Punkty uznania(?): 0
Offline
Płeć:
Wiadomości: 224
Uncle Hells' faithful sidekick
|
|
« Odpowiedz #2 : 15 Maja 2012, 16:33:36 » |
|
Miało być małymi dawkami, a więc jest. Trzymajta i oceniajta ku mej uciesze.
- No proszę, jeżeli to nie sam „Pan Zasmażka” - Nocny wyszczerzył dziąsła w uśmiechu na mój widok. - Kolejne idiotyczne przezwisko odnoszące się do mojej twarzy? - Odparłem pytaniem retorycznym. - Nie, referowałem do płaszcza – Czaszkogłowy nigdy nie był specjalnie subtelny w kwestii ironii. - W każdym razie, urosłeś do statusu legendy, mój drogi. Człowiek, który nawrzucał Midnightowi i przeżył, by o tym opowiadać. - Podziękuj Daevie. Zapewne dołączyłbym do grona potępionych dusz, gdyby nie jego interwencja. - Dzięki, stary – Nocny zwrócił się bezpośrednio do Spirańczyka, który tylko kiwnął głową w odpowiedzi. - Wiesz, co to by było za życie bez tego barana tutaj? - Baran nie baran, mam do Ciebie jedną prośbę – Wyciągnąłem kapelusz Tohta spod płaszcza. - Dałbyś radę przywrócić to cudo do stanu używalności? - Czaszkogłowy ujął fedorę w urękawicznione dłonie, chwilę poobracał ją w dłoniach, po czym kiwnął głową potakująco. - To się da zrobić – Powiedział w końcu. - Mocno sponiewierany, ale da się go odnowić. Gdzie go znalazłeś? Takich kapeluszy już się nie robi. - Zwinąłem go jednemu gestapowcowi, który, cóż, nie miał demona stróża na stanie. - Huh? Od kiedy bawisz się w hienę cmentarną? - Zrobiłem wyjątek dla tego kapelusza. Nazista czy nie, miał całkiem dobry styl. Och, przy okazji, możesz dodać coś do tej fedory? - Dodać? Co konkretnie? - Metalowe, zaostrzone rondo – Raguel zakrztusiła się ze śmiechu, z kolei Daeva ograniczył się do pogardliwego parsknięcia. No co? Skoro już i tak nie ma dla mnie miejsca zarówno w Niebie, jak i w Piekle, nie mogę sobie pozwolić na odrobinę odlotowego kiczu? - Metalowe rondo? To się da zrobić... Ale sam nie wiem, czy się opłaca – Odparł Nocny po chwili wahania. - Nie jest aż tak duży, by efektywnie go wykorzystać w walce. Potrzebowałbyś ronda niczym Kung Lao. - „Goldfinger”, Oddjob – Odpowiedziałem niemal natychmiast. „Twarz” czaszkogłowego rozjaśniła się w uśmiechu. - Ach, Bond, tak? Nie jestem zbyt obeznany i prawdopodobnie nie będę się póki co zapoznawać. Mam coś innego na stanie. W każdym razie, odnowienie i przeróbka zajmie mi pewnie z dzień czy dwa. Czuj się jak u siebie, ostatnimi czasy i tak nie ma tu zbyt wielu gości. Poczułem się dziwnie, będąc zapraszanym tak lekką ręką do cholernej Bramy Żniwiarza, obecnie jednak opuszczonej. Gigantyczne pomieszczenia, w tym salon z kuriozalnych rozmiarów plazmą, sprawiały, że czułem się odrobinę nieswojo. - Szef planuje założyć nową siedzibę w Niebie Niższym i zabiera wszystkich ze sobą. Zapytałem, czy mogę przerobić to miejsce na hacjendę dla siebie, Porcupine'a, Chaosa i przygodnych gości twojego pokroju – Wyjaśnił mi Nocny, wskakując na sofę i odpalając telewizor. Do moich uszu doszły słowa „My little pony”, co od razu sprawiło, że skrzywiłem się nieco. Dla odmiany, na twarzy Raguel pojawił się ogromny uśmiech. - Och, oglądałam