Witaj na polskim forum poświęconym sadze Heroes
of Might and Magic. Zarejestruj lub zaloguj się:

Pamiętaj:
0 Użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.
Strony: [1]    Do dołu Wyślij ten wątek Drukuj
Danse macabre by Taves (Czytany 1625 razy)
Taves

**

Punkty uznania(?): 0
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 22


Zobacz profil
« : 05 Stycznia 2011, 13:08:41 »
Tytułem wstępu.
Będę zamieszczał tu kolejne fragmenty mojego opowiadania. Niestety, nie mam pojęcia w jakich odstępach, zależy jak wyjdzie ;)
Uważam, że może być dla was "ciężkie", ale to nie za sprawą języka. Umieszczam je w świecie, który nie przewinął się nigdzie indziej, a opisów będzie tu jak na lekarstwo...
Jeśli chcecie mi to wytykać, to nie musicie. Doskonalę zdaję sobie z tego sprawę, ale zmieniać tego nie będę, gdyż mam ku temu powody  :P
Jeśli jednak, będziecie czuć się w tym mocno zagubieni, to napisze jakąś treściwą notkę, gdzie to się toczy i jak wygląda tamtejsza sytuacja.
Od siebie dodam, że mile widziane są wszystkie wasze krytyki i oceny tego.
No i na koniec: Miłej lektury  ;)



*

- Wiesz na co się piszesz? - burknął Unel. - To szaleństwo. Nie może ci się udać. Doskonale wiem na co cię stać, ale to o czym mówisz. - Przerwał na moment. - Pomyśl chwilę, idziesz się zabić, rozumiesz?
- Wiem - odparłem. - Cenię twoje zdanie, ale nie zrezygnuję. Nie proszę byś ze mną poszedł. -wyszeptałem, blado się uśmiechając.
- Tylko bym wwiózł cię do miasta - wycedził, krzyżując ręce na piersi. - Zastanów się jeszcze - nalegał.
- Uznaj, że to rewanż za Vastre.   
- Doskonale pamiętam. Nawet gdybyś się nie pojawił, to poradziłbym sobie, jakoś. Zresztą, niby jak to widzisz? Zaraz za bramą dobiorą się do ciebie gwardziści i skończą twoją szopkę.
     Wstałem z kłody i przeciągnąłem się. Zatopiłem w myślach, odcinając do potoku jego słów. Miasto. Lochy. Potem ośnieżone szczyty, wrzosowiska, może.
- Wiem jak mnie przewieziesz - bąknąłem po chwili. - Może nawet uda ci się coś zyskać.
- Co ty knujesz? - Wbił we mnie ciężki wzrok. - Ech, wiedziałem, że zapłacę za twoją znajomość.
- Nie chrzań. Jest sposób byś mnie wprowadził do miasta. Pomożesz?
- Niby jaki? - burknął gniewnie.
- Patrz - rzuciłem przez ramie.
     Zaczął sapać i prychać pod nosem. Nie zwracając na niego uwagi, podszedłem do gniadego wierzchowca i rozwinąłem juki. Zacząłem przekładać rzeczy, aż znalazłem skórzane zawiniątko. Wróciłem do zwalonego konaru i cisnąłem nim w Unela. Spojrzał na mnie zdziwiony, ale posłusznie go rozpakował.
- Ty chędożony debilu! Nie będę brał udziału w…! - krzyknął, zrywając się na nogi.
- Skończ. Chodź tu, bo sam tego nie zrobię.
     Ruszyłem do Avella, nie oglądając się za siebie.

