Witaj na polskim forum poświęconym sadze Heroes
of Might and Magic. Zarejestruj lub zaloguj się:

Pamiętaj:
0 Użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.
Strony: [1]    Do dołu Wyślij ten wątek Drukuj
"Idąc przez Ciemność" - nie, to nie "Zmierzch" z demonami. (Czytany 1511 razy)
Ylli96

*

Punkty uznania(?): 0
Offline Offline

Płeć: Kobieta
Wiadomości: 14


Zobacz profil WWW
« : 31 Grudnia 2011, 22:18:28 »
Planowana powieść, gatunkowo stanowiąca miks fantasy, horroru, kryminału, romansu (malutko) i obyczajówki (też niedużo). Plus masa demonów i sił nieczystych. Bo demony są fajne ;D
"Idąc przez Ciemność" - nie, to nie kolejne czytadło zmierzchopodobne. Po prostu taki tytuł się przypałętał.

Jak napiszę całość, to odłożę na kilka lat do szuflady, przeczytam jeszcze raz i dopracuję.
A chwilowo patrzcie i podziwiajcie, nim w ramach poprawek bieżących w tekście wywalę co nieco w diabły.

Wybaczcie problemy z formatowaniem. Tekst przeklejany z Worda do Wordpress.com, potem tu.

Rozdział 1:

            Rozległ się cichy szmer.

Dziewczyna otworzyła oczy i uniosła się na łokciu. W słabej poświacie wdzierającej się przez otwarte na oścież okno wszystko nabierało różnych odcieni szarości. Jedynie lśniące oczy istoty siedzącej na parapecie zachowały swoją niezwykłą, bursztynowozłotą barwę.

Demon z gracją zsunął się na wytartą podłogę i spojrzał na nią wyczekująco. Jego ślepia rozjarzyły się jeszcze mocniejszym blaskiem. Westchnęła cicho, odrzuciła na bok kołdrę i spuściła smukłe nogi na leżący przy łóżku dywanik. Przez chwilę wpatrywała się w stworzenie, po czym wstała z materaca. On również wyprostował się. Błoniaste, przypominające te u nietoperza skrzydła zaszeleściły lekko.

Podeszła bliżej. Istota również poczyniła w jej stronę kilka ostrożnych kroków. Długi, łuskowaty ogon ciągnął się po obdartym z lakieru parkiecie.

Przez chwilę wpatrywali się w siebie niczym para kotów. Nagle dziewczyna drgnęła i odwróciła wzrok.

- Nie – szepnęła.

Demon wydał z siebie dziwny odgłos – ni to jęk, ni to pomruk. Pytanie.

- Byłam młoda, naiwna… I nie wiedziałam. – Pokręciła głową. – Nie. To koniec.

Znowu ten sam dźwięk. Głośniejszy, bardziej natarczywy. Znowu pytanie.

- Koniec – powtórzyła. – Nie rozumiesz? To nie wróci.

Szarpnął głową i zaskomlił. Prośba.

- Idź. Zostaw mnie.

Zaskowyczał cicho. W jego błyszczących oczach zamigotały iskry rozpaczy.

- Idź – powtórzyła z naciskiem.

Znowu zaskomlił. Cofnął się w stronę okna.

Skinęła głową.

- Odejdź. Nie wracaj.

Po raz ostatni posłał jej zrozpaczone spojrzenie i jednym skokiem zniknął pośród nocy.

Przez chwilę stała w bezruchu. Odetchnęła głęboko, poprawiła zsuwające się ramiączko koszuli nocnej, zbliżyła się do okna i zamknęła je stanowczym ruchem. Przekręcana klamka zgrzytnęła cicho. Odwróciła się, zwiesiła głowę i smętnie podreptała w stronę posłania. Położyła się i chwyciła skraj kołdry. Zawahała się, uniosła na łokciu, spojrzała na wąską półeczkę nad głową.

Pluszowy kot patrzył na nią oczkami z opalizujących guzików. Za dnia były ciemnozielone, wręcz szmaragdowe – teraz, w skąpym, burym świetle księżyca przywodziły na myśl połyskliwe bryłki węgla. Wyciągnęła dłoń, palce dotknęły pluszowego futerka, zacisnęły się ostrożnie na jednej z łapek maskotki, ściągnęły ją z półki. Niemal troskliwie pogładziła łepek kotka i przytuliła go do piersi. Byle tylko zagłuszyć wyrzuty sumienia, wyrzucić z umysłu dawne wspomnienia, nie słyszeć wypełnionych bólem myśli.

Myśli o kimś, kto był jej bliski.

 

Ile czasu minęło… Godzina? Półtorej? Wciąż nie mogła zasnąć. Leżała, tuląc do siebie maskotkę, ale zbawczy sen nie nadchodził. Zacisnęła powieki, pociągnęła nosem i skuliła się, zwinęła w kłębek. Pościel zaplątała się wokół podkurczonych nóg.

Minuty upływały, niemiłosiernie rozwleczone, ogarniało ją coraz większe znużenie – ale znajome uczucie rozpływania się, gdy myśli gasły, a wszelkie dźwięki stapiały się w pozbawiony sensu szum tła, nie nadchodziło.

W końcu wstała, położyła pluszaka obok poduszki, obciągnęła koszulę i wyszła z pokoju. Stanęła na nieprzyjemnie chłodnym korytarzu. Zimno nieprzyjemnie kłuło rozgrzaną skórę, zniechęcając do stania w miejscu. Cicho, niemal bezszelestnie ruszyła wzdłuż ściany, wprost do sąsiedniej sypialni. Ostrożnie pchnęła drzwi – były uchylone. Wsunęła się do środka przez wąską szczelinę, starając się nie dotknąć drzwi. Miały paskudną skłonność do skrzypienia, gdy otwierało się je zbyt szeroko.