to kiedyś! - Powiedziała rozentuzjazmowana, materializując się i zaskakując Nocnego. - „My Little Pony: Friendship is Magic”?! - Zapytała go z radością tak wielką, że moja twarz wykrzywiłaby się w grymasie niezadowolenia, gdyby mogła. - Dokładnie tak, dziwaczna dziewczynko rodem z taniego loliconu – Odpowiedział czaszkogłowy tak lekkim tonem, że zacząłem się zastanawiać, czy ten gość wie, z kim rozmawia. - Dwudziesty Anioł Śmierci wygląda jak rozentuzjazmowana czternastolatka... A myślałem, że nic mnie nie zdziwi – No proszę, a jednak wiedział. - No wiesz, nie sądzę, byś wolał mnie zobaczyć jako kilkutysięczny wór z kości i zgniłej skóry. - Zapewne nie. No ale, pojawia się pytanie, jak Casper stał się twoim... Uh, towarzyszem? - Długa historia – Wtrąciłem się, nim Raguel zdążyła ponownie rozwinąć temat. - Dzięki za nocleg, Nocny. - No wiesz, nie takie rzeczy się robiło, nie? Jestem oportunistą i kompromistą – Odparł demon, wyszczerzywszy swe kły. - Raguel, tak? - Zwrócił się do rudej. - A więc, Niebiescy też zaliczają się do „bronies”? - Naturalnie, aczkolwiek oglądałam to przez czysty przypadek. Midnight był znudzony. - Uh, kiedy gryzoń jest znudzony, ktoś umiera. - Niestety, wtedy brakowało mu wolnej ofiary, więc siedział przy stoliku i popijał kawę. Jak słowo daję, zaraz rozkazałby Nam chyba rozwalić pół Czyśćca. Szczęśliwie, jeden z jego sług – bodajże mężczyzna o nazwisku Sherman – zasugerował, że może uda się znaleźć jakieś alternatywne rozwiązanie... I w ten sposób Drugi Generał zapoznał się z kucykami – Nocny ryknął gromkim śmiechem, tak mocnym, że Brama Żniwiarza zatrzęsła się w posadach. Uśmiechnąłbym się, gdybym mógł: Perspektywa zobaczenia Midnighta oglądającego coś podobnego wydała mi się nader zabawna. Cóż, przebywanie tutaj nie mogło być aż tak złe.
Wysiadłem z pociągu i od razu poczułem na sobie gromadę spojrzeń, mierzących mnie z mieszaniną niedowierzania i strachu. Ech, niby minęło już dziesięć lat, ale ja wciąż się nie przyzwyczaiłem. Wciąż tak samo irytujące. Złapałem tramwaj, by skrócić nieco podróż. Teraz, kiedy brakowało mi uszu, nie mogłem słuchać muzyki na słuchawkach, tak więc musiałem zadowalać się radiowym mainstreamem, którego nigdy nie lubiłem i polubić nie potrafiłem. Louisville wyglądało tak samo, jak zwykle. Nic się nie zmieniło, ciągle to samo poczciwe miasto, w którym dorastałem. Przyznam się, zatęskniłem nieco za swoim dzieciństwem. Z drugiej strony, moje dzieciństwo było okresem licznych pomyłek w życiu. To wtedy odkryłem Heartless i mało brakowało, abym stracił nad sobą kontrolę. Odrzuciłem Daevę i Xipanticusa jako coś mi niepotrzebnego. Potem się dowiedziałem, że tak samo uczynili Szabla i Fergard Piąty. Tylko jeden z tych przypadków dobrze skończył. Mój świętej pamięci wujek zaczął świrować jakoś koło dwutysięcznego roku. Był w kontakcie z Heartless od dziesięciu lat i zawiadywał nimi z prawdziwym mistrzostwem, używając ich nadzwyczaj rzadko... Ale w pewnym momencie, zasmakował za dużo władzy. Poczuł moc... A potem... Cóż, ostatnimi czasy rozprawiałem o tym z paroma