*

- Wiesz, że będziesz tam zdany wyłącznie na siebie? - rzęził Unel. - Nieważne jakbyś się starał.
- Ciągle chcesz mnie od tego odwieść? Dałbyś sobie w końcu spokój.
- Próbuję cię uratować przed twoją głupotą i uporem - żachnął się.
- Próżne twe starania.
- No tak. Czego innego można się spodziewać po tak szlachetnym elfie - zakpił.
- Będąc w mojej sytuacji, odpuściłbyś? 
- W rzyć cię kopać.
     Stukot kopyt niósł się po pustym gościńcu. Pomarańczowe słońce chyliło się ku zachodowi, a bliskiego horyzontu wyłaniało się Khessal, stolica południa.
     Łajno nie stolica, pomyślałem ze wstrętem.
- Musiałeś mi wiązać dłonie na plecach?! Nie mogę odgarnąć tych przeklętych włosów!
- Tak jest wiarygodnie - mruknął złośliwie. - Sam tego chciałeś.
     Spojrzał na mnie i wybuchł gromkim śmiechem.
- Śmiej się śmiej. Ciesz się z niedoli kompana.
- Jaki tam kompan. Więzień jesteś i nie masz nic do gadania. Łotr pospolity z ciebie, a ja, cnotliwy wojak, wiozę cię przed oblicze Kapłana.
- Taka z ciebie cnota, jak ze mnie krasnal.
- Zawsze wiedziałem, że coś z tobą nie tak - powiedział, drapiąc się po łysej potylicy. - No ale, nie martw się o nic. Kapłanowi jedno, czy wrzuci do pieca elfa, mieszańca czy jakiegoś krasnala.
- Zarazo jedna! Tak to jest prosić kogoś o pomoc! Jak tylko się odwrócisz, kopie w rzyć i patrzy czy równo puchnie!
- Bo ci jeszcze knebel zasadzę.
- Dobrze mości cnotko – burknąłem po chwili. - Wieź mnie, gdzie ci dusza zapragnie.
     Zza wystających skał i pojedynczych drzew wyłaniały się pierwsze chałupy. Żyjące tu chłopstwo, miało ciekawie, nie ma co. Pociągnąłem nosem, krzywiąc się z niesmakiem. Co za smród. Czy oni wszyscy muszą bać się tej wody?!
     Kilkaset jardów dalej zaczynały nieliczne poletka i skupiska chat. Tu fetor był nie do zniesienia. Stęchłe odchody, pot zwierząt, ludzi, smród padliny i gnijącej żywności. Zasrane przedmieścia, wylęgarnia chłopskiego bydła. Zatkać nosa nawet nie mogę. Poczułem treść żołądka podjeżdżającą w gardle.
- W dupę kopane, stado demonów i zaraza! Zaraz się uduszę!
- Zamknij się z łaski swojej - rzucił. - Ktoś do nas wyjechał.
- Niech czort go rżnie!
     Unel westchnął teatralnie. Wyjechał na przód, łapiąc wodze Avella. Zwolniliśmy.
- Kogo wieziesz! - krzyknął obcy. Miał krwistą tunikę ze złotymi obszyciami. Gwardia.
- Ktoś ty? - odparł Unel.
- Nowy kapitan gwardii.
- A ze starym co jest?
- Miał mały wypadek - rzucił gwardzista, wyszczerzając zęby.
- Co mu się przydarzyło?
- Zależy kto pyta - odparł wymijająco.
- Unel Thronnes. Starszy sierżant w straży miejskiej.
- Aa, Unel - powiedział, równając się z nim. - Więc, jakieś trzy tygodnie temu, jedna dziewka postanowiła uciec z gmachu Jevleta. Pieprzony mieszaniec, rozumiesz. Jib miał, na nieszczęście, rozkaz pilnowania jej. Kiedyśmy ją złapali, przy samiuśkich podwojach, to rzucała się jak dzika kocica. Kilku z nas przemówiło jej do rozumu. Dogłębnie - zarechotał.
     Poderwałem głowę zapominając o wszystkim. Bezwolnie rozchyliłem usta, wbijając w niego wzrok.
- Całą jej straż znaleźliśmy, gdy zabrali ją pod twierdzę. Zarżnięci jak prosiaki. Tak to jest z półludźmi. - Splunął w bok. - Zamiast ich łapać, trzymać i sądzić, to z miejsca wyrżnąć.
- Ta - bąknął Unel. - Tak właściwie, to nie przypominam sobie, byś był zastępcą w gwardii.
