego skarbu świata stały otworem.
- Nie podoba mi się to - mruknął Galahad, rozglądając się - coraz bardziej. Te wrota powinny być zamknięte.
- Ależ jesteś odkrywczy - odparł Parsifal. - Jak ci tak bardzo źle, to je zamknij, wtedy będzie dobrze. Możesz też wyciągnąć swoje przeklęte ostrze i nim pomachać, ale nie wiem czy to ci polepszy humor.
- Czepiłeś się jak dziecko - odwarknął jego złotowłosy kompan. - Dalej mi zazdrościsz? Ileż można ci mówić to samo.
- Nawet się nie tłumacz - bąknął Parsifal. - Nie obchodzi mnie ten bełkot. Każdy w pojedynkę odpowiada za własne losy, a nie jakiś kuglarz z cyrku.
- Parsifalu! Jak śmiesz tak mówić!? Myśleć!? Gdzie są twoje wszystkie cnoty i przysięgi!?
- Poszły się chędożyć ze skurwysyństwem tego świata.
- Skończcie to, obaj - syknął Bors. - Ileż można. Słucham tego od tygodni i mam dość. Pogódźcie się, albo zamknijcie. Chodźmy wreszcie dalej, bo zrobiło się potwornie zimno. I jeszcze ten wiatr… - Zadrżał.
     Nie czekając na odpowiedź, rudzielec zsiadł z wierzchowca i podszedł do uchylonych wrót. Zajrzał za nie i prychnął.
- Nic tam nie ma - powiedział, odwracając się. - Wchodzimy, bo wrośniemy w tę gnijącą ziemię. Zresztą, obejrzyjcie się. Idzie mgła.
     Dwójka wojowników odwróciła się i skamieniała. Kłęby buro-białego dymu sunęły po ziemi, zmierzając wprost pod kamienne ściany. Przysłaniały ziemię grubą warstwą falującego morza, które pochłaniało wszystko pod sobą. Jednocześnie zsiadli z koni i ruszyli do wrót.
- Otwieramy jedno skrzydło, wchodzimy i zamykamy - polecił Galahad. - Nie mam ochoty zetknąć się z tą mgłą.
- Panikujesz - rzucił Parsifal - nic nam się nie stanie. Jest noc, to jest chędożony, ciemny bór i musi tu być taka mgła. Myślisz, że cię zje?
- Zamknij się i pchaj - odburknęła złotowłosa postać.
     Trójka wojowników chwyciła potężne pierścienie i pociągnęła. Ich buty ślizgały się na wytartych kamieniach, ale skrzydło wrót otwierało się. Cal po calu, odsłaniało swe skąpane w mroku wnętrze. Po chwili stali przed długim tunelem, prowadzącym na wewnętrzny dziedziniec. Piął się niezauważalnie do góry i zwężał do wylotu.
     Rycerze błyskawicznie weszli do środka, prowadząc za sobą wierzchowce.
- Bors, bierz wodze. Zamkniemy wrota - syknął złotowłosy paladyn.
- Jak chcecie - odparł, wzruszając ramionami. - Idę na dziedziniec.
- Poczekaj! - krzyknął za nim Galahad.
- Daj mu spokój, nic mu się nie stanie - sapał Parsifal - ciągnij lepiej, bo nas ta twoja mgła zje i zostaną same kosteczki. 
     Bors ruszył przed siebie, nie zważając na nawoływania. Po bokach brukowanego podejścia na dziedziniec tkwiły żeliwne uchwyty na pochodnie i lampiony. Wszystkie były puste, ale za to obrośnięte gęstymi pajęczynami. Rudy wojownik nie zwolnił kroku, nawet gdy usłyszał za sobą trzask wrót i kolejne okrzyki. Stanął dopiero na dziedzińcu, wprowadzając za sobą konie.
- Nie mogłeś na nas poczekać, co? - syknął Galahad, przeciskając się do Borsa. - Dumy by ci nie ubyło. Honoru i męskości też nie.
- Zamiast pieprzyć o niczym, lepiej spójrz na to - odparł, wskazując palcem na środek placu.