Niebieskimi. „Krzyżak”, ulubiona kawiarenka Nathaniela Josepha Clawa, jednego z trzech członków Zespołu Paradiso. Od momentu zyskania Raguel, otrzymałem swoistą wolną wejściówkę do bram niebios. Ku swojemu rozbawieniu zauważyłem, że co niektórzy skrzydlaci witali moje przybycie z euforią godną największych przywódców świata. Prawdą było to, że Dwudziesty Anioł Śmierci nie jest już pod piekielną władzą, ale czy aby nie przesadzali? Na spotkanie wyszedł mi nawet sam Metatron. To było dziwne uczucie, stać twarzą w twarz z aniołem takiego pokroju. Był zupełnie inny niż reszta. Emanował takimi pokładami bezinteresownej dobroci i miłości, że przysłaniał w zasadzie całe skorumpowane i biurokratyczne wnętrze Nieba. Porównując go z osobą równą mu rangą, Samaelem, porównywało się ogień i wodę. Był wysoki, wyższy ode mnie. Miał długie kręcone włosy do bioder w kolorze złota i takież oczy, przybrany zaś był w biały sweter z wysokim kołnierzem i wizerunkami Gwiazdy Dawida, Krzyża i Gwiazdy z Półksiężycem(Tyle, jeśli chodzi o podziały religijne), dżinsy i czarno-szare adidasy. Ledwo wychynąłem z otaczającego mnie tłumu, przycisnął mnie do siebie i przytulił jak brata. Jak słowo daję, nadłamał mi parę kości. Innymi słowy, męska i mniej złośliwa wersja Kate Windsdaughter. - To zaszczyt móc przywitać Tego, który wyzwolił Wolę Bożą z rąk Nieczystych – Oznajmił głosem dudniącym, a zarazem delikatnym. Zastanowiło mnie, dlaczego nazwał roztapiającego twarze Anioła Śmierci „Wolą Bożą”. Czyżby był nieświadomy ich prawdziwej roli? - Och, jestem w pełni świadomy – Odpowiedział niemal natychmiast, zaskakując mnie. Daeva uśmiechnął się przepraszająco, nawet on nie potrafił utrzymać tak potężnej bariery umysłowej, by zablokować moje myśli dla istoty tego pokroju. - Ale po prostu nie lubię tej nazwy. Jest taka... dekadencka. Pierwotnie Wola Boża krzewiła... cóż, Wolę Bożą. Niestety, Pan Spielberg trochę przesadził z efektami specjalnymi i ostatnimi czasy opinia publiczna nie jest zbyt przychylnie do nich nastawiona – Zastanawiałem się, czy nie odchrząknąć znacząco, by pokazać mu, co sądzę o takiej „bożej woli”. - Cóż, to miłe, że mnie tak witacie i w ogóle, ale... właściwie dlaczego? - Przywiodłeś Boże Dziecię z powrotem do Domu Ojca – Odpowiedział Metatron, zabierając mnie na krótki spacer. Szliśmy ulicami niebiańskiej metropolii, przemierzając przedmieścia. Gdziekolwiek pojawił się Przyjaciel Boga, gasły spory, kłótnie i niesnaski, zaś powietrze stawało się jakby lżejsze i czystsze. - Niezależnie od tego, kim jesteś, czyn ów godny jest najwyższej pochwały, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że uwolniłeś Raguel prosto z rąk Nieczystego. - W zasadzie robiłem jedynie za podręczny worek – Odpowiedziałem po chwili. - To Daeva przywrócił mnie do... życia. Jemu powinniście dziękować. - Jestem wdzięczny zarówno tobie, jak i twojemu towarzyszowi – Odparł Metatron pogodnie. - Jak już mówiłem, rasa nie ma znaczenia – Przez cały ten czas – ku mojemu rozbawieniu – Raguel siedziała cicho niczym mysz pod miotłą. Prawdopodobnie była onieśmielona