- Dobrze ci się przypomina. Baumung został odwołany, a mnie wyniósł sam Kapłan.
- To wiele wyjaśnia - mruknął Unel, krzywiąc się.
- Byłeś przy tym? - wysyczałem. - Czy tylko powtarzasz?
- Nie założyłeś mu knebla? - zamlaskał, patrząc przez ramie. - Cóż, rób z nim co chcesz do bram miasta. Później zabiorę go do piwnic.
- A to jakim prawem?
- Pozmieniało się trochę pod twoją nieobecność - powiedział obcy, paskudnie się uśmiechając.
- Wprawdzie nie było mnie przeszło miesiąc - zaczął Unel. - Barril dał mi listy do rady w Kann. Dopiero co wracam. Tego tu, spotkałem w przydrożnej oberży. Spił się, wszczął burdę. Wykopałem go na podjazd i spętałem. Wedle wszelkich praw jest w mojej pieczy. Nie powiesz mi chyba, że, w tym czasie, aż tyle się zmieniło.
- Przykro mi - syknął złośliwie. - Teraz wszystko podlega woli Kapłana. Gwardia świątynna pilnuje porządku w górnym mieście, a zewnętrzna w dolnym,  oczywiście wraz ze strażą.
- Rozumiem.
- Doskonale - powiedział obcy z uśmiechem. - Co z nim?
     Unel zerknął przez ramie i zbladł.
- Mości nowy kapitanie gwardii. Nie dosłyszałem waszej godności. Głupio tak gadać i nie wiedzieć z kim - wyrzucił szybko.
- Racja. Jestem Nhib von Gaeruv.
     Zimne dreszcze telepały moim ciałem raz za razem. Zacisnąłem szczękę przygryzając język. Iniabelu, błagam, nie opuszczaj mnie teraz.
- Za bramą go zabieram - skwitował Nhib. - Jedź do Barrila, spieszno mu było do widzenia z tobą.
- Jakoś się mu nie dziwie.
- Zadałem ci pytanie - wycedziłem. - Nie słyszałeś?
     Obaj jednocześnie się odwrócili. Twarz obcego nabrzmiała purpurą, a wargi Unela nerwowo podrygiwały.
- Ty arogancki śmieciu - wysyczał gwardzista. - Poczekaj, aż wylądujesz w celi. Tam nauczę cię tego, co nazywają potulnością.
- Gadaj.
- Proszę bardzo. Byłem tym pierwszym - syknął. - Szkoda, że ona już ci tego nie potwierdzi.
     O Iniabelu, nie. Arue. Arue, błagam. Zacisnąłem powieki czując napływające łzy. Bezwolnie spuściłem głowę.
- Może jest zarażony. Lepiej nie wieść go do miasta, jeszcze wybuchnie jakaś zaraza. Takie rzeczy często się tu zdarzają.
- Zabieram go tam - burknął Unel.
- Jak chcesz. - Poczułem ciężki oddech na twarzy. - Tam gdzie trafisz nie będzie gapiów - wycedził mi do ucha.
     Wolno podniosłem głowę, rozchylając powieki. Pionowe źrenice wbiłem jego oczy. Odskoczył jak oparzony, a po sekundzie wykrzywił w grymasie nienawiści.
- Znajdę cię. Znajdę i pokażę, że śmierć jest najwyższym błogosławieństwem - wysyczałem.
- Ty zasrany mieszańcu! Wiedziałeś o tym?! - ryknął na Unela.
     Nic nie odpowiedział. Napiął wszystkie mięśnie, tępo wpatrując się w bramę. Ich ciemna sylwetka przysłaniała już cały krajobraz.
     Jeszcze moment, powtarzałem w myślach. Tylko chwila. Wjedźmy do miasta. Błagam cię Unel, uciekaj od nas. Gdziekolwiek. Tylko nie jedź przy mnie.
- Przy bramie jest oddział gwardzistów - cedził. - Porozmawiasz sobie z Sauttem, a jego zabieram pod twierdzę. Idę do Kapłana. Pora stawiać szafot na te wypaczenia.
- Będziesz jechał z nim przez całe dolne miasto? - spytał cicho Unel.
- Obrzeżami. Zresztą, co ci do tego.
     Jechał w pełni swego majestatu, sztywny i wypięty. Władca i kat niewolników.