Podeszła do łóżka. Uniosła rąbek kołdry i położyła się obok chłopaka. Zamruczał cicho, wyrwany ze snu i otworzył oczy. Przysunęła się bliżej i wtuliła twarz w jego ramię. Przez moment leżał nieruchomo – po części oszołomiony i zaskoczony, po części niepewny jej reakcji. Objął ją ostrożnie, delikatnym ruchem. Nie protestowała. Akurat tej nocy potrzebowała ciepła. Nieważne, czyjego.

Niedługo potem zasnęli oboje.

 

***

            Ekran komórki zajaśniał i rozległ się niski pomruk gitar, z każdą chwilą coraz głośniejszy, aż do poziomu, przy którym nikt, poza zmarłym, nie mógłby go usłyszeć – nawet, jeśli dobiegał spod grubej warstwy pierza.

Dominic sięgnął pod poduszkę, na oślep wymacał telefon i wcisnął jeden z klawiszy. Jazgot ucichł. Odłożył aparat na bok, przewrócił się z boku na plecy, jęknął cicho i niechętnie otworzył oczy.

W pokoju było już dość jasno. Intensywne światło dnia wlewało się przez szczeliny między płytkami żaluzji, tańczyło setkami rozedrganych plam na podłodze i ścianach, lśniło i migotało na okuciach biurka.

Przez chwilę leżał, niezbyt zachęcony perspektywą zwleczenia się z ciepłego wyrka. W końcu westchnął i podniósł się. Długie włosy spłynęły mu na twarz i ramiona czarną kaskadą. Wstał do końca, otworzył drzwi (rzecz jasna, skrzypnęły głośno) i powlókł się w stronę łazienki na drugim końcu korytarza.

Tam oparł się o umywalkę, nachylił się nad nią, odkręcił kurek i ochlapał twarz zimną wodą. Wyprostował ręce w łokciach, odgarnął z twarzy kilka mokrych kosmyków i spojrzał w lustro. Jego odbicie miało podkrążone oczy, zarośnięte policzki i potargane włosy. Za dużo wypiłem, pomyślał, czując pulsowanie w skroniach. Nie dość, by mieć porządnego kaca, ale na tyle, by czuć się paskudnie. Potarł brodę, przeczesał kruczą grzywę palcami, odepchnął się lekko od krawędzi misy, uśmiechnął z ponurą satysfakcją i wyszedł.

Owszem, pił. Ale Shadow pił więcej od niego. I to on będzie miał kaca równie wielkiego, co własne ego.

Wrócił do pokoju.

Po chwili poszukiwań znalazł parę bojówek i nieco już wyblakły, powyciągany t-shirt „Iron Maiden”. Poświęcił kolejnych kilka minut, by należycie skląć kota, który raczył wykorzystać rzucone bezładnie na krzesło ciuchy jako legowisko, zostawiając przy okazji mnóstwo sierści, idealnie widocznej na ciemnym tle i zwalając je na podłogę pod biurkiem. Szybki rzut oka w stronę podłogi obok komody upewnił go, że buty stoją tam, gdzie je zostawił i żadna siła nie przeniosła ich gdzie indziej. Widywał w życiu różne dziwne rzeczy, przy których para wędrujących glanów była dosłownie niczym. Pokiwał głową i zaczął się ubierać.

Gdy skończył, rozejrzał się dookoła. Skrzywił się, widząc bałagan panujący w pokoju i wyszedł znowu. Tym razem skierował się w stronę kuchni. Bose stopy cicho klaskały o podłogę.

Kuchnia była raczej niewielka – dwa krótkie rzędy ciemnych szafek po przeciwnych jej stronach, wąski stół, przypominający raczej barową ladę, cztery siedziska na metalowych podstawach, kuchenka, lodówka, elektryczny czajnik na jednym z blatów, zlew wpuszczony w jedną z szafek.. Wmontowane nad zlewem diody, mała lampa pod sufitem, ciemnoczerwone kafelki na ścianie. Wszystko.

Sięgnął do jednej z szafek, otworzył ją, wyjął pokryty czarną, spękaną nieco emalią kubek. Na gładkiej powierzchni widniał japoński znak oznaczający jesień. Zajrzał do lodówki, wyłowił z niej kartonik mleka, nalał do kubka, schował, zamknął drzwiczki. Po chwili namysłu ponownie sięgnął po mleko, nalał do miseczki stojącej obok wejścia do kuchni, zgniótł pusty już karton i wyrzucił do kosza.

Odsunął stopą jedno z siedzisk i usiadł. Kubek postawił na czarnym blacie, sięgnął po leżącą obok gazetę.

Od strony wejścia dobiegł go odgłos ocierającego się o framugę futerka i ciche miauknięcie. Tila, kotka Mii, pokręciła się chwilę wokół niego, muskając mu nogi swym długim, pręgowanym ogonem, po czym przycupnęła obok miseczki, chłepcąc łapczywie mleko. Obrzucił kota poirytowanym spojrzeniem i otrzepał nogawki. Kotka liniała, zmieniała futro na zimowe. Przy okazji zostawiając wszędzie mnóstwo białych, rudych i szarych kłaków.

Przelotnie obejrzał pierwszą stronę gazety (w jakimś małym, niemal nieznanym kraiku dokonał się przewrót, jakiś biznesman został aresztowany za korupcję) i rozłożył ją z szelestem. Przeglądał niewiele znaczące informacje, od czasu do czasu pijąc z kubka.

W końcu złożył dziennik na pół i odłożył. Nie znalazł niczego godnego uwagi, a w ogłoszeniach nie było żadnych zleceń. Kolejny nudny dzień. Tak było już od ponad trzech tygodni.

