No i część druga.
No king rules forever...
Gwiazdy...Kiedy ostatnio patrzeliśmy w gwiazdy? Kiedy ostatni raz posłuchaliśmy instynktu i spojrzeliśmy w nocne niebo, w świetliste gwiazdy, w okrągły księżyc? Mienimy się Synami Wilka, a nasze szczeniaki nie potrafią wyć do księżyca...A to wszystko przez wojnę. Cholerną wojnę z Królem Liszem. Nigdy nie lubiłem bawić się w sztuczną neutralność. Zebrałem klany, księstwa, plemiona, bandy...zebrałem gnolle ze wszystkich stron świata i poprowadziłem nas lud przez morze, na Northrend. A tam zmiażdżyłem bramę cytadeli króla trupów...A teraz patrzę w gwiazdy i nie potrafię znaleźć w sobie prymitywnego dla nich umiłowania. To moje...straszliwe brzemię, jak ująłby to mój brat.
Stary Szrama byłby dumny z Genna Szarej Grzywy.
A pomyśleć, że było tak dobrze. Moje hulaczne życie trwało bez mała trzysta lat, albo i więcej, kto by liczył...Myślałem, że z młotem na ramieniu i butelką szajbimbru w łapie można zawojować świat...I na upartego można było tak zrobić. Ale niestety, byłem wodzem górskich gnolli. Musiałem robić za światłego przywódcę. Pomagał mi w tym mój kochany brat, Stara Szrama...Sharr’karoth, czyli Odkupiciel. Takie imię zostało mu wywróżone, ale czy ktokolwiek go używał? Tylko nasz wuj, a i on z czasem przestał. Ale, żeby przedstawić wszystko w sprawiedliwym świetle, to nei powiem że mi się nie podobało. Pojąłem gnollicę za żonę...Kiedyś powiedziałbym że każdy ma dziewczynę która okazałą się błędem...ale dziś już nie mam ochoty na żarty. Miałem syna...a później drugiego, przybranego. Wasyl i Genn...tak, nazwałem syna Genn. Genn Jr brzmi dumnie, mówiłem sobie kiedyś w żartach...Teraz przynajmniej Kariatydem ciągle rządzi Genn, choć nie Szara Grzywa...
Dwieście sześćdziesiąt lat minęło Gennowi Szarej Grzywie w spokoju. Miałem tabun przyjaciół, lepszych i gorszych. Grommash Hellscream, mój brat Szrama, nieśmiertelny Przodek Worgołak, łowca Hrontrig, Wilczy Lord Kruger, banda trolli...Dużo ich było. Brakuje mi ich, ich ciepła, ich wsparcia, ich dobrego słowa...a tyle razy twierdziłem że jestem wilkiem samotnikiem. Zresztą teraz to nie ważne, nie mogę na nich liczyć. Szkoda, szkoda...A przecież założyliśmy tą całą Gildię Mrocznych Zabójców by pomagać sobie i światu, niekoniecznie w takiej kolejności. Wiele tam było zmian kadrowych, ale ja i tak trwałem przy Grommashu. No i tym trollu, który się do nas dołączył. Młody, gniewny, potężny. Jak ja kilkanaście lat wcześniej. Dazzle, Dazzle, Dazzle...Czasami zastanawiam się, kogo z naszej trójki spotkał najgorszy los. Dochodzę do różnych wniosków.
On przynajmniej może żyć. Nam nie było to dane.
Pamiętam, jak Reptilion poprosił mnie o przeprowadzenie pospolitego ruszenia na masową skalę. No i stworzyło się Imperium Wilka...Oczywiście z Gennem Szarą Grzywą na czele. Z siwym sztandarem oporu. Taaak...wciągnąłem mój lud w niekończącą się wojnę z Królem Liszem i jego Plagą Nieumarłych. Elfy nie mogły sobie dać rady, trolle nie mogły sobie dać rady, krasnoludy nie mogły sobie dać rady...Lista jest długa, ciągnie się jeszcze przez orków, ludzi, taurenów, nieśmiertelnych, jaszczuroludzi i inne potworki. Aż wreszcie przyszły gnolle. Gotowe iść i ginąć w chłodną paszczę z pieśnią na ustach. Wszystko za ideę...za Genna Szarą Grzywę.