- Jesteś tylko rżniętym półczłowiekiem, chodzącym gównem. Rzygać mi się chce na wasz widok. Zaraz poczujesz piętno Khessal, ostoi ładu i porządku.
     Niech to się już skończy. Ona nie może być martwa. Nie może. Żyje. Musi.
     Zarżnę go. Zabije. Nikt nie ma prawa z niej drwić. Nikt.
- To ja i Unel - usłyszałem jak z oddali. - Ten tam, skurwysyński mieszaniec.
- Ilu ci potrzeba?
- Siedmiu. Powiedz Sauttowi, że ma pogadać z Thronnesem. Idź z nim. - polecił jednemu z gwardzistów.
- Gotowi. Ruszamy?
- Tak, do koszar. Bocznymi drogami. Mamy tam coś do załatwienia - ciągnął Nhib. - Dopiero potem na twierdzę.
     Dokoła rozległo się kilka głośnych rechotów. Przełknąłem ślinę, a metaliczny posmak nie miał chęci zniknąć.
     W labiryncie Khessal, przed kaplicą, jeszcze chwila.
     Ktoś pogonił Avella. Zarżał głośno, ale posłusznie wydreptał na brukowane uliczki.
- Królewna się obudziła - zadrwił jeden z gwardzistów.
     Obróciłem się w jego stronę. Z włosów można wyciskać łój, a na policzkach rozlewały się czerwone plamy. Śmierdział winem na kilka jardów. Przy każdym słowie pokazywał szczerbaty rząd zębów. Przechyliłem głowę i uśmiechnąłem się.
- Co się tak krzywisz? Obić ci ryj?
- Zobaczymy, kto tu kogo obije.
- Patrzcie jaki żartowniś. Poczekaj no tylko zaropiały warchole.
- Stul pysk Cav - leniwie burknął głos za mną. 
     Kwaśny zapach wina, fetor szczyn i gówien wylewanych na ulice. Witamy w ostoi południa, jego stolicy, Khessal. Klejnot skalistych ziem, gdzie zdrada jest częstsza od kamieni. Enklawie wiary Ognia, kapłanów i piekielnej inkwizycji.
     Prześliczne brukowane uliczki i place. Kamienice zachodzące jedna na drugą, z dachami przeżartymi przez robactwo. Sklepy i tawerny służące wojakom z żołdem, za burdele i browary. Biedni zaś, za dziwki, służących i wory do ćwiczeń. Miejsce, gdzie pospólstwo dzieli się na panów, straż i konających. Choć zimami nie zamarzną, zakpiłem. Tyle tu pieców, że starczyłoby ich wszystkim piekarniom. W Vellendor, oczywiście.
     Pierwszy jechał Nhib. Odrobinę za nim, łysy byk, z szerokością dorównującą wysokości. Zatopieni w cichej rozmowie, nie zwracali uwagi na świat poza sobą. Reszta była znużona i zaspana, zaczerwienione twarze mówiły same za siebie. Wodze Apella okręcił na dłoni chudy podrostek, jadący przede mną.
- Chędożeni sprzedawcy ryb. Rżnięte i to gówno i ten smród! Niech stąd spieprzają i zabiorą ze sobą to całe skurwysyństwo - rozległo się gdzieś z przodu.
     Nhib głośno westchnął i zaprzeczył ruchem głowy.
     Rybi targ. Dolne miasto w całym przekroju. Zabiegany motłoch i nieliczni kupcy.
      Banda głupców, pomyślałem. Uśmiechnąłem się, bezwolnie obnażając koniuszki zębów.
- Co się tak szczerzysz? - szczeknął Cav. - Za wesoło ci?
- O tak.
- Co? - powiedział zaskoczony.
     Wbiłem pięty w boki konia, szarpiąc ciałem w tył. Avell poderwał się w górę, pociągając za sobą chudzielca. Reszta kordonu zamarła, patrząc w osłupieniu. 
     Wypadłem ze strzemion, wyżynając plecami o bruk. Związane przeguby eksplodowały bólem. Ledwo się podniosłem i rzuciłem chwiejnie w targ.
- Za nim! - krzyczał ktoś. - Łapać go!
     Nie oglądając się, pędziłem po zastawionym placu. Ludzie uskakiwali, oszołomieni jak gwardziści.
     Spomiędzy stoisk wypadł jeden z nich. Półtorak ciął powietrze. Rzuciłem się w przód. Poderwałem i skoczyłem w bok.