Nagle rozległ się głośny jazgot. Odruchowo sięgnął do kieszeni. Były puste. Dopiero po chwili skojarzył, że zostawił telefon w pokoju.

Poderwał się ze stołka i rzucił w stronę korytarza. Pobiegł w kierunku sypialni, po drodze potykając się o kota, który – nie wiadomo, jakim cudem – postanowił położyć się w samym środku korytarza.

Klnąc głośno, wpadł do pomieszczenia, chwycił komórkę i odebrał połączenie.

- Halo? – Rzucił do słuchawki. – A, cześć. Nie, nie ma problemu… Nom… Jaka?

To, co usłyszał, sprawiło, że na moment wstrzymał oddech.

- Możesz powtórzyć? – Wykrztusił w końcu. – Kolejna ofiara? Cholera…

Pokręcił głową.

- Musimy się spotkać – oświadczył po chwili. Znowu pokręcił głową i westchnął. – To coś większego, czuję to.

Rozmawiał jeszcze chwilę i rozłączył się. Rzucił komórkę na poduszkę i opadł na niepościelone łóżko.

Coś nadchodziło. Coś poważnego. Coś większego, niż normalne zlecenia.

 

***

   Padało.

Ciężkie krople deszczu rozpryskiwały się na chodniku, spływały po asfalcie wąskimi, wartkimi strumieniami, tu i ówdzie tworząc płytkie kałuże. Zapamiętale bębniły o napięty materiał parasoli, spływały leniwie po szybach okien i witrynach sklepów, kapały z wiszących smętnie liści.

Na swej drodze ku ziemi nie omieszkały moczyć idącej nieśpiesznie jasnowłosej kobiety, otulonej w elegancki, czarny płaszcz.

Mia westchnęła smętnie i odgarnęła z twarzy wilgotne kosmyki. Pogoda jakby wczuwała się w jej nastrój i przystosowywała się do niego. Chłodno, mokro i pochmurnie. Czysta melancholia.

Mimo wszystko jednak nastrój był nastrojem, a deszcz deszczem. Dziewczyna powoli zaczynała żałować, że wychodząc z mieszkania nie wzięła parasolki. Albo, że nie zainwestowała w kurtkę z wodoszczelnego materiału zamiast w owszem, śliczny, ale niezbyt nadający się na takie dni płaszczyk.

Tak, czy inaczej – zmokła. I to solidnie. Pociągnęła nosem i przyśpieszyła kroku. Mokre jeansy przy każdym kroku lepiły się do łydek, nieprzyjemnie zimne krople wpadały za kołnierz.

Po mokrym asfalcie przemknął samochód, wjeżdżając przy okazji w kałużę. Odskoczyła pośpiesznie, o włos unikając rozbryzgu brudnoszarej wody. Przez chwilę patrzyła za niknącym w perspektywie ulicy autem, po czym na powrót ruszyła szybszym krokiem.

Po kilku minutach marszu ujrzała szyld kawiarni. Wyciągnęła z kieszeni złożony świstek papieru, sprawdziła nazwę i adres, podeszła do drzwi i pchnęła je do wtóru brzęku zawieszonego nad nimi dzwoneczka.

Jej zleceniodawca okazał… a raczej okazała się być niewysoką, drobną kobietą około trzydziestki. Odziana była w eleganckie, ciemnoszare spodnie, żakiet tego samego koloru i białą bluzkę, widoczną spod wierzchniego okrycia. Delikatny makijaż podkreślał nieco specyficzną urodę klientki, w klapę żakietu wpięta była niewielka, metalowa broszka w kształcie wydłużonego równoległoboku, włosy barwy czekolady związane były w koński ogon. Była zapewne bizneswoman lub wysoko postawioną urzędniczką.

Mia zdjęła mokry płaszcz, zawiesiła go na stojącym przy wejściu stojaku, podeszła do stolika. Kobieta wstała i przedstawiła się.

- Patricia Bookman. Dzwoniłam do pani.

Dziewczyna uścisnęła wyciągniętą dłoń i usiadła naprzeciw niej. Założyła nogę na nogę, złożyła splecione dłonie na kolanie i odezwała się:

- Mówiła pani, że to dość ważna sprawa, zbyt ważna, by omawiać ją przez telefon.

- Owszem. – Bookman skinęła głową. – Słyszała pani o serii morderstw?

-Wszyscy słyszeli. – Wzruszyła ramionami. – Media strasznie się nakręciły, nadały nawet mordercy pseudonim… Casanova…

Klientka nachyliła się nad stolikiem i ściszyła głos.

- O tą historię mi chodzi. – Rozejrzała się dyskretnie. – Dziś rano dostałam wiadomość, że w nocy zginęła kolejna osoba. Jedno z moich przyjaciół. Że to najprawdopodobniej robota Casanovy.

Mia przymknęła na moment oczy i pochyliła głowę.

- Przykro mi z tego powodu. – Powiedziała cicho.

Bookman skinęła głową, widocznie poruszona. Dziewczyna nie była w stanie określić, czy to przez utratę bliskiej osoby, czy jej współczucie.

- Boję się. – Odezwała się nagle kobieta. – Mam… pewne powody… by przypuszczać, że następną ofiarą – zrobiła pauzę, nachyliła się jeszcze bardziej i spojrzała Mii prosto w oczy – będę ja.

Nie zapytała o nic. Miała swoje niepisane zasady. Jedna z nich brzmiała: nie interesować się pobudkami zleceniodawcy. Pytać wyłącznie o zlecenie – o nic więcej.