     Celował w twarz posągu anioła. Monumentalnego, wyrzeźbionego w czarnym marmurze tworu, który wysokością przewyższał wrota. Rozłożone skrzydła praktycznie stykały się ze ścianami, a elewacje były tam w najlepszym stanie. Jego ręce były wyciągnięte do nieba, jakby chciał uchwycić gwiazdy. Stał na wysokim piedestale, obrośniętym bluszczem; na dziedzińcu wszystko było nim zarośnięte, poza statuą anioła
- I co ty na to - warknął Bors. - Gdzie my jesteśmy, do stada demonów, wielki Galahadzie?
- To Viaggio Mondo, zamek Rybaka. To on był ostatnim spadkobiercą spuścizny z Jerozolimy. Nie wiem nic, więc po co się pytasz?
- Hej, zobaczcie - powiedział Parsifal. - Jakaś mała ta wypukłość na szacie. Taka nieproporcjonalna. No chyba, że to tak za karę. Może umarł i po śmierci został dobrze doceniony? Więc dali mu pałę eunucha - skończył, dziko się uśmiechając.
- Zamknij się! Nie waż się tak bluźnić! - wydarł się Galahad. - Co się z wami dzieje! Nie rozumiecie gdzie jesteśmy!? Musimy się mieć na baczności, a nie zachowywać jak błazny na przyjęciu! Myślałem, że wiecie czego szukamy! A okazało się, że przyjechaliście tu za kobiecymi dziurami!
- Jasne, że rozumiemy, gdzie jesteśmy - odwarknął ciemnowłosy mężczyzna. - W jakimś zasranym pałacyku, który od środka się rozpada i porasta bluszczem, gdzie stoi posąg anioła - eunucha i nie ma żywej duszy! Galahadzie, ty wybrańcu pełen cnót! Otwórz oczy i patrz na świat takim jaki jest!
- Chodźcie - rzekł Bors przez ramie. - Koniom nic się nie stanie, uciec nie mają dokąd, a do środka i tak nie wejdą. Za statuą są drzwi. Nie ma co tu stać - mówiąc to, szedł już przed siebie.
- Zatrzymaj się na miłość boską! - krzyknął Galahad.
- Daj mu spokój - warknął mu na ucho Parsifal. - Dobrze robi. Nie ma co tu stać i się modlić, aż sami porośniemy bluszczem. Rusz się lepiej, bo twoje umiłowane przeznaczenie i nagroda ze snów, przejdą bokiem.
- Nie masz pojęcia co się tu dzieje - odszczeknął złotowłosy paladyn. - Nikt nie ma, a wy pchacie się w środek tego wszystkiego! Zastanów się zanim…
- Zostań jeśli chcesz- przerwał mu Parsifal. - Idę z Borsem. Galahadzie, ja nie boje się duchów - powiedział odchodząc. 
     Złotowłosy rycerz został sam. Stał u wylotu tunelu, na skraju dziedzińca i nie wiedział jak ich zatrzymać. Jego potężnie zbudowany, wieloletni kompan, wymijał posąg i szedł w ślad za Borsem. Ten ostatni wchodził na stopnie prowadzące do czarnych drzwi, z mosiężnymi ramami i ozdobami. Galahad jeszcze raz spojrzał na marmurową twarz statuy. Wpatrywał się w te puste oczy i wykrzywione usta. We włosy spadające na czoło, trójkątną twarz i potężne przedramiona.
     Gdzieś w oddali huknął grom. Białe świtało zalało dziedziniec na ułamek sekundy, rzucając nieliczne cienie; najwięcej ich było na marmurowej twarzy.
     Jakiś lodowaty głosik, gdzieś zza kurtyny jego myśli, sączył niezrozumiałe słowa, które kołatały się mu w głowie. Był jak echo, odległe i stłumione. Inne od wszystkiego.
     To nie był zwykły anioł, uświadomił sobie czując pierścień ściskający jego żołądek. To Sammael, zrodzony z jadu boskich ran. Potępiony i wygnany za bunt wobec świata żywych. Galahad jęknął w duchu i zamknął oczy.
     A potem postawił pierwszy krok na zmurszałym dziedzińcu…

*
4  Hyde Park / Zaginione Zwoje - opowiadania / Danse macabre by Taves : 05 Stycznia 2011, 13:08:41
Tytułem wstępu.