     Wpadłem do dużego namiotu. Wnętrze było skąpane w półmroku. Za plecami słyszałem zbliżające się okrzyki. Wskoczyłem za stertę beczek, a chwilę później do środka wtoczyło się dwóch gwardzistów.
- Gdzie on jest do kurwy nędzy! - wydzierał się Cav.
- Gdzieś tu - bąknął drugi.
- ***! ***! *** mać!
     Skoczyłem na beczki, uderzając w nie całym ciałem. Runęły z łoskotem wprost na dwa wieprze w czerwonych szatach.
- Cav! - krzyknął drugi. Udało mu się uskoczyć przed skrzyniami i stał kilka kroków dalej. Kręcił gwałtownie głową z buzdyganem gotowym do ciosu.
     Dopadłem do niego w kilku susach. Skoczyłem, wyżynając czołem w jego twarz. Leżąc na nim, momentalnie oplotłem go nogami. Wygiąłem ciało do tyłu i z impetem wyrżnąłem ponownie w jego twarz.
     Leżał nieprzytomny z rozrzuconymi rękoma. Z czoła skapywała mi krew. Własna i jego.
     Błyskawicznie wróciłem do upuszczonego buzdyganu. Siadłem i zacząłem uderzać związanymi przegubami w jeden z kolców. Krew broczyła bruk, ale więzy puściły. Wstałem i runąłem na Cava.
- Chodź tu! - ryknęła ochryple ta świnia.
     Wygramolił się spod zwały beczek i biegł prosto na mnie.
     Uchyliłem się przed wolnym cięciem. Pchnąłem buzdygan z całej siły. Stalowy czub wbił się po nasadę w udo. Cav runął jak długi, opętańczo wrzeszcząc.
     Chwyciłem jego miecz i wypadłem na zewnątrz.
- Psi synu! - wrzasnął kolejny gwardzista. - Tu jest!
     Rzucił się na mnie z ostrzem przed sobą.
     Ludzie zaczęli się obracać w naszą stronę.
     Skoczyłem na niego. Odbiłem pałasz, pogrążając swoją klingę w jego piersi.
     Nikt nie zamrugał.
     Złapałem opadający pałasz i ruszyłem dalej. Ludzie cofali się w niemym przerażeniu. Iskra, a panika ogranie całą dzielnicę.     
     Z gęstniejącego tłumu wyskoczyła trójka gwardzistów. Pora znikać. Rzuciłem się biegiem w przeciwnym kierunku.
- Stój! W imię Meula, zatrzymać go! - darł się Nhib.
     Zbita masa ludzi wypełniała cały plac. Dopadłem do najbliższego stoiska, chwyciłem zadaszenie i błyskawicznie podciągnąłem na nie.
- Na dachach! Gdzie jest Jals!?
- Gońcie go!
     Złapałem równowagę na koślawej płycie i pognałem dalej. Przeskakując z dachu ma dach zbliżałem się do jednej z kamienic. Na ostatnim, rozbiegłem się i skoczyłem.
     Wyrżnąłem w ścianę, tracąc oddech. Kurczowo trzymając się gzymsu, zaparłem się i podciągnąłem.
     Kilku strażników i gwardzistów próbowało przepychać się przez zebrany motłoch. Inni nieporadnie wdrapywali się na stragany. Uśmiechnąłem się z politowaniem.
- Do tej czynszówki! - Usłyszałem, wskakując przez otwarte okno.
     Znalazłem się w małym pokoiku z żółtymi ścianami. Natychmiast skoczyłem do przeciwległych drzwi, otwierając je szarpnięciem. Wypadłem na ciemny korytarz, który skręcał w prawo. Dobiegłem do spiralnych schodów i zeskoczyłem na parter.
     Po chwili wbiegłem do sali wejściowej. Schody rozdwajały się, spływając w dół przy ścianach, tworząc pośrodku galeryjkę. Z sufitu zwisał potężny żyrandol, a w ścianach tkwiły żeliwne uchwyty z pochodniami. W pomieszczeniu panowała nieprzebita ciemność.
     Jednym susem przeskoczyłem balustradę, lądując na marmurowej posadce. Poprawiłem miecz tkwiący za pasem i ruszyłem w stronę wrót.