Popłynęliśmy, przybiliśmy do brzegu i zapukaliśmy do bram. Błąd.
Cytadela na Koronie Lodu...Niezdobyta twierdza Króla Lisza, zbudowana z saronitu, czyli pozornie niezniszczalnego metalu...Uru, adamant, saronit...Ileż to było tych niezniszczalnych metali...Saronit nie był jednym z nich. Gnolle przybyły, powrzeszczały, a ich wódz machnął młotem na odlew. Brama tej przeklętej cytadeli stanęła otworem. Prosto w leże bestii, prosto na Tron Mrozu. Na drodze stało nam raptem kilkadziesiąt tysięcy trupów, mówiłem sobie. Ale to nie nasza broszka, dodawałem tamtymi dniami. Wróciliśmy do domu, a oni zrobili to co wychodziło im najlepiej. Przegrali ponownie. A wtedy Nehr’zul postanowił się zemścić na Imperium Wilka...
Był to jego największy błąd, a zarazem zwycięstwo nad Imperium.
Pamiętam to jak wczoraj, choć minęło już kilka lat...Może krótkich, może długich...Na tym lodowatym pustkowiu dni wydają się nie kończyć. W każdym razie...pamiętam, jak Lisz wysłał swojego sługę pod bramę naszej stolicy. Była to kobieta w czarnym pancerzu z tej ich przeklętej stali...saronitu. Dosiadała martwego, wskrzeszonego konia w złotym pancerzu. Bydlę miało jeszcze kościane skrzydła...Niepokonany, ostatni żywy pegaz...Nawet on został zabity przez Króla Lisza, a ten oddał go swojej...nie wiem kim ona była. Jedni zwali ją „Królową” Króla Lisza, inni jego ambasadorem, kolejni zaufaną służką...To zresztą nieważne. Coraz częściej zauważam, jak wiele rzeczy staje się nieważnych.
Był to upalny dzień w naszych górach. Raptem trzy miesiące po tragicznej śmierci Grommasha Hellscreama, która wstrząsnęła posadami świata. Jakby tego było mało, jeszcze napatoczyła się ona. Zapragnęła spotkania i spotkanie otrzymała. Wyszedłem przed miejskie mury – nigdy nie byłem typem przywódcy kryjącego się za tabunem przybocznych.
- Czego szukają tu szpicle Lisza?! – zapytałem ja ostro, dodając gardłowe warknięcie. Kobieta byłą elfem, dobrze zakonserwowanym w śmierci...Miała długie, kruczoczarne włosy, świetliste niebieskie oczy, naprawdę śliczną twarz, alabastrową skórę, ogromne elfickie uszy i byłą przeraźliwie chuda, jak każdy wysoki elf...To zdumiewające, ale pomyślałem wtedy, że śmierć uczyniła z niej jeszcze większą ślicznotkę.
- Przybywam w imieniu Króla Lisza, barbarzyńco – odpowiedziała mi chłodno, trzymając Niepokonanego za uzdę. – Mój władca pragnie wyjaśnić kilka kwestii z niejakim...Imperium Wilków.
- Nie podoba mi się pogarda w twoim głosie, trupie. Jesteś rycerzem śmierci, prawda? – kontynuowałem zadawanie pytań. Ona odpowiedziała mi skinieniem głowy.
- To zresztą nieważne. Mój pan... – zaczęła mówić, ale przerwałem jej. Nie miałem ochoty słuchać pogróżek Nehr’zula.
- Mam gdzieś co tam myśli truchło na biegunie północnym. Jak tak bardzo chce porozmawiać, niech ruszy swoje opancerzone kości z Northrend – warknąłem. Trzeba przyznać, nigdy nie byłem dobrym dyplomatą.
- Wedle życzenia – usłyszałem za sobą charakterystyczny głos ze złowieszczym echo. Instynktownie się odwróciłem.
Błąd, błąd i jeszcze raz błąd. Z obu stron.