faktem, że naczelny anioł raczył zatytułować ją jej imieniem. Mnie i Daevy to nie ruszało, Xipanticus z kolei miał to w głębokim poważaniu, obecnie drzemiąc. - No cóż, nie będę Pana dalej zatrzymywać, Panie Stratoavis. Zapewne pojawił się Pan tutaj w pewnym celu. - Na prośbę Raguel – Odpowiedziałem zgodnie z prawdą. - Chciała spotkać się ze swoim „starszym bratem”. Być może wie Pan, o kim mowa? - Metatron uśmiechnął się w sposób, który wcale a wcale mi się nie spodobał. - O ile mi wiadomo, czeka on w „Krzyżaku”. Zna Pan drogę? - Tak, tak – Odparłem nieco roztargniony. Metatron uśmiechnął się ponownie. - Cóż, w takiej sytuacji nie będę Panu zawracać głowy. Życzę udanego pobytu w Królestwie Niebieskim – Przyjaciel Boga ukłonił się lekko, po czym odwrócił się i odszedł, zaś ja znalazłem się przed uroczo wykonaną kafejką, gdzie mignął mi znajomy piracki kapelusz. W międzyczasie, Dwudziesty Anioł Śmierci zmaterializował się tuż przy mej prawicy, jak zwykle w białej sukni i boso. - Jak tam z tobą? Wyglądasz, jakbyś miała zaraz zapaść się pod ziemię – Mruknąłem, widząc, że wciąż jest blada. - Czy to takie niezwykłe, że naczelny anioł tytułuje szaraczków po imieniu? - Przypomnę, że przez ostatnie kilka tysiącleci mówiono o mnie per „Anioł Śmierci” - Odparła sarkastycznie, odzyskując kolorek. - No, ale to tutaj. Och, szmat czasu, kiedy tu ostatni raz byłam... - Swoją drogą, kim jest wspomniany braciszek? - Zapytałem, gdy nagle moje szczątkowe nozdrza zostały wręcz zmasakrowane odorem wysokooktanowej benzyny. O nie. Tylko nie on. Odwróciłem się i od razu skrzywiłem. Blond włosy do pasa przyprószone sadzą, kurtka z połyskującej czarnej skóry, biały t-shirt, czarne spodnie, glany, skórzane rękawiczki, awiatorki na nosie i palące się cygaro Montecristo w zębach. Uriel, Archanioł Płomienia, a także największy socjopata i świr po tej stronie Czyśćca. Zawsze zastanawiało mnie, jakim cudem ten gość nie podpalał się własnymi cygarami, mając skrzydła cały czas umaczane w benzynie. Co prawda, Uriel był całkowicie ognioodporny, tak samo jak jego ubrania, ale wciąż wystarczyła iskra, by przypadkiem spalić na popiół wszystko w zasięgu rozpiętych skrzydeł. - Płomyczek! - Raguel rzuciła się w objęcia zajeżdżającego benzyną Niebianina z uśmiechem na twarzy. Daeva całym sobą powstrzymał się, by nie ryknąć śmiechem. - Kopę lat – Odparł Uriel, szczerząc zębiska i zdejmując okulary, ukazując bystre, zielone oczy. Generalnie, Nocny, tylko przystrojony w „nieco” bardziej anielskie ciuszki. Jak słowo daję, z kompanii Naczelnych Archaniołów, tylko Gabriel był na tyle normalny, by wdać się z Nim w rozmowę. Raziel za maską uprzejmości chował parszywe wnętrze, Michael zazwyczaj jedynie patrzył na Ciebie wilkiem, Rafael był w zasadzie mniejszą, dużo bardziej wybrakowaną wersją Metatrona, a Uriel... Cóż, był Urielem. Kiedy zawodził Team Paradiso, Angelos Samaela i wszystko, co mogło już zawieść, a Królestwu nie zależało na dyskrecji, wysyłano Archanioła Płomienia. Parę dni później, tabloidy grzmiały jednym głosem: „Miejsce spalone na popiół! Czy to koniec świata?!”