Klientka usiadła normalnie i odezwała się normalnym tonem:

- W związku z moimi obawami chcę prosić panią… lub jednego z pańskich kolegów… o pewną przysługę.

Dziewczyna kiwnęła głową w geście zrozumienia.

- Czy mogłabym prosić o ochronę? – Bookman spojrzała na nią porozumiewawczo. – Nie proszę o zastępowanie mi ochroniarzy… Jedynie o pilnowanie mojej osoby w nocy i tylko wtedy.

Widząc wahanie dziewczyny, dodała:

- Zapłacę każdą sumę.

Mia milczała przez chwilę, rozważając propozycję.

- Przykro mi – odezwała się w końcu – ale niestety muszę odrzucić pani ofertę. Moi… koledzy… zapewne zrobią to samo.

Rozłożyła ręce w przepraszającym geście i wstała, szykując się do wyjścia.

- Żadne z nas nie świadczy takich usług.  – Widząc, że klientka otwiera usta, wyjaśniła szybko: – Nie mamy odpowiednich kwalifikacji, nie przechodziliśmy żadnych szkoleń, niczego takiego… Tylko dlatego nie mogę podjąć się tego zlecenia.

Chwyciła płaszcz i założyła go. Nim kobieta zdążyła cokolwiek powiedzieć, stała już przy drzwiach.

- Życzę pani miłego dnia, pani Bookman. – Rzuciła na odchodne i wyszła z kawiarni na zalaną deszczem ulicę.

Melancholia zmieniła się w rozpacz. Nieco większa mżawka stała się ulewą, ulice dosłownie spływały wodą, ciche kapanie zlało się w głośny, jednostajny szum.

Casanova znów zdobył czyjeś serce. Dosłownie.

 

***

            Woda spływała po szybie szerokim strumieniem, zmieniając świat za oknem w zbiór kilku rozmazanych, ciemnych plam. Bębnienie kropli zderzających się ze szkłem przeistoczyło się w łomot zmieszany z szumem gdzieś na zewnątrz.

Raven odsunął się nieco od okna i spojrzał w stronę biurka. Shadow z ponurą miną grzebał łyżeczką w słoiku dżemu ananasowego, co jakiś czas mrucząc coś pod nosem. Chłopak westchnął cichutko, zsunął się z parapetu i podszedł do brata.

- Rozpadało się. – Powiedział, opierając się o kant mebla.

Odpowiedziało mu ciche fuknięcie.

- Wiem, że jesteś zły… – nachylił się.

- Nie jestem zły. – Przerwał mu Shadow. – Jestem wściekły.

Gniewnym gestem wsadził łyżeczkę do słoika i odstawił go na biurko.
- Wyrwano mnie z łóżka w środku nocy, mam kaca po wczorajszym, boli mnie głowa, zaczęło lać, a ten durny paskud znowu kogoś zamordował. – Potrząsnął głową, popielate kosmyki zafalowały gwałtownie. – Co za popieprzony dzień…

- Casanova…?

Odpowiedziało mu posępne spojrzenie.

- Zgadza się. Ten sam demon, który wyrywa serca, a następnie znika, zostawiając przy ofierze kwiaty. – Przyciągnął nogi do piersi, opierając stopy o siedzenie fotela. – Suczysyn mnie wkurza.

Nie ciebie jednego, pomyślał Raven.

Sprawa Casanovy, jak nazwała go jedna z gazet, zaczęła się kilka miesięcy wcześniej. Brutalnym, jak na demona przystało, morderstwem polityka. Ofiara nie była zbyt znana – ale to nie jej tożsamość wzbudziła zainteresowanie całą historią…

Pamiętał, jak patolog, który przeprowadził sekcję, opisał, co doprowadziło do zgonu. „Ofiara miała rozerwaną klatkę piersiową. Dokładniejsze badanie wykazało, że ktoś… lub coś…” – w tym momencie urwał i pokręcił głową. „Dosłownie wyrwano jej serce. Żywcem.”

Najdziwniejsza była jednak nie metoda, którą posłużył się morderca, ale pewne znalezisko.

Na ciele ofiary ktoś – być może sam Casanova – położył białą różę.

Minął miesiąc – kolejny trup. Tym razem aktor. Dość sławny, powszechnie uznawany przez krytyków za utalentowanego, okrzyknięty wschodzącą gwiazdą teatru.

Znaleziony we własnym mieszkaniu z wyrwanym sercem i białą różą na rozdartej pazurami piersi.

Kolejny miesiąc. Dziennikarz tabloidu. Ta sama metoda, ten sam kwiat przy ciele ofiary.

A teraz… Wpływowy biznesman. Bogacz. Leżał w kałuży krwi w luksusowym apartamencie. I ten nieszczęsny kwiat… Tyle przynajmniej wynikało z półsłówek i lakonicznych zdań, które Shadow raczył łaskawie wymienić z bratem.

Na zewnątrz ulewa nie ustawała w swych staraniach, by wywołać mały kataklizm i kompletnie zalać miasto.

Przez dłuższą chwilę panowała cisza, przerywana jedynie szumem deszczu. W końcu Shadow westchnął, pokręcił głową i sięgnął po słoik. Skrob-brzęk, skrob-brzęk – dźwięczała łyżeczka do wtóru szklanych ścianek.

Nagle drzwi do „biura” otworzyły się, wpuszczając do środka chłód i wodę. Stanęła w nich wysoka, ciemna postać otulona płaszczem.

***

Rozdział 2:

Chłodne, pachnące wciąż deszczem powietrze napływało do pokoju wraz z rzadkimi, trupiobladymi pasmami mgły. Było już późno, miejski gwar przemienił się w odległy szum przerywany momentami ciszy, uliczne latarnie rzucały rozedrgane, migoczące światło na wyludnione ulice.