Nehr’zul, Król Lisz Plagi Nieumarłych stał za mną. Niewiele niższy ode mnie szkielet w ogromnej wręcz zbroi płytowej, zwanej Napierśnikiem Potępionych. Na nagiej czaszce miał zębatą, niemal drapieżną koronę. Opancerzona dłoń ściskała rękojeść osławionego Ostrza Mrozu, broni, która mogła wyrywać dusze. Niebieski ogień buchał z napierśnika, okalając czaszkę swego posiadacza lodowatymi płomieniami. Trzeba przyznać, że wyglądał przerażająco. Ale nie byłem osobą, która daje się zastraszać.
- Witam w Kariatydzie. Czyżby potężny Król Lisz musiał zastawiać pułapkę na malutkiego Genna? – zapytałem jadowicie. Ten tylko się uśmiechnął. Nie lada dokonanie gdy ma się tylko nagą czaszkę.
- Powiedzmy. Będziesz mógł się chełpić w zaświatach, że Nehr’zul musiał zabić cię przy pomocy podstępu – powiedział całkiem miłym głosem. Niech mnie gromy biją, jak ja nie cierpię takich chełpliwych „gheniuszy zua”, pomyślałem.
- Zobaczymy – warknąłem, podrzucając młot na ramieniu. – Kogo mam zniszczyć najpierw? Ciebie czy tą twoją kurewkę? – zapytałem głosem chyba nawet bardziej przesłodzonym niż on chwilę wcześniej. Nieumarłą elfka wtedy się roześmiała. Nie lubiłem i nie lubię elfów, zwłaszcza po tym co zrobiły trollom...Ale ten ich przeklęty śmiech przyprawiał mnie zawsze o ciarki.
- Brawura ci nie pomoże. Ty już nie żyjesz, tylko jeszcze o tym nie wiesz – powiedziała, ciągle tłumiąc śmiech. Lisz pokiwał głową.
- Zrobimy to jak na mężczyzn przystało. Sprawdzimy, ile wytrzymasz ze mną w pojedynku – powiedział, podnosząc miecz. Zasalutowałem mu pogardliwie i skoczyłem z młotem w jego stronę.
Król Lisz nie pozostał mi dłużny. Machnął na odlew swoją bronią. Mój młot i jego ostrze zderzyły się. Nie byłem zbyt zdziwiony, że odleciałem do tyłu. Szczerze mówiąc, myślałem, że był to ostatni skok w moim życiu. Po tym, co stało się z Dranoshem Saurfangiem...Zresztą nieważne, dzięki mojej małej pomocy zaznał spokoju. I to tamtego pamiętnego dnia, gdy zderzyło się Ostrze Mrozu i Młot Gromu...Szybko stanąłem na nogi i uderzyłem swoją bronią w ziemię. Głowica mego towarzysza w wielu wojażach zaczęła się żarzyć. Nie minęło kilka chwil, a z dzikim rykiem rzuciłem ją w mego adwersarza. A on...przyjął uderzenie mojego Młota Gromu na pierś. Ot tak. Mój ukochany młot rozprysł się na kawałki, a ten truposz roześmiał się.
- I co teraz? Rozerwiesz mnie na kawałki gołymi rękami czy powalisz swoim smrodem, bydlaku? – zapytał pogardliwie, miotając w moją stronę jakimś lodowym pociskiem. Zrobiłem unik, kątem oka złowiłem tłum powoli wysypujący się z bram mojego pięknego miasta...Tego właśnie wtedy się najbardziej obawiałem – że więcej moich pobratymców zginie. Dojrzałem tylko potężnego Rehgara Earthfury i mojego brata, Szramę.