Będę zamieszczał tu kolejne fragmenty mojego opowiadania. Niestety, nie mam pojęcia w jakich odstępach, zależy jak wyjdzie ;)
Uważam, że może być dla was "ciężkie", ale to nie za sprawą języka. Umieszczam je w świecie, który nie przewinął się nigdzie indziej, a opisów będzie tu jak na lekarstwo...
Jeśli chcecie mi to wytykać, to nie musicie. Doskonalę zdaję sobie z tego sprawę, ale zmieniać tego nie będę, gdyż mam ku temu powody  :P
Jeśli jednak, będziecie czuć się w tym mocno zagubieni, to napisze jakąś treściwą notkę, gdzie to się toczy i jak wygląda tamtejsza sytuacja.
Od siebie dodam, że mile widziane są wszystkie wasze krytyki i oceny tego.
No i na koniec: Miłej lektury  ;)



*

- Wiesz na co się piszesz? - burknął Unel. - To szaleństwo. Nie może ci się udać. Doskonale wiem na co cię stać, ale to o czym mówisz. - Przerwał na moment. - Pomyśl chwilę, idziesz się zabić, rozumiesz?
- Wiem - odparłem. - Cenię twoje zdanie, ale nie zrezygnuję. Nie proszę byś ze mną poszedł. -wyszeptałem, blado się uśmiechając.
- Tylko bym wwiózł cię do miasta - wycedził, krzyżując ręce na piersi. - Zastanów się jeszcze - nalegał.
- Uznaj, że to rewanż za Vastre.   
- Doskonale pamiętam. Nawet gdybyś się nie pojawił, to poradziłbym sobie, jakoś. Zresztą, niby jak to widzisz? Zaraz za bramą dobiorą się do ciebie gwardziści i skończą twoją szopkę.
     Wstałem z kłody i przeciągnąłem się. Zatopiłem w myślach, odcinając do potoku jego słów. Miasto. Lochy. Potem ośnieżone szczyty, wrzosowiska, może.
- Wiem jak mnie przewieziesz - bąknąłem po chwili. - Może nawet uda ci się coś zyskać.
- Co ty knujesz? - Wbił we mnie ciężki wzrok. - Ech, wiedziałem, że zapłacę za twoją znajomość.
- Nie chrzań. Jest sposób byś mnie wprowadził do miasta. Pomożesz?
- Niby jaki? - burknął gniewnie.
- Patrz - rzuciłem przez ramie.
     Zaczął sapać i prychać pod nosem. Nie zwracając na niego uwagi, podszedłem do gniadego wierzchowca i rozwinąłem juki. Zacząłem przekładać rzeczy, aż znalazłem skórzane zawiniątko. Wróciłem do zwalonego konaru i cisnąłem nim w Unela. Spojrzał na mnie zdziwiony, ale posłusznie go rozpakował.
- Ty chędożony debilu! Nie będę brał udziału w…! - krzyknął, zrywając się na nogi.
- Skończ. Chodź tu, bo sam tego nie zrobię.
     Ruszyłem do Avella, nie oglądając się za siebie.

*

- Wiesz, że będziesz tam zdany wyłącznie na siebie? - rzęził Unel. - Nieważne jakbyś się starał.
- Ciągle chcesz mnie od tego odwieść? Dałbyś sobie w końcu spokój.
- Próbuję cię uratować przed twoją głupotą i uporem - żachnął się.
- Próżne twe starania.
- No tak. Czego innego można się spodziewać po tak szlachetnym elfie - zakpił.
- Będąc w mojej sytuacji, odpuściłbyś? 
- W rzyć cię kopać.
     Stukot kopyt niósł się po pustym gościńcu. Pomarańczowe słońce chyliło się ku zachodowi, a bliskiego horyzontu wyłaniało się Khessal, stolica południa.
     Łajno nie stolica, pomyślałem ze wstrętem.
- Musiałeś mi wiązać dłonie na plecach?! Nie mogę odgarnąć tych przeklętych włosów!
- Tak jest wiarygodnie - mruknął złośliwie. - Sam tego chciałeś.
     Spojrzał na mnie i wybuchł gromkim śmiechem.
- Śmiej się śmiej. Ciesz się z niedoli kompana.
- Jaki tam kompan. Więzień jesteś i nie masz nic do gadania. Łotr pospolity z ciebie, a ja, cnotliwy wojak, wiozę cię przed oblicze Kapłana.