. Ciekawi mnie, jaka byłaby ich reakcja, gdyby dowiedzieli się, czyja to robota. Z drugiej strony, Uriel miał sporo znajomości tu i ówdzie, do tego stopnia, że Raziel obserwował go poprzez sieć agentów. Prawdą było to, że Archanioł Płomienia reprezentował jedną z najciemniejszych stron Nieba, utrzymując przyjacielskie stosunki z np. Nocnym czy Jaremą Wiśniowieckim(Który to był, notabene, Czwartym Generałem, ale ze względu na znaczące podobieństwo Uriela do pewnego czaszkogłowego, tolerował go), ale miał też swoje dobre strony. Nigdy nie kłamał i był zaskakująco honorowy, jak na Naczelnego Archanioła: Jeżeli powiedział, że odłoży swoją ognio-strzelbę i załatwi przeciwnika w walce na pięści, tak zrobi. - Och, to ty jesteś tym gościem, który nagadał szczurowi? - Archanioł Płomienia zwrócił się do mnie, kiedy już wyrwał się z uchwytu Raguel. - Dobra robota, śmialiśmy się z Michasiem w kułak przez dobrych kilka dni. - Cieszę się, że mogłem pomóc – Odparłem głosem dość obojętnym. Niby rodzina, ale za cholerę nie mogłem polubić kogoś, kto mógłby spalić mnie na popiół przez zwykły wypadek. - No, skąd taka ponura mina? - Poczucie humoru Uriela było na dłuższą metę naprawdę irytujące. Raguel odchrząknęła znacząco. Chyba starała się mi pomóc, co się jej chwali. - No nic, wiedz, że naprawdę jestem Ci wdzięczny. Nie widzieliśmy się szmat czasu. - Jak już mówiłem, przyjemność po mojej stronie – Odparłem, uchyliwszy kapelusza. - Raguel, spotkajmy się za dwie godziny w „Krzyżaku”. - Idziesz gdzieś? - Zapytała mnie, a to samo pytanie powtórzył Daeva, lekko zaskoczony. - Owszem. Chciałem odwiedzić starego znajomego, skoro już tu jestem – Niebieski kapelusz ponownie mignął mi w tłumie. Pomyślałem, że jego właściciel może zechce mi pomóc. Szczęśliwie, członek Team Paradiso wyróżniał się z tłumu nawet i bez kapelusza. Będąc jednym z niewielu Khajitów w tłumie, a jedynym szarym Khajitem, Nathaniel Joseph Claw był stosunkowo łatwy do odnalezienia. - No proszę, jeżeli nie to Casper Stratoavis we własnej, nieco zmodyfikowanej osobie – Przywitał mnie pogodnie, wymieniając się uściskami dłoni. - Co sprowadza Cię do Królestwa? - Kojarzysz Raguel? Prosiła mnie o możliwość zobaczenia się ze starszym bratem, którym okazał się być tamten socjopata zawiadujący ogniem – Wskazałem na odchodzącego Uriela. - No proszę, proszę, mierzysz wysoko, spowinowacając się z Dwudziestym Archaniołem Śmierci. - To, jak to nazwałeś, powinowactwo, nie było do końca moim wyborem – Mruknąłem kwaśno. Nathaniel chyba zrozumiał, jaki błąd popełnił. - Och, uh... Wybacz. Moje poczucie humoru trochę zardzewiało. - Zapewne, biorąc pod uwagę, z kim się zadajesz. Rąbnięty w ciemię wyrób golemopodobny i upadły anioł przywrócony na piedestał. - Tak Nas dobrali... Ale ale, zgaduję, że jesteś tu po coś jeszcze. Nie zaliczasz się do typów, którzy bezinteresownie spełniają czyjeś życzenia. - Chciałem kogoś zobaczyć. O ile się nie mylę, ten ktoś znajduje się w Ósmym Sektorze – Khajit zagwizdał przeciągle. - Rodzinna schadzka? - Bardziej stwierdził niż zapytał, bawiąc się