- Nie dziel futra na wilku, trupie. Dziś wrzucę twoje kości w górską przepaść – zripostowałem i przetoczyłem się blisko niego. Skoro straciłem broń, walka w zwarciu wydawała się najlepszym wyjściem. Lisz machnął na odlew swoim ostrzem, lecz ponownie popisałem się refleksem. Złapałem go wtedy za ramię i przerzuciłem za siebie. Złapałem to przeklęte ostrze i szybko odrzuciłem je od siebie. Chłód od niego bijący był niemal obezwładniający, ale jakoś wytrwałem. Wtedy przystąpiłem do jednej z głupszych rzeczy w moim życiu – zacząłem okładać Nehr’zula pięściami. Lisza zakutego w niemal niezniszczalny Napierśnik Potępionych, dodatkowo chronionego potężną magią...Ale byłem, do cholery, Gennem Szarą Grzywą. Łamałem smocze szczęki i tak dalej...Walnąłem go mniej niż dziesięć razy, a wtedy jakaś siłą podniosłą mnie do góry i rzuciła w bok. Złapałem się skały, cudem nie spadając z urwiska. Mój przeciwnik podniósł się powoli i pokręcił głową. Widać moje ciosy wyrządziły mu krzywdę, ale i tak mała – normalnie żadna istota nie wytrzymałaby tylu moich uderzeń. Warknąłem, wziąłem krótki rozbieg i skoczyłem. Zderzyliśmy się i nieumarły król ponownie pokłonił się żywemu wodzowi...Tym razem jednak zdążyłem tylko raz przyłożyć mu z pięści, po czym oddano mi cios i magicznie odrzucono do tyłu.
- To bez sensu – warknął truposz i wyciągnął dłoń. Jego miecz zadrżał i szybko przyleciał do swego właściciela. Podniosłem się i miałem zamiar ponownie rzucić się na niego, ale tym razem Nehr’zul był szybszy – jeden gest i lodowe łańcuchy wyrosły spod ziemi, skutecznie mnie oplatając. Czas umierać, pomyślałem. Król Lisz ryknął wtem zwycięsko i zaszarżował w moją stronę z ostrzem wzniesionym do ciosu. Niefortunnie dla niego, potężna błyskawica wybiła mu ziemię spod stóp. Mój brat przywołał potęgę żywiołów.
- Trzymaj się, Genn! – krzyknął z oddali. Brakowało im do nas ze dwustu metrów. Widziałem wyraźnie dziesięć sylwetek. – Zaraz się z nim rozprawimy!
- NIE! – ryknąłem potężnie. Na chwilę zatrzymali się jak wryci. – To sprawa między mną a nim – oświadczyłem twardo. Zadziwiające, ale usłuchali. Nehr’zul w tym czasie powstał ponownie. Pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Twoja odwaga jest godna uwagi, ale bezcelowa. Urodziłeś się tutaj i tutaj umrzesz – warknął i skoczył w moja stronę. Nie sądziłem, że jest zdolny do czegoś takiego. Nie było jednak czasu na sądzenie, złapałem pobliski głaz i rzuciłem w jego stronę. To byłą dla niego drobnostka, po prostu przeciął go na pół. Ale tym samym się odsłonił, a na to właśnie liczyłem. Wziąłem krótki rozbieg i kopnąłem go z wyskoku. Ponownie, odleciał kilka metrów.
- Rehgar! Rzuć mi Gorehowla! – wrzasnąłem do zielonoskórego. Ork wziął rozbieg i miotnął toporem najsilniej jak umiał. Zręcznie złapałem osławiony topór.
- Och...czyżby to było wszystko co pozostało po nędznym Gromie? – spytał z pogardą nieumarły. Warknąłem głucho – po wszystkich co Hellscream uczynił dla świata NIKT nie miał prawa go obrażać.
- Nędzny Grom, powiadasz? Topór Grommasha zabrał życie półboga Cenariusa, skończył żywot Władcy Otchłani Mannorotha...A teraz zniszczy Nehr’zula. GIŃ! – wrzasnąłem, skacząc w jego stronę. Wezwałem całą swoją siłę, całą dumę mojej rasy, całą potęgę Jaszczurzego Króla, całą moc Grommasha i zadałem straszliwy cios. I wtem...
- TO NIEMOŻLIWE! – ryknął Król Lisz kiedy jego przeklęty miecz roztrzaskał się na kawałki pod ciosem Gorehowla. Z Ostrza zaczęły uciekać duchy wszystkich nieszczęśników zabitych przez Nehr’zula. Odrzuciłem topór Grommasha za siebie i złapałem sporych rozmiarów złomek przeklętego miecza.
- SHARWYN! Pomóż mi! – wrzasnął do elfki. Ta rzuciła dwa krótkie spojrzenia – na mnie, a później na pokonanego władcę.
- Żaden król nie rządzi wiecznie – powiedziała spokojnie, wskoczyła na siodło swego wierzchowca i wzbiła się w powietrze. Mój wróg opadł na kolana, milcząc. Rąbnąłem go pięścią w twarz...To jest, w jego czaszkę.