- Taka z ciebie cnota, jak ze mnie krasnal.
- Zawsze wiedziałem, że coś z tobą nie tak - powiedział, drapiąc się po łysej potylicy. - No ale, nie martw się o nic. Kapłanowi jedno, czy wrzuci do pieca elfa, mieszańca czy jakiegoś krasnala.
- Zarazo jedna! Tak to jest prosić kogoś o pomoc! Jak tylko się odwrócisz, kopie w rzyć i patrzy czy równo puchnie!
- Bo ci jeszcze knebel zasadzę.
- Dobrze mości cnotko – burknąłem po chwili. - Wieź mnie, gdzie ci dusza zapragnie.
     Zza wystających skał i pojedynczych drzew wyłaniały się pierwsze chałupy. Żyjące tu chłopstwo, miało ciekawie, nie ma co. Pociągnąłem nosem, krzywiąc się z niesmakiem. Co za smród. Czy oni wszyscy muszą bać się tej wody?!
     Kilkaset jardów dalej zaczynały nieliczne poletka i skupiska chat. Tu fetor był nie do zniesienia. Stęchłe odchody, pot zwierząt, ludzi, smród padliny i gnijącej żywności. Zasrane przedmieścia, wylęgarnia chłopskiego bydła. Zatkać nosa nawet nie mogę. Poczułem treść żołądka podjeżdżającą w gardle.
- W dupę kopane, stado demonów i zaraza! Zaraz się uduszę!
- Zamknij się z łaski swojej - rzucił. - Ktoś do nas wyjechał.
- Niech czort go rżnie!
     Unel westchnął teatralnie. Wyjechał na przód, łapiąc wodze Avella. Zwolniliśmy.
- Kogo wieziesz! - krzyknął obcy. Miał krwistą tunikę ze złotymi obszyciami. Gwardia.
- Ktoś ty? - odparł Unel.
- Nowy kapitan gwardii.
- A ze starym co jest?
- Miał mały wypadek - rzucił gwardzista, wyszczerzając zęby.
- Co mu się przydarzyło?
- Zależy kto pyta - odparł wymijająco.
- Unel Thronnes. Starszy sierżant w straży miejskiej.
- Aa, Unel - powiedział, równając się z nim. - Więc, jakieś trzy tygodnie temu, jedna dziewka postanowiła uciec z gmachu Jevleta. Pieprzony mieszaniec, rozumiesz. Jib miał, na nieszczęście, rozkaz pilnowania jej. Kiedyśmy ją złapali, przy samiuśkich podwojach, to rzucała się jak dzika kocica. Kilku z nas przemówiło jej do rozumu. Dogłębnie - zarechotał.
     Poderwałem głowę zapominając o wszystkim. Bezwolnie rozchyliłem usta, wbijając w niego wzrok.
- Całą jej straż znaleźliśmy, gdy zabrali ją pod twierdzę. Zarżnięci jak prosiaki. Tak to jest z półludźmi. - Splunął w bok. - Zamiast ich łapać, trzymać i sądzić, to z miejsca wyrżnąć.
- Ta - bąknął Unel. - Tak właściwie, to nie przypominam sobie, byś był zastępcą w gwardii.
- Dobrze ci się przypomina. Baumung został odwołany, a mnie wyniósł sam Kapłan.
- To wiele wyjaśnia - mruknął Unel, krzywiąc się.
- Byłeś przy tym? - wysyczałem. - Czy tylko powtarzasz?
- Nie założyłeś mu knebla? - zamlaskał, patrząc przez ramie. - Cóż, rób z nim co chcesz do bram miasta. Później zabiorę go do piwnic.
- A to jakim prawem?
- Pozmieniało się trochę pod twoją nieobecność - powiedział obcy, paskudnie się uśmiechając.
- Wprawdzie nie było mnie przeszło miesiąc - zaczął Unel. - Barril dał mi listy do rady w Kann. Dopiero co wracam. Tego tu, spotkałem w przydrożnej oberży. Spił się, wszczął burdę. Wykopałem go na podjazd i spętałem. Wedle wszelkich praw jest w mojej pieczy. Nie powiesz mi chyba, że, w tym czasie, aż tyle się zmieniło.