Dominic stał w otwartym oknie, oparty o parapet, zapatrzony w noc. Ledwo widoczne pośród miejskiej łuny, nieliczne gwiazdy migotały słabo na czarnym nieboskłonie, coraz węższy sierp księżyca lśnił delikatną poświatą.

Odetchnął głęboko. Znad jego warg uniósł się obłoczek pary. Przez chwilę trwał w bezruchu, w końcu zwiesił głowę, odepchnął się od parapetu i wyprostował. Pociągnąwszy nosem, odwrócił się i, jakby niechętnie, ruszył w stronę łóżka.

Zatrzymał się nagle w pół kroku, przypominając sobie o otwartym oknie. Westchnął, uderzył otwartą dłonią w czoło, mruknął coś po hiszpańsku, obrócił na pięcie…

Zastygł w bezruchu, czując, jak jego serce zaczyna szarpać się i bić szaleńczo.

Na okiennym parapecie, otoczony lśniącą, upiorną aurą, siedział demon. Wsparty na pazurzastych dłoniach, ze skrzyżowanymi swobodnie nogami, zdawał się przyglądać człowiekowi z nutką nonszalancji i zaciekawienia w ogromnych, jaśniejących oczach. Nagle parsknął, odsłaniając długie kły w czymś do złudzenia przypominającym uśmiech. Z gracją zsunął się z parapetu…

Błoniaste skrzydła zaszeleściły cicho, a szelest ten powoli przeszedł w szmer – szmer materiału ciągnącego się po podłodze. Ciemna sylwetka rozmyła się w dziwny sposób, zmuszając chłopaka do zmrużenia łzawiących oczu. Zacisnął mocno powieki, a gdy je uniósł…

Stwór przeistoczył się w wysokiego mężczyznę o szlachetnych rysach. Długa, czarna szata nadawała mu wygląd członka jakiejś wyjątkowo mrocznej sekty, okulary w podłużnych, metalowych oprawkach połyskiwały lekko, zaś stalowoszare oczy spoglądały dziwnie przenikliwie znad grubych szkieł.

Dominic ponownie zaczął oddychać.

- Nie mogłeś uprzedzić? – Fuknął gniewnie, gdy zdołał w końcu się uspokoić.

- Może. – Padła odpowiedź.

Żachnął się gniewnie i skrzyżował ręce na piersi.

- Czego chcesz?

Mężczyzna uśmiechnął się samym kącikiem ust.

- Czegóż to może chcieć demon od łowcy? – Zapytał, wyraźnie rozbawiony. Zatoczył krąg dłonią w aksamitnej rękawiczce. – Chcę porozmawiać.

- O czym…?

- Nie… – potrząsnął głową. – Złe miejsce, zły czas… Musimy to zrobić gdzie indziej.

Zacisnął zęby, powstrzymując się od przekleństw.

- W takim razie jakie miejsce będzie dobre? I jaki czas?

Zaśmiał się cicho.

- Niedaleko pubu, w którym przedwczoraj schlaliście się we dwójkę z Shadowem, jest nieużywany magazyn. Wiesz, o którym mówię.

- Kiedy? – Spytał się niecierpliwie.

Niemal teatralnym gestem poprawił zsuwające się z orlego nosa okulary.

- Za trzy dni. O północy.

Miękkim krokiem podszedł do okna, chwycił za framugę.

- Ach – obejrzał się przez ramię – i przyjdź sam. Nie potrzebujemy towarzystwa…

Zasalutował dwoma palcami, oparł się o parapet, przechylił do tyłu i rzucił się w ciemność. Dominic usłyszał jeszcze szelest rozkładających się skrzydeł i odległy, upiorny chichot… A potem już nic.

Tylko miejski szum w oddali.

Przez chwilę stał nieruchomo, patrząc w noc. Skrzywił się, pokręcił powoli głową i zatrzasnął okiennice, odcinając wszystkie dźwięki z zewnątrz.

Zamarł i otworzył usta w wyrazie bezdennego, ogłupiałego zdumienia.

- Skąd wiedział, że piliśmy razem? – Zdołał wykrztusić przez nagle ściśnięte gardło.

***

            Gęsta, poranna mgła wiła się i kłębiła nad chodnikiem niczym żywe stworzenie. Słabe, wciąż blade słońce budziło skry w kroplach wody i błyszczało na pokrytych rosą szybach, niezdolne przezwyciężyć pozostałości nocnych chłodów. Nim znów stanie się ciepło, nim słoneczna tarcza na powrót zapłonie pełnią blasku, minie kilka godzin.

Mia otuliła się szczelniej płaszczem. Zimno kłuło drobnymi igiełkami każdy skrawek odsłoniętej skóry, białe kłęby okręcały się i lgnęły do nóg, osiadając wilgocią na nogawkach spodni. Jedynie perspektywa szybkiego powrotu do mieszkania i kubka gorącej, rozgrzewającej herbaty dawały motywację, by iść dalej.

Zadrżała po raz kolejny. Zamarznę…, pomyślała, przyśpieszając kroku.

Wczesna pora i perspektywa kilku wolnych dni – była sobota – wypłoszyła z ulic tych kilku nielicznych przechodniów, których można było zazwyczaj spotkać. Miasto było niemal puste. Nie widać było samochodów, jedynym, co było w ruchu – prócz niej samej – była mgła. Widok przyprawiał o dreszcze.

Nagle poczuła wibracje gdzieś w kieszeni spodni. Zatrzymała się, wsunęła rękę pod płaszcz, wymacała wybrzuszoną kieszeń i wyciągnęła telefon. Pośpiesznie odebrała połączenie i przyłożyła komórkę do ucha.