     Jedno skrzydło odskoczyło w tył, a do środka wtoczyła się grupka strażników i gwardzistów.
- Ty zasrana kreaturo! - wydarł się jeden. - Nie drgnij nawet!
- Zrób cokolwiek, a rozchlastamy cię jak wieprzka - syknął inny.
     Podwoje zamknęły się z głuchym jękiem. W sali znów zapanowała ciemność.
- Ruk, zapal coś - bąknął brodaty mężczyzna. - Gówno tu widać.
- Won mi z drogi - wysyczałem. - Albo zarżnę.
     Tuzin postaci zarechotał. Ciągle się zbliżali, zacieśniając półkole. Ich bronie dygotały nerwowo. Jeden podpalił pochodnię i cisnął na posadzkę.
- Zamknij ryj. Oszczędź nam swych żarcików.
- Podnieś ręce - wycedził zbliżający się strażnik.
- Wasza wola - wyszeptałem.
     Uniosłem dłonie na wysokość twarzy. Najbliższy mężczyzna opuścił broń i wyciągnął dłoń. Szybkim szarpnięciem zerwałem rzemień spinający płaszcz. Wyrwałem pałasz zza pleców, tnąc na odlew z dołu. Krew trysnęła spod brzechwy.
- Tokk!
- O Davialu - jęknął któryś.
- Brać go!
     Wszyscy rzucili się na mnie. Ślepcy widzący kontury i cienie.
     Wyminąłem główną grupę i skoczyłem do osamotnionej trójki. Zamach z góry. Szrama przez twarz i gardło. Półobrót. Sztych. Klinga przeszła pod gardą. Chwyciłem mocniej rękojeść i wyszarpnąłem z truchła. Błyskawicznie dopadłem do ostatniego. Lawina cięć, pchnięć. Rozsiekane ciało gruchnęło o posadzkę.
- Zróbcie coś!
     Stanąłem na płonącej pochodni, tłamsząc ogień.
- O mój panie - stęknął dowódca, cofając się o krok. - O mój dobry panie.
     Na twarzach reszty malowało się czyste przerażenie. Runąłem na zbitych w ciasną grupkę gwardzistów i strażników.
     Szalony taniec pchnięć, cięć, fint, parad i uników. Kolejne ciała uderzające o posadzkę. Krew bryzgająca na ściany. I furkot stali.
     Schyliłem się za wolno. Zbłąkana klinga rozorała moje lewe przedramię. Odskoczyłem pod ścianę, na wpół ogumiony bólem.
     Tylko troje, pomyślałem, czując ściekającą krew po palcach. Dyszeli, zalani potem. Przestępowali z nogi na nogę, kręcąc bronią i głowami. Odrzuciłem pałasz i podniosłem jeden ze sztyletów. Zakręciłem nim, zmuszając by tańczyło.
     Skoczyłem na ocalałego dowódcę. Dźgając i tnąc zagoniłem go pod ścianę. Pozostała dwójka zareagowała za wolno. Dopadli do mnie, gdy brodacz dogorywał.
     Okręciłem się na ugiętych nogach. Nad głową świsnęło mi jedno z ostrzy. Pchnąłem w odsłonięty brzuch. Wyprostowałem się i szarpnąłem, patrosząc go.
 - Chodź tu - wysyczałem z przekąsem.
     Odwrócił się raptem i rzucił do wyjścia. Podrzuciłem sztylet łapiąc za czubek ostrza i cisnąłem jego śladem. Wbiło się w kark po samą rękojeść. Podszedłem do niego wolno. Chwilę poruszałem wbity sztylet butem, aż w końcu nachyliłem się i skręciłem mu kark.
     W sali zapanowała nienaturalna cisza.
     Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Podszedłem do płaszcza i zarzuciłem go na siebie. Podniosłem sztylet i sejmitar, wciskając je za pas. Ruszyłem do wrót, czując rwący ból. Twarz wykrzywiał mi wściekły grymas.
          Pchnąłem jedno skrzydło i zarzuciłem kaptur. Wyszedłem na boczną uliczkę, skąpaną w nocnej ciemności. Na placu straż tłumiła zamieszki. Ludzie biegali we wszystkie strony, wrzeszcząc i ocierając krew, pot i łzy. Stopiłem się z bezładnym tłumem i ruszyłem swoją drogą…