- Przykro mi - syknął złośliwie. - Teraz wszystko podlega woli Kapłana. Gwardia świątynna pilnuje porządku w górnym mieście, a zewnętrzna w dolnym,  oczywiście wraz ze strażą.
- Rozumiem.
- Doskonale - powiedział obcy z uśmiechem. - Co z nim?
     Unel zerknął przez ramie i zbladł.
- Mości nowy kapitanie gwardii. Nie dosłyszałem waszej godności. Głupio tak gadać i nie wiedzieć z kim - wyrzucił szybko.
- Racja. Jestem Nhib von Gaeruv.
     Zimne dreszcze telepały moim ciałem raz za razem. Zacisnąłem szczękę przygryzając język. Iniabelu, błagam, nie opuszczaj mnie teraz.
- Za bramą go zabieram - skwitował Nhib. - Jedź do Barrila, spieszno mu było do widzenia z tobą.
- Jakoś się mu nie dziwie.
- Zadałem ci pytanie - wycedziłem. - Nie słyszałeś?
     Obaj jednocześnie się odwrócili. Twarz obcego nabrzmiała purpurą, a wargi Unela nerwowo podrygiwały.
- Ty arogancki śmieciu - wysyczał gwardzista. - Poczekaj, aż wylądujesz w celi. Tam nauczę cię tego, co nazywają potulnością.
- Gadaj.
- Proszę bardzo. Byłem tym pierwszym - syknął. - Szkoda, że ona już ci tego nie potwierdzi.
     O Iniabelu, nie. Arue. Arue, błagam. Zacisnąłem powieki czując napływające łzy. Bezwolnie spuściłem głowę.
- Może jest zarażony. Lepiej nie wieść go do miasta, jeszcze wybuchnie jakaś zaraza. Takie rzeczy często się tu zdarzają.
- Zabieram go tam - burknął Unel.
- Jak chcesz. - Poczułem ciężki oddech na twarzy. - Tam gdzie trafisz nie będzie gapiów - wycedził mi do ucha.
     Wolno podniosłem głowę, rozchylając powieki. Pionowe źrenice wbiłem jego oczy. Odskoczył jak oparzony, a po sekundzie wykrzywił w grymasie nienawiści.
- Znajdę cię. Znajdę i pokażę, że śmierć jest najwyższym błogosławieństwem - wysyczałem.
- Ty zasrany mieszańcu! Wiedziałeś o tym?! - ryknął na Unela.
     Nic nie odpowiedział. Napiął wszystkie mięśnie, tępo wpatrując się w bramę. Ich ciemna sylwetka przysłaniała już cały krajobraz.
     Jeszcze moment, powtarzałem w myślach. Tylko chwila. Wjedźmy do miasta. Błagam cię Unel, uciekaj od nas. Gdziekolwiek. Tylko nie jedź przy mnie.
- Przy bramie jest oddział gwardzistów - cedził. - Porozmawiasz sobie z Sauttem, a jego zabieram pod twierdzę. Idę do Kapłana. Pora stawiać szafot na te wypaczenia.
- Będziesz jechał z nim przez całe dolne miasto? - spytał cicho Unel.
- Obrzeżami. Zresztą, co ci do tego.
     Jechał w pełni swego majestatu, sztywny i wypięty. Władca i kat niewolników.
- Jesteś tylko rżniętym półczłowiekiem, chodzącym gównem. Rzygać mi się chce na wasz widok. Zaraz poczujesz piętno Khessal, ostoi ładu i porządku.
     Niech to się już skończy. Ona nie może być martwa. Nie może. Żyje. Musi.
     Zarżnę go. Zabije. Nikt nie ma prawa z niej drwić. Nikt.
- To ja i Unel - usłyszałem jak z oddali. - Ten tam, skurwysyński mieszaniec.
- Ilu ci potrzeba?
- Siedmiu. Powiedz Sauttowi, że ma pogadać z Thronnesem. Idź z nim. - polecił jednemu z gwardzistów.
- Gotowi. Ruszamy?
- Tak, do koszar. Bocznymi drogami. Mamy tam coś do załatwienia - ciągnął Nhib. - Dopiero potem na twierdzę.
     Dokoła rozległo się kilka głośnych rechotów. Przełknąłem ślinę, a metaliczny posmak nie miał chęci zniknąć.