- Tak? – Uśmiechnęła się, słysząc znajomy, nieco zaspany głos. – Nie, wszystko w porządku… Sorry, że tak bez uprzedzenia, mogłam jakąś kartkę chociaż zostawić… A, to okay. Ale i tak przepraszam. Nie chciałam cię budzić, ciebie czy Shadiego… Zwłaszcza Shadiego. Co…? Oj tam, oj tam. Marudzisz. Wcale tak… Tak i nie dyskutuj.

Wolną dłonią odgarnęła jeden z niesfornych kosmyków.

- Wiem… Hm? Ach… W tej chwili jestem… – Zerknęła na tabliczkę z nazwą ulicy. – Gdzieś w połowie sześćdziesiątej siódmej, blisko skrzyżowania z Rossa… Nie martw się, umiem sama dojść do domu. I nic mi nie będzie, lepiej się o siebie martw. Jak to: co? A kto prawie z łóżka zleciał, a? Bo chyba nie ja, Don Juanie… – Zaśmiała się głośnym, dźwięcznym śmiechem. – Dobra, dobra.

Powolnym, nieśpiesznym krokiem ruszyła dalej.

- Dobra, będę kończyć. No, pa pa… Też cię kocham. Całusy. Hej.

Rozłączyła się, schowała telefon do kieszeni i przyśpieszyła, czując delikatne ciepło, bijące od wewnątrz i rozpełzające się na całe ciało wraz z migoczącymi w pamięci wspomnieniami.

- Ravie… – Szepnęła cicho, chyląc lekko głowę, pozwalając asymetrycznie ściętej grzywce opaść na twarz niczym zasłona, kryjąca jedno z oczu.

Raven. Jej… Może nie tyle chłopak, co może nawet narzeczony – choć wciąż nie byli zaręczeni. Nie dbała o to, on też nie.

Ważne, że się kochali.

Ciemny kształt siedzący gdzieś na pobliskim dachu obserwował ją, dopóki nie zniknęła za zakrętem. Wtedy dopiero zwinął się gwałtownie, obrócił, pomknął w dal, by rozpłynąć się, rozwiać niczym sen.

Mgła w dole zanikała z wolna, pieszczona coraz cieplejszym dotykiem słońca, wspinającego się coraz wyżej po nieboskłonie.

***

            Była ósma. Nawet po ósmej, gdy Shadow zdołał – dość niechętnie – wygrzebać się ze splątanego, ciepłego koca i, pomstując na niewygodną jak diabli sofę, dowlec się do kuchni.

Ta, choć niewielka, była wystarczająca dla dwóch osób. Kilka szafek, skrawek blatu, kosz na śmieci pod zlewozmywakiem, zaplamiona kuchenka i nieduża lodówka z poobijanymi drzwiczkami. Mały stół, dwa krzesła. Blaszany czajnik z gwizdkiem brzmiącym jak syrena strażacka.

Otworzył jedną z szafek, wydobył z jej czeluści słoik z kawą, sięgnął po stojący obok zlewu kubek z wetkniętą do środka łyżeczką, nasypał trochę ciemnego, jakby lepkiego proszku na dno naczynia, zamknął słój i schował z powrotem na półkę, obok obdrapanej puszki z herbatą i drugiej, o wciąż niezidentyfikowanej zawartości. Zerknął ponad ramieniem na pokrytą plamami kuchenkę i uniósł brew. Czajnik stał w najlepsze na palniku, zamiast na niedużej podkładce obok. Złapał za uchwyt, uniósł, potrząsnął czajnikiem. Odpowiedział mu radosny wręcz chlupot wody. Do połowy pełny i jeszcze ciepły, pomyślał.

Przymknął oczy, uniósł głowę, odetchnął głęboko przez nos i odstawił czajnik.

- Wczoraj wieczorem wylewałem wodę z czajnika. – Powiedział, nie zwracając się do nikogo konkretnego. – Raven jeszcze nie wstał, a żadne z nas nie wstawało w nocy. Mia pije tylko wodę mineralną lub sok, zresztą jej szklanka stoi czysta i sucha.

- Gratulacje, Sherlocku. – Rozległo się tuż za jego plecami. -  Rozwiązałeś zagadkę stulecia.

Sapnął, zacisnął zęby i odwrócił się powoli.

- Ty. – Wycedził gniewnie.

Oparty o ścianę mężczyzna w czarnej szacie uśmiechnął się drwiąco samym kącikiem ust i uniósł lekko parujący kubek, mrużąc szare oczy.

- Ja. – Odparł spokojnie i napił się kawy.

Sinra.

Tak się przedstawił. Imię mogło być równie fałszywe, co jego wygląd.

Był demonem, starym nawet według standardów własnego parszywego gatunku, uznawanego za niemal nieśmiertelny – a przynajmniej długowieczny i cholernie żywotny.

Był też jedną wielką zagadką. Żył wśród ludzi na tyle długo, by przyswoić sobie wiele z ich uczuć i emocji, a równocześnie zachował aż za dużo z arogancji i poczucia wyższości właściwego swojej rasie. Balansował między złośliwym cynizmem, błazeńskimi wygłupami, depresyjnym pesymizmem, szarmancką swobodą wobec kobiet vel seksizmem i łagodnym, niemal ojcowskim współczuciem i troską.

Potrafił zachować się jak ostatni sukinsyn – by po chwili z narażeniem własnego życia rzucić ci się na ratunek.

Nic w nim nie było pewne.

Przez dłuższą chwilę Shadow mierzył go wściekłym, morderczym spojrzeniem.

- Jak chcesz udawać gorgonę, rób to kiedy indziej. – Sinra westchnął i spojrzał nań z politowaniem ponad grubymi szkłami okularów. – Nie mam całego dnia.