- NEHR’ZUL! Tak to się kończy! Złomek twojego przeklętego miecza, prosto w twoje lodowate serce! Bierz go! Zabierz go do prosto do piekła, ty nieumarłe ścierwo! – ryknąłem i z całej siły pchnąłem znienawidzonego wroga odłamkiem jego broni. Gładko przeszedł przez „niezniszczalny” Napierśnik Potępionych i wbił się w coś wewnątrz Lisza.
- Piekło...? – zacharczał pokonany władca umarłych. Niebieska poświata zaczęła z niego intensywnie wyciekać. – Zabiorę ten odłamek do piekła...RAZEM Z TOBĄ! – wydał z siebie ostatni ryk i eksplodował.
Wrzuciłem jego kości w górska przepaść. Ale cena była straszna.
Nic nie zostało ze szkieletu truposza. Tylko jego napierśnik i kupa złomków znaczyły miejsce jego upadku. Jego korona poleciała w nieznanym kierunku, podobnie ja. Jednak szybko mnie znaleźli...w ciężkiej śpiączce. Zabrali mnie do hal naszej stolicy razem ze szczątkami Nehr’zula, które wystawiono na głównym placu jako pomnik mojego bohaterstwa. Mój zbolały brat musiał przejąć chwilowo władze i zorganizować jakoś nasz lud...Zaś przy moim łóżku siedziały tylko dwie osoby – Rehgar Earthfury i Dazzle.
- Złe rzeczy dzieją się w tym roku...Najpierw Grom, teraz Genn – mruknął zielonoskóry. Dazzle pokręcił głową.
- Nie stawiaj jeszcze na nim krzyżyka. Genn jest silny – westchnął, wpatrując się we mnie. Nagle coś zaburczało i troll wyjął z kieszeni czarną komórkę.
- Słucham, co się urodziło? – powiedział do słuchawki. Pokiwał kilka razy głową. – Tak jest – westchnął pod koniec.
- Co się stało? – zapytał go Rehgar.
- Dzwonił Reptilion, mam jak najszybciej być w kwaterze głównej – powiedział mu mroczny troll. Poklepał mnie jeszcze po policzku – Trzymaj się, dziadku Gennie. Na razie, Rehgar – powiedział, wymienił uścisk dłoni z orkiem i wyszedł. Rehgar siedział ze mną kilka chwil, a potem pojawiła się nowa osoba.
- Witajcie – mruknęła. Rehgar szybko się odwrócił. Zobaczył wysokiego osobnika w błękitnym pancerzu. Widział tylko jego karmazynowe oczy i włosy tego samego koloru wystające z tyłu hełmu.
- Mistyczny Rycerz...? – zapytał zadziwiony. Rycerz pochylił głowę.
- Tak, to my. Przyszliśmy do Genna – odparł. Mało kto wiedział czemu Mistyczny zawsze mówił o sobie w liczbie mnogiej.
- Jak widzisz, jest...
- Wiemy. Jesteśmy Shinigami. Przybywamy właśnie w tej sprawie – przerwał mu bóg. Nakreślił kilka znaków lewą ręką – warto napomnieć, że prawa ręką Mistycznego wyglądała złowrogo – pancerz był zębaty, kolczasty, druga zaś ręką (oczywiście mówię o pancerzu) wykonana byłą gładko. Ręka Zbawienie i Ręka Odkupienia, mówili...Nakreślił te kilka znaków i wtedy się obudziłem. Rehgar o mało nie spadł z krzesła.
- Co ja tu robię? – zapytałem, mrugając kilka razy.
- Genn! Zabiłeś Króla Lisza! Zabiłeś Nehr’zula! – krzyknął Rehgar, wstając. Wyszczerzyłem się wtedy radośnie – oto odniosłem swoje największe zwycięstwo i przeżyłem.
A przynajmniej tak sądziłem. Parszywy los.
- Gennie Szara Grzywo. Przyszliśmy w imieniu wszystkich Shinigami...Przyszliśmy do Ciebie z prośbą – powiedział do mnie Mistyczny Rycerz.
- Z chęcią pomogę – odparłem z uśmiechem. Rycerz na chwilę zwiesił głowę.