     W labiryncie Khessal, przed kaplicą, jeszcze chwila.
     Ktoś pogonił Avella. Zarżał głośno, ale posłusznie wydreptał na brukowane uliczki.
- Królewna się obudziła - zadrwił jeden z gwardzistów.
     Obróciłem się w jego stronę. Z włosów można wyciskać łój, a na policzkach rozlewały się czerwone plamy. Śmierdział winem na kilka jardów. Przy każdym słowie pokazywał szczerbaty rząd zębów. Przechyliłem głowę i uśmiechnąłem się.
- Co się tak krzywisz? Obić ci ryj?
- Zobaczymy, kto tu kogo obije.
- Patrzcie jaki żartowniś. Poczekaj no tylko zaropiały warchole.
- Stul pysk Cav - leniwie burknął głos za mną. 
     Kwaśny zapach wina, fetor szczyn i gówien wylewanych na ulice. Witamy w ostoi południa, jego stolicy, Khessal. Klejnot skalistych ziem, gdzie zdrada jest częstsza od kamieni. Enklawie wiary Ognia, kapłanów i piekielnej inkwizycji.
     Prześliczne brukowane uliczki i place. Kamienice zachodzące jedna na drugą, z dachami przeżartymi przez robactwo. Sklepy i tawerny służące wojakom z żołdem, za burdele i browary. Biedni zaś, za dziwki, służących i wory do ćwiczeń. Miejsce, gdzie pospólstwo dzieli się na panów, straż i konających. Choć zimami nie zamarzną, zakpiłem. Tyle tu pieców, że starczyłoby ich wszystkim piekarniom. W Vellendor, oczywiście.
     Pierwszy jechał Nhib. Odrobinę za nim, łysy byk, z szerokością dorównującą wysokości. Zatopieni w cichej rozmowie, nie zwracali uwagi na świat poza sobą. Reszta była znużona i zaspana, zaczerwienione twarze mówiły same za siebie. Wodze Apella okręcił na dłoni chudy podrostek, jadący przede mną.
- Chędożeni sprzedawcy ryb. Rżnięte i to gówno i ten smród! Niech stąd spieprzają i zabiorą ze sobą to całe skurwysyństwo - rozległo się gdzieś z przodu.
     Nhib głośno westchnął i zaprzeczył ruchem głowy.
     Rybi targ. Dolne miasto w całym przekroju. Zabiegany motłoch i nieliczni kupcy.
      Banda głupców, pomyślałem. Uśmiechnąłem się, bezwolnie obnażając koniuszki zębów.
- Co się tak szczerzysz? - szczeknął Cav. - Za wesoło ci?
- O tak.
- Co? - powiedział zaskoczony.
     Wbiłem pięty w boki konia, szarpiąc ciałem w tył. Avell poderwał się w górę, pociągając za sobą chudzielca. Reszta kordonu zamarła, patrząc w osłupieniu. 
     Wypadłem ze strzemion, wyżynając plecami o bruk. Związane przeguby eksplodowały bólem. Ledwo się podniosłem i rzuciłem chwiejnie w targ.
- Za nim! - krzyczał ktoś. - Łapać go!
     Nie oglądając się, pędziłem po zastawionym placu. Ludzie uskakiwali, oszołomieni jak gwardziści.
     Spomiędzy stoisk wypadł jeden z nich. Półtorak ciął powietrze. Rzuciłem się w przód. Poderwałem i skoczyłem w bok.
     Wpadłem do dużego namiotu. Wnętrze było skąpane w półmroku. Za plecami słyszałem zbliżające się okrzyki. Wskoczyłem za stertę beczek, a chwilę później do środka wtoczyło się dwóch gwardzistów.
- Gdzie on jest do kurwy nędzy! - wydzierał się Cav.
- Gdzieś tu - bąknął drugi.
- ***! ***! *** mać!
     Skoczyłem na beczki, uderzając w nie całym ciałem. Runęły z łoskotem wprost na dwa wieprze w czerwonych szatach.
- Cav! - krzyknął drugi. Udało mu się uskoczyć przed skrzyniami i stał kilka kroków dalej. Kręcił gwałtownie głową z buzdyganem gotowym do ciosu.