Zacisnął zęby jeszcze mocniej, aż do bólu, fuknął i obrócił się gwałtownie.

- Jesteś nieśmiertelny… – zaczął, włączając palnik. Błękitne płomienie zajaśniały pod dnem czajnika.

- Nie oznacza to, że mam zamiar zmarnować całą wieczność, czekając, aż dorośniesz i znajdziesz sobie lepsze zajęcie, niż bezsensowne, szczeniackie wygłupy.. – Uciął, postukując obcasem buta o kuchenne linoleum.

Kolejna chwila ciszy, przeciągająca się niemiłosiernie.

Shadow syknął przez zęby i szarpnął gniewnie głową. Popielatoblond, rozwichrzone kosmyki rozsypały się na jego czole w jeszcze większym nieładzie, włażąc na dodatek w oczy. Zamrugał, powstrzymał się od uporządkowania niesfornej grzywki i spojrzał ponad ramieniem, mierząc demona jeszcze bardziej nienawistnym spojrzeniem.

Sinra zdawał się ignorować go całkowicie, zajęty swoją kawą.

- Chcesz czegoś? – Warknął chłopak, odwracając się bokiem.

- Ja? – Zamrugał, przybierając równocześnie minę niewiniątka.. – Ależ skąd… Po prostu zajrzałem tak sobie, sprawdzić, czy jeszcze żyjecie… Czy w końcu postanowiłeś się wyprowadzić…

- Po cholerę…

Uśmiechnął się złośliwie.

- Sypiając na tej sofie, nabawisz się urazu kręgosłupa. Lepiej byłoby poszukać sobie mieszkania, zostawić nasze dwa gołąbeczki same… Niech sobie sypiają ze sobą w spokoju…

- Odwal się. – Odciął się, zerkając kątem oka na czajnik, który – jak na złość – nie chciał zawyć donośnie.

Na powrót zaczął wpatrywać się w Sinrę tym samym, gniewnym spojrzeniem. Demon westchnął po raz wtóry, dopił kawę, odstawił kubek na stół i oparł się o ścianę, machinalnie bawiąc się i skubiąc koniuszek warkocza.

Warkocz był długi, sięgał dużo poniżej pasa, miał też tą niezwykłą barwę – nie siwą ze starości (jego właściciel wyglądał na nieco ponad trzydzieści, może trzydzieści pięć lat), ani też nie tą jasnoblond, nieco szarawą barwę, jaką zwykło się określać popielatą. Nie – włosy Sinry miały barwę popiołu, ten czysty, jasnoszary odcień z nielicznymi, ciemniejszymi pasmami. Właśnie to – i parę innych, mniej ważnych cech – zdradzało jego nieludzki rodowód.

Akurat ten moment wybrał czajnik, by wydać z siebie donośne, płaczliwe wycie syreny. Shadow prychnął cicho, odłączył gaz i zalał swoją kawę.

- Chcesz czegoś. – Oświadczył, opadając ciężko na krzesło.

- Nie.

- To po cholerę tu jesteś. Nie potrzebuję sterczącego mi nad głową demona – zerknął wymownie na pusty kubek – pijącego moją kawę.

Wzruszył ramionami.

- Co z tego wynika?

- Mówiłem ci już, żebyś stąd spieprzał?

Skrzywił się i syknął przez zęby.

- Wyrażaj się.

- Bo co?

Bez ostrzeżenia oparł się o stół i nachylił nad blatem, patrząc chłopakowi w oczy.

- Jest coś takiego, jak kultura osobista. – Wycedził przez zęby.

- Nie muszę jej stosować w stosunku do ciebie.

- Matka nie nauczyła cię, że trzeba szanować starszych?

Shadow odwrócił głowę, jakby ktoś wymierzył mu siarczysty policzek.

- Moja matka nie żyje. – Powiedział cichym, dziwnie chłodnym głosem.

Zapadła cisza.

Demon opuścił głowę, wyprostował się z wolna, poprawił zsuwające się z nosa okulary. Powoli okrążył stół, odciągnął krzesło i usiadł obok chłopaka.

- Wiem. – Szepnął. – Ale to nie powód, by nie szanować innych…

- Nie pouczaj mnie.

- Daję ci tylko dobre rady.

- A takiego. – W jego głosie zabrzmiała nuta goryczy.

Sinra odsunął się lekko. Zapanowała głucha cisza, nie przerywana żadnym słowem, żadnym szmerem. I tak przez minutę, dwie, trzy…

W końcu wstał i po cichu, bezdźwięcznie wyszedł, zostawiając chłopaka samego.

Przez dłuższą chwilę Shadow siedział w tym samym bezruchu, co poprzednio. Nagle drgnął, raz, drugi, skulił się na krześle, ukrył twarz w dłoniach i jęknął cicho.

Samotna łza popłynęła po policzku, migocząc jak diament.

Gdy zszedł na parter, było już po dziewiątej. Shadow – co dość niezwykłe – siedział z posępną miną w swoim fotelu, wertując kalendarz. Na biurku stał kubek z wystygłą już kawą.

- Shadie… – Odezwał się nieśmiało, opierając się o kant mebla.

Uniósł głowę i mruknął coś na powitanie.

- Jesteś zły?

- Mało powiedziane. – Rzucił kalendarz na biurko i pokręcił głową. – Jestem absolutnie wręcz wkurzony.

- Coś się stało?

- Sinra. – Niemal wypluł to słowo. – To się stało.

Raven pokręcił głową. Rozumiał brata, jednak uważał, że jego niechęć do Sinry – zważywszy na przeszłość – jest nieco przesadzona.

- Sam się nakręcasz – szepnął – i sam go prowokujesz.

Żachnął się.