wąsem. - No cóż, nie posiadasz najgorszej reputacji, pominąwszy może parę zgryzów z naszą ekipą, więc załatwienie Ci karty dostępu nie powinno być kłopotem, szczególnie biorąc pod uwagę, że wyzwoliłeś jednego z Aniołów Śmierci. Zobaczę, co da się zrobić. Nathaniel nie rzucał słów na wiatr, kartę załatwiono mi w trymiga. Mogłem dzięki temu rzucić okiem na kazamaty Czyśćcowych Lochów, gigantycznego więzienia, w którym przetrzymywano tych, którzy nie zasłużyli na przebywanie w Piekle, ale też nie byli na tyle czyści, by dostąpić cudów Nieba... A także tych, którzy byli zbyt niebezpieczni, by wypuszczać ich do Piekła. Takie tuzy chowały się w ostatnim, Ósmym Sektorze. Każdy z Sektorów posiadał własne siły zbrojne, zarządzane przez wybitnych dowódców. W Ósmym, władzę sprawował Aleksander Macedoński, przywódca, który nigdy nie przegrał ani jednej bitwy i istny geniusz taktyczny. Co prawda siły Alastora potrafiły obejść Ósmy Sektor, ale jego wnętrze pozostawało niezdobytym. Dobrze, że tak było, albowiem siedzieli tutaj najwięksi psychopaci i zbrodniarze w historii śmiertelnych. Adolf Hitler, Józef Stalin(Zamknięci w jednej celi, by móc użerać się ze sobą na wieki wieków... Jeden z wielu przejawów przewrotnego poczucia humoru Samaela), Pol Pot, co gorsi z pomniejszych bóstw zła... Oraz mój wujek, Fergard Stratoavis Piąty. Nie jestem do końca pewien, dlaczego trafił do kategorii „zbyt niebezpieczni”. Owszem, Heartless zniszczyły go do tego stopnia, że mordował wszystko jak leci, bawiąc się przy tym znakomicie, a i przed utratą świadomości nie stronił od napadów morderczego szału i dziwnej, bezsensownie brutalnej logiki... Ale to wciąż nie to samo, co organizacja Holocaustu czy Wielka Czystka. Co zrobił ów człowiek, że został osadzony w owej celi? Strażnik zastąpił nam drogę. - Przepustki – Oznajmił lakonicznie, prezentując fikuśnie zdobioną halabardę, kompletnie nieużyteczną pod względem ofensywnym. Notka do zapamiętania, mamy przerąbane. Pokazaliśmy tekturki. Strażnik ujął je w dłonie, przez chwilę pooglądał, po czym kiwnął głową i oddał je Nam z powrotem. - Dwadzieścia minut – Dodał. Zastanawiałem się, czy stać go więcej niż na te automatyczne jednozdaniowce. Uchylił drzwi, ukazując wąski korytarz rozświetlany blaskiem słabych świetlówek. Mury korytarza wykonane były z ciemnej cegły, zaś cienie rzucały poblaski na wszystko wokół, tworząc dziwne, przygnębiające wrażenie. Nathaniel ruszył pierwszy, ja za nim. W końcu dotarliśmy do ogromnych, żelaznych drzwi. Khajit nacisnął klamkę, ukazując niewielki pokoik z pryczą, szafką nocną, wieszakiem, na którym dyndał czarny kapelusz z szerokim rondem oraz niewielki telewizor na ścianie. Obecnie lecieli – ku mojemu nieprzyjemnemu zaskoczeniu - „Poszukiwacze Zaginionej Arki”, zaś my weszliśmy akurat wtedy, gdy twarz Dietricha zaczęła ulegać dekompresji. Na łóżku siedział mężczyzna na oko czterdziestoletni. Wyglądałbym pewnie niemal identycznie jak on, gdyby nie tamten incydent: Bystry wzrok piwnych oczu, okulary w zgrabnej, prostokątnej oprawie na wąskim nosie, chuda sylwetka, lekko