     Dopadłem do niego w kilku susach. Skoczyłem, wyżynając czołem w jego twarz. Leżąc na nim, momentalnie oplotłem go nogami. Wygiąłem ciało do tyłu i z impetem wyrżnąłem ponownie w jego twarz.
     Leżał nieprzytomny z rozrzuconymi rękoma. Z czoła skapywała mi krew. Własna i jego.
     Błyskawicznie wróciłem do upuszczonego buzdyganu. Siadłem i zacząłem uderzać związanymi przegubami w jeden z kolców. Krew broczyła bruk, ale więzy puściły. Wstałem i runąłem na Cava.
- Chodź tu! - ryknęła ochryple ta świnia.
     Wygramolił się spod zwały beczek i biegł prosto na mnie.
     Uchyliłem się przed wolnym cięciem. Pchnąłem buzdygan z całej siły. Stalowy czub wbił się po nasadę w udo. Cav runął jak długi, opętańczo wrzeszcząc.
     Chwyciłem jego miecz i wypadłem na zewnątrz.
- Psi synu! - wrzasnął kolejny gwardzista. - Tu jest!
     Rzucił się na mnie z ostrzem przed sobą.
     Ludzie zaczęli się obracać w naszą stronę.
     Skoczyłem na niego. Odbiłem pałasz, pogrążając swoją klingę w jego piersi.
     Nikt nie zamrugał.
     Złapałem opadający pałasz i ruszyłem dalej. Ludzie cofali się w niemym przerażeniu. Iskra, a panika ogranie całą dzielnicę.     
     Z gęstniejącego tłumu wyskoczyła trójka gwardzistów. Pora znikać. Rzuciłem się biegiem w przeciwnym kierunku.
- Stój! W imię Meula, zatrzymać go! - darł się Nhib.
     Zbita masa ludzi wypełniała cały plac. Dopadłem do najbliższego stoiska, chwyciłem zadaszenie i błyskawicznie podciągnąłem na nie.
- Na dachach! Gdzie jest Jals!?
- Gońcie go!
     Złapałem równowagę na koślawej płycie i pognałem dalej. Przeskakując z dachu ma dach zbliżałem się do jednej z kamienic. Na ostatnim, rozbiegłem się i skoczyłem.
     Wyrżnąłem w ścianę, tracąc oddech. Kurczowo trzymając się gzymsu, zaparłem się i podciągnąłem.
     Kilku strażników i gwardzistów próbowało przepychać się przez zebrany motłoch. Inni nieporadnie wdrapywali się na stragany. Uśmiechnąłem się z politowaniem.
- Do tej czynszówki! - Usłyszałem, wskakując przez otwarte okno.
     Znalazłem się w małym pokoiku z żółtymi ścianami. Natychmiast skoczyłem do przeciwległych drzwi, otwierając je szarpnięciem. Wypadłem na ciemny korytarz, który skręcał w prawo. Dobiegłem do spiralnych schodów i zeskoczyłem na parter.
     Po chwili wbiegłem do sali wejściowej. Schody rozdwajały się, spływając w dół przy ścianach, tworząc pośrodku galeryjkę. Z sufitu zwisał potężny żyrandol, a w ścianach tkwiły żeliwne uchwyty z pochodniami. W pomieszczeniu panowała nieprzebita ciemność.
     Jednym susem przeskoczyłem balustradę, lądując na marmurowej posadce. Poprawiłem miecz tkwiący za pasem i ruszyłem w stronę wrót.
     Jedno skrzydło odskoczyło w tył, a do środka wtoczyła się grupka strażników i gwardzistów.
- Ty zasrana kreaturo! - wydarł się jeden. - Nie drgnij nawet!
- Zrób cokolwiek, a rozchlastamy cię jak wieprzka - syknął inny.
     Podwoje zamknęły się z głuchym jękiem. W sali znów zapanowała ciemność.
- Ruk, zapal coś - bąknął brodaty mężczyzna. - Gówno tu widać.
- Won mi z drogi - wysyczałem. - Albo zarżnę.
     Tuzin postaci zarechotał. Ciągle się zbliżali, zacieśniając półkole. Ich bronie dygotały nerwowo. Jeden podpalił pochodnię i cisnął na posadzkę.