*



« Ostatnia zmiana: 06 Stycznia 2011, 15:16:10 wysłane przez Taves » IP: Zapisane
"Die Liebe ist ein wildes Tier
In die Falle gehst du ihr
In die Augen starrt sie dir
Verzaubert wenn ihr Blick dich trifft"
Psychol55
Ja słyszę a ty słuchasz

******

Punkty uznania(?): 2
Offline Offline

Wiadomości: 441


Krytyk Fasta

Zobacz profil
« Odpowiedz #1 : 06 Stycznia 2011, 12:12:04 »
"Kwaśny zapach wina, fetor szczyn i gówien wylewanych na ulice. Witamy w ostoi południa, jego stolicy, Khessal. Klejnot skalistych ziem, gdzie zdrada jest częstsza od kamieni. Enklawie wiary Ognia, kapłanów i piekielnej inkwizycji.
     Prześliczne brukowane uliczki i place. Kamienice zachodzące jedna na drugą, z dachami przeżartymi przez robactwo. Sklepy i tawerny służące wojakom z żołdem, za burdele i browary. Biedni zaś, za dziwki, służących i wory do ćwiczeń. Miejsce, gdzie pospólstwo dzieli się na panów, straż i konających. Choć zimami nie zamarzną, zakpiłem. Tyle tu pieców, że starczyłoby ich wszystkim piekarniom. W Vellendor, oczywiście."


Opisy bardzo przypominają mi pisaninę Sapka, i to jest plus. Twój styl obfituje w liczne wulgaryzmy, które nadają klimat opowiadaniu. Reprezentujesz bardzo wysoki poziom. Jest strasznie dużo akcji, czasem tak dużo, że trudno to ogarnąć w głowie. Jest zdecydowanie więcej akcji niż rozmów, które są naprawdę na wysokim poziomie. Opowiadanie jest ciekawe, jest dużo ciekawych opisów i dialogów. Nie wiem czy przypadkiem nie jestem upośledzony. Nie nadążałem z wydarzeniami, co się zdarza naprawdę rzadko. Jeśli chodzi o odbiór to jest trudny dla czytelnika, ale to jest jedyna wada, którą ja w moim przypadku dostrzegłem. Podsumowując rewelacja ^_^. Mam nadzieję, że będziesz kontynuował. Aha i napisz tą notkę, gdzie to się dzieję i kiedy, byłoby ok ;).


« Ostatnia zmiana: 06 Stycznia 2011, 12:37:05 wysłane przez Psychol55 » IP: Zapisane
http://emikozinska.wix.com/emi-kokoz-art

Sprawdźcie co robi moja siostra!
Belegor
Mistrz oryginalnych pomysłów

*

Punkty uznania(?): 1
Offline Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 2 445


Bestiarysta z zamiłowania

Zobacz profil
« Odpowiedz #2 : 07 Stycznia 2011, 20:11:31 »
Język i mocny i wreszcie jakaś mocniejsza akcja (ostatnio tych dobrych brakuje- Hells przestał na jakiś czas pisać, a Fergard przeniósł się na hardcorowe "High School Days". Na środku się pogubiłem, kto dostał w ryj, a kto nie.

Z teko tekstu wiem jedynie że główny bohater- elf z pochodzenia rusza do miasta by ratować narzeczoną/krewną która jest mieszańcem- pół-ludziem, czymś gorszym od nie-ludzia. Nie chęć do ras nie- ludzkich rodem z Sapka.

Trochę wyraźniejszy styl pisania i bez problemu na listęliterackich przebojów.


IP: Zapisane
"TAWERNO, WALCZ!"

Strony: [1]    Do góry Wyślij ten wątek Drukuj 
 





© 2003 - 2024 Tawerna.biz - Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie i publikowanie jakichkolwiek elementów znajdujących się w obrębie serwisu bez zgody autorów jest zabronione!
Heroes of Might and Magic i powiązane z nimi loga są zastrzeżonymi znakami handlowymi firmy Ubisoft Entertainment.
Grafiki i inne materiały pochodzące z serii gier Might & Magic są wyłączną własnością ich twórców i zostały użyte wyłącznie w celach informacyjnych.
Powered by SMF 2.0 RC1.2 | SMF © 2006–2009, Simple Machines LLC | Theme by jareQ
Strona wygenerowana w 0.041 sekund z 17 zapytaniami.
                              Do góry