- Nie pouczaj mnie. Wystarczy, że on to robi.

Rozłożył ręce i wzniósł oczy ku niebu w geście obojętności. Następnie nieśpiesznie ruszył do kuchni, przecierając wciąż zaspane, klejące się oczy. Dyskusja z Shadowem w nastroju „jestem zły na wszystko” przypominała rzucanie grochem o ścianę z galarety.

Gdy wrócił, trzymając przyjemnie ciepły kubek, w nastroju brata coś się zmieniło. Kulił się teraz, opierając stopy o siedzenie i wpatrując dziwnie martwym wzrokiem w przestrzeń gdzieś nad swoimi kolanami.

- Shadow.

Nie odpowiedział.

Raven westchnął cichutko, odstawił kawę na biurko i przycupnął obok fotela. Oparł się o jedną z poręczy, obitą wytartym, pełnym wyłażących nitek materiałem, który niegdyś miał intensywnie czerwoną barwę, teraz zaś wyblakł do nieokreślonego odcienia zgniłego różu.

- Shadow… – Szepnął śpiewnie, przeciągając ostanie głoski.

Zamrugał, drgnął i odwrócił lekko głowę, patrząc na młodszego brata ze smutkiem w błękitnych oczach. Cały czas milczał.

- Coś się stało?

- Nie, nic… – Odwrócił wzrok. – Jestem trochę zmęczony, to wszystko.

- Shadie – powiedział stanowczo – nie wciskaj mi kitu. Żyjemy razem już ponad dwadzieścia parę lat i potrafię poznać, kiedy coś jest nie tak.

Poza tym, pomyślał, jesteśmy bliźniętami. Coś w tym jest.

- To wraca. – Szepnął w końcu Shadow. – Cały czas. W snach… I na jawie.

- Shadie… – Przysunął się bliżej, uniósł lekko tak, by zrównać się z bratem.

- To cały czas wraca… – Wykrztusił jeszcze przez zaciskające się gardło.

Pchnięty jakimś przeczuciem Raven objął go łagodnie i przytulił. Chłopak jęknął cicho i zaszlochał.

Siedzieli tak, wtuleni w siebie, nie wiadomo, jak długo. Czas nie miał znaczenia.

***

            Otulona długim płaszczem nieokreślonej barwy postać przemykała niezauważona wzdłuż ulicy, kryjąc się w cieniu budynków, odbijając w sklepowych witrynach, wymijając kroczących niespiesznie przechodniów.

Słońce wzeszło na dobre, rozpędzając chłodną mgłę, miejskie arterie zatętniły życiem, wypełniły się niezliczonymi istnieniami, odmierzającymi puls metropolii swoimi krokami, śpieszącymi we wszystkie strony. Kolejne, gnane gdzieś własnymi sprawami, nie zwracało niczyjej uwagi.

Postać zatrzymała się na rogu i wyciągnęła z zanadrza, niczym podrzędny magik z kapelusza, nieco wygniecioną gazetę z dzisiejszą datą w nagłówku. Wygładziła papier, rozłożyła, przewróciła kilka stron i znalazła to, co szukała.

Artykuł zajmował niecałe pół strony. Krzykliwy nagłówek informował czytelnika o kolejnej ofierze Casanovy, sam tekst był raczej niezbyt złożony i składał się głównie ze spekulacji o tym, czego policja nie chciała ujawnić.

Uśmiechnął się ponuro. O całej sprawie zrobiło się na tyle głośno, by pójść o krok dalej i zostawić… przekaz. Tak, przekaz. Powinien dać im do myślenia.

Demon, okrzyknięty przez spragnione sensacji media Casanovą, złożył gazetę i schował ją pod płaszczem. Następnie bez pośpiechu ruszył ulicą, czując dotyk słońca na policzku.

Moc to ważna rzecz, ale to dobra iluzja jest podstawą. Przynajmniej, jeśli nie chciało się ograniczać swoich działań wyłącznie do tego krótkiego czasu od zachodu do wschodu, jeśli chciało się swobodnie poruszać wśród śmiertelników. Nie było ich wielu, tych, którzy wybrali tą drogę. Mieli jednak dużo łatwiej od całej reszty.

Po chwili okutana płaszczem postać zniknęła bez śladu, wmieszała się w tłum.

***

Uff.
Oba rozdziały zamierzam połączyć, poprawić (na podstawie wcześniejszych opinii wielu ludzi) i rozszerzyć, a następnie dodać trochę tekstu ;)
Liczę na wasze opinie i spostrzeżenia, zwłaszcza te krytyczne i pokazujące, co muszę doszlifować - prócz dialogów i przydługawych opisów.

Kolejnych części możecie szukać tu: http://nonameuniverse.wordpress.com/

Pozdrawiam serdecznie


« Ostatnia zmiana: 08 Stycznia 2012, 13:49:40 wysłane przez Ylli96 » IP: Zapisane

DMC4/HoMM5 Modder
ylli96.deviantart.com
Strony: [1]    Do góry Wyślij ten wątek Drukuj 
 





© 2003 - 2024 Tawerna.biz - Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie i publikowanie jakichkolwiek elementów znajdujących się w obrębie serwisu bez zgody autorów jest zabronione!
Heroes of Might and Magic i powiązane z nimi loga są zastrzeżonymi znakami handlowymi firmy Ubisoft Entertainment.
Grafiki i inne materiały pochodzące z serii gier Might & Magic są wyłączną własnością ich twórców i zostały użyte wyłącznie w celach informacyjnych.
Powered by SMF 2.0 RC1.2 | SMF © 2006–2009, Simple Machines LLC | Theme by jareQ
Strona wygenerowana w 0.07 sekund z 18 zapytaniami.
                              Do góry