kręcone brązowe włosy. Pomyślałbym, że patrzę w lustro, gdyby nie oczy. Moje były niebieskozielone... I mętne. - Nie sądziłem, że wpadniesz z wizytą – Powiedział, uśmiechnąwszy się pogodnie i podnosząc się z łóżka. - To będzie pierwszy raz, kiedy składasz mi wizytę osobiście. Skąd taki powód? - Och, byłem akurat w pobliżu – Odparłem wymijająco. Toczyliśmy telepatyczną rozmowę, ja zaś mogłem wyczuć, że ciemność, która konsumowała jego umysł i duszę ustępuje. Powoli, ale ustępuje. To dobry znak. - Pomyślałem więc, że odwiedzę krewnego. - To bardzo miło z twojej strony, tak myśleć o zmarłych – Fergard wyciągnął rękę na powitanie. Po krótkiej chwili wahania odwzajemniłem gest. Miał mocny, twardy uścisk. Przygodnego obserwatora mógłby zmylić ten przyjazny, może trochę wręcz fajtłapowaty gość w czerni, ale jako ktoś, kto wiedział, mogłem śmiało powiedzieć, że takie stwierdzenie byłoby dalekie od prawdy. W rzeczywistości, Fergard Stratoavis Piąty był jednym z najniebezpieczniejszych Stratoavisów, którzy kiedykolwiek chodzili po Ziemi. Po części była to zasługa Bezsercowych, istot samej ciemności, które żywiły się emocjami wytwarzanymi przez serce i korumpowały nosiciela, efektywnie zamieniając go w pozbawioną uczuć maszynę do zabijania. Rzecz jasna, wszystko przychodziło z czasem, a i sami Bezsercowi się nie śpieszyli: Potrafili zabijać swego nosiciela przez dziesięciolecia, aczkolwiek nikt nie wytrwał tak długo, odtrącając ich złowieszcze moce lub też ginąc z czyjejś ręki. Ale była też druga z tajemnic, która skrywała jego sukces. Wydaje się, że nikt nie potrafił przewidzieć, co on zrobi. Posiadał on jakiś dziwny, niezrozumiały instynkt przetrwania, który kazał mu przeżywać nawet najtrudniejsze, najbardziej zabójcze sytuacje, z których inni nie wyszliby w jednym kawałku, lawirując między przeciwnikami najpierw z dwoma czterolufowymi Visami(Na bazie ich budowy zgłosiłem zamówienie na swój „Dystopia Shotgun”), a później z dwoma przyciętymi Modelami 1887. Być może wydawało mu się, że wyglądał jak Terminator... Nie zmienia to jednak faktu, że w naszym pojedynku to mi udało się wygrać. Wtedy byłem krok od śmierci, ale – szczęśliwie dla mnie – Kate i jej niezwykłe zdolności uzdrowicielki pomogły mi oddalić się od odejścia w niebyt. Wtedy jeszcze odrzucałem Daevę... No, ale oddalam się od tematu. - Widzę, że masz mój płaszcz – Zagaił Fergard. - Ale kapelusza już nie wziąłeś. - Moje uwielbienie kapeluszy z szerokim rondem minęło jakiś czas temu – Odparłem sucho. - Płaszcze za to... Płaszcze są wieczne. - Zaostrzone rondo? Trik godny postaci z przesadnie brutalnej bijatyki – Napomknął. - Nocny powiedział to samo. Ja z kolei będę powtarzać aż do znudzenia, że bazowałem ten kapelusz... - ...Na Oddjobie z „Goldfingera” - Dokończył za mnie. - Wiem, wiem, tylko się zgrywam. - Miło to słyszeć. Spędziliśmy kolejne piętnaście minut na beztroskiej pogawędce o życiu, śmierci, Niebie i Piekle. Według tego, co powiedział, nie powodziło mu się źle: Miał nawet dostęp do telewizji kablowej. Rozstaliśmy się raczej zadowoleni z naszego spotkania.
|