- Zamknij ryj. Oszczędź nam swych żarcików.
- Podnieś ręce - wycedził zbliżający się strażnik.
- Wasza wola - wyszeptałem.
     Uniosłem dłonie na wysokość twarzy. Najbliższy mężczyzna opuścił broń i wyciągnął dłoń. Szybkim szarpnięciem zerwałem rzemień spinający płaszcz. Wyrwałem pałasz zza pleców, tnąc na odlew z dołu. Krew trysnęła spod brzechwy.
- Tokk!
- O Davialu - jęknął któryś.
- Brać go!
     Wszyscy rzucili się na mnie. Ślepcy widzący kontury i cienie.
     Wyminąłem główną grupę i skoczyłem do osamotnionej trójki. Zamach z góry. Szrama przez twarz i gardło. Półobrót. Sztych. Klinga przeszła pod gardą. Chwyciłem mocniej rękojeść i wyszarpnąłem z truchła. Błyskawicznie dopadłem do ostatniego. Lawina cięć, pchnięć. Rozsiekane ciało gruchnęło o posadzkę.
- Zróbcie coś!
     Stanąłem na płonącej pochodni, tłamsząc ogień.
- O mój panie - stęknął dowódca, cofając się o krok. - O mój dobry panie.
     Na twarzach reszty malowało się czyste przerażenie. Runąłem na zbitych w ciasną grupkę gwardzistów i strażników.
     Szalony taniec pchnięć, cięć, fint, parad i uników. Kolejne ciała uderzające o posadzkę. Krew bryzgająca na ściany. I furkot stali.
     Schyliłem się za wolno. Zbłąkana klinga rozorała moje lewe przedramię. Odskoczyłem pod ścianę, na wpół ogumiony bólem.
     Tylko troje, pomyślałem, czując ściekającą krew po palcach. Dyszeli, zalani potem. Przestępowali z nogi na nogę, kręcąc bronią i głowami. Odrzuciłem pałasz i podniosłem jeden ze sztyletów. Zakręciłem nim, zmuszając by tańczyło.
     Skoczyłem na ocalałego dowódcę. Dźgając i tnąc zagoniłem go pod ścianę. Pozostała dwójka zareagowała za wolno. Dopadli do mnie, gdy brodacz dogorywał.
     Okręciłem się na ugiętych nogach. Nad głową świsnęło mi jedno z ostrzy. Pchnąłem w odsłonięty brzuch. Wyprostowałem się i szarpnąłem, patrosząc go.
 - Chodź tu - wysyczałem z przekąsem.
     Odwrócił się raptem i rzucił do wyjścia. Podrzuciłem sztylet łapiąc za czubek ostrza i cisnąłem jego śladem. Wbiło się w kark po samą rękojeść. Podszedłem do niego wolno. Chwilę poruszałem wbity sztylet butem, aż w końcu nachyliłem się i skręciłem mu kark.
     W sali zapanowała nienaturalna cisza.
     Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Podszedłem do płaszcza i zarzuciłem go na siebie. Podniosłem sztylet i sejmitar, wciskając je za pas. Ruszyłem do wrót, czując rwący ból. Twarz wykrzywiał mi wściekły grymas.
          Pchnąłem jedno skrzydło i zarzuciłem kaptur. Wyszedłem na boczną uliczkę, skąpaną w nocnej ciemności. Na placu straż tłumiła zamieszki. Ludzie biegali we wszystkie strony, wrzeszcząc i ocierając krew, pot i łzy. Stopiłem się z bezładnym tłumem i ruszyłem swoją drogą…

*
Strony: [1]




© 2003 - 2024 Tawerna.biz - Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie i publikowanie jakichkolwiek elementów znajdujących się w obrębie serwisu bez zgody autorów jest zabronione!
Heroes of Might and Magic i powiązane z nimi loga są zastrzeżonymi znakami handlowymi firmy Ubisoft Entertainment.
Grafiki i inne materiały pochodzące z serii gier Might & Magic są wyłączną własnością ich twórców i zostały użyte wyłącznie w celach informacyjnych.
Powered by SMF 2.0 RC1.2 | SMF © 2006–2009, Simple Machines LLC | Theme by jareQ
Strona wygenerowana w 0.045 sekund z 14 zapytaniami.
                              Do góry