- Jesteś honorową istotą i wiem że nam pomożesz...ale nie z chęcią – powiedział głucho. Uśmiech trochę mi zrzedł.
- Kontynuuj... – mruknąłem tylko. Wtedy Mistyczny wyjął coś zza pleców...Koronę Króla Lisza.
- Genn...Zabiłeś jednego z najpotężniejszych władców zła w historii...Nehr’zul był potężniejszy od władców piekieł, był potężniejszy od Saurona, równał się mocą z Tezzethem...A teraz zginął z twojej ręki. Oto jego korona, Korona Potępionych – powiedział mi Shinigami.
- Okej...I gdzie tu moja rola? – spytałem, patrząc to na niego, to na koronę. Rehgar nerwowo wodził wzrokiem to wszystkich zgromadzonych w pokoju.
- Genn...Plaga Nieumarłych to potężna siła. Bez swojego władcy zmiażdżą żywych...I dlatego jesteśmy zmuszeni cię prosić o wzięcie na siebie tego straszliwego brzemienia... – tutaj Mistyczny na chwilę się zaciął. Przerażenie wdzierało się do mojego umysłu. – Genn, Plaga zawsze musi mieć swojego Króla Lisza.
- Aha... – wydukałem po chwili. – Czyli ty...wy...chcecie żebym został Królem Liszem? – spytałem powoli.
- Tak – stwierdził. – Stracisz wszystkich przyjaciół...zginiesz dla świata...Będą Cię zwalczać z całej siły...Ale ktoś musi dokonać tej ofiary... – mówił powoli. Mógłbym przysiąc, że dojrzałem jakiś przepraszający błysk w jego oku. Rehgar nie wiedział co powiedzieć. Shinigami i zielonoskóry stali w bezruchu, ja półleżałem na łóżku. Minuty wydawały się dla mnie latami...Aż w pewnym momencie złapałem za koronę i złożyłem ją na moich skroniach. Moje ciało przeszył niesamowity ziąb. W głowie zakręciło mi się od setek tysięcy...od milionów jaźni połączonych z moją. Nieznana siła podniosła mnie do góry i znikąd pojawił się na mnie czarno niebieski pancerz z saronitu...Napierśnik Potępionych. Moje oczy zaczęły jarzyć się niebieskim światłem, jak zresztą oczy każdego inteligentnego przedstawiciela legionów Nehr’zu...MOICH legionów. Zamrugałem kilka razy, zgiąłem dłonie w pięści.
- Genn...Genn... – Rehgar powtarzał moje imię jak jakieś zaklęcie. W przepływie impulsu ścisnąłem jego ramię i przelałem na niego całą nadnaturalną siłę Genna Szarej Grzywy, nawet nie wiem jak.
- Rehgar...Od teraz jesteś mścicielem Grommasha Hellscreama i Genn Szarej Grzywy. Masz moją siłę i topór Groma. Zrób z nimi co uważasz za słuszne – powiedziałem mu zmienionym głosem. Dziwne echo towarzyszyło moim słowom.
- Genn...To wszystko wina Płonącego Legionu. To on stworzył pierwszego Króla Lisza, Nehr’zula...To przez nich to wszystko. Zniszczę ten cholerny Legion...Zniszczę ich albo sam zostanę zniszczony – warknął pod koniec. – Siła i honor, Genn.
- Siła i honor, Rehgar – odparłem mu. Zderzyliśmy się pięściami i Rehgar opuścił mój pokój, skłaniając głowę przed Shinigami.
- Genn...Lepiej byłoby gdybyś już zniknął – powiedział do mnie Shinigami i sam rozmył się na moich oczach. Stałem jeszcze przez chwilę, a potem pomyślałem „Cytadela Króla Lisza jest w Northrend, na Koronie Lodu...” i bezwiednie się tam teleportowałem.
I teraz stoję na tarasie Tronu Mrozu, wpatrując się w niebo tej skutej lodem krainy. Patrzę na kohorty moich sług walczących z wojownikami Srebrnej Krucjaty...Ale jeżeli mam wybierać między powierzeniem mojego straszliwego brzemienia a zabiciem tych, których niegdyś kochałem...Wybór jest prosty...