Orczilla
Punkty uznania(?): 4
Offline
Wiadomości: 1 125
One, Two, Hellscream's coming for you...
|
|
« : 27 Października 2010, 00:14:11 » |
|
O tak, widząc napis po przecinku już wiecie kto jest autorem tego opowiadania. Postanowiłem rozwinąć ideę turniejówki, tylko poszedłem w inną stronę. Sami zobaczycie, o co się rozchodzi. Forma luźniejsza, kolejne rozdziały pojawiać się będą jeszcze mniej cyklicznie co "Wojny", "Droga Berserkera", "Śmierć" czy chwilowo zawieszone "Da Voodoo Shuffle" i nie będą powiązane zbyt mocno czasem...Przeważać będzie akcja, humor i wspominanki Groma Hellscreama. Cieszcie się pierwszą częścią prologu, druga powinna pojawić się już w weekend.
Choć na dworze bił siarczysty deszcz, spędzający wszystkich mieszkańców Wzgórza Wisielców do domów, w karczmie o ładnej nazwie „Lwiego Postoju” było gwarno i ciepło. Przestronna izba wypełniona była różnorakimi istotami oraz odgłosem toczonych przez nich rozmów. Młoda, smukła karczmarka śmigała w te i nazad pomiędzy kilkoma dębowymi ławami z tacą pełną kufli. Za barem stał barczysty karczmarz, człowiek mający może czterdzieści kilka lat. Za jego plecami rozpościerała się kuchnia, zaś jeżeli pójść od baru w lewo, to trafiało się na schody na piętro. A tam pokoje niemal zawsze były zajęte. O tak, Thomas Hacklenback nie narzekał na niskie zarobki, gdyż jego karczma słynęła z wielu ciekawych bywalców. Przewijali się u niego zielonoskórzy berserkerzy, ponurzy nekromanci, dumni paladynowie, diabły, anioły, elficcy arcymagowie, krasnoludzcy wojownicy, wilkołaki...Wielu chyba by zwariowało, ale nie Thomas. Facet był niegdyś właścicielem największej karczmy w Sigil, a do tej roboty trzeba istoty o nerwach z uru.
Dziś było spokojnie. W budynku przebywali głównie mieszkańcy miasta – ludzie, elfy, półelfy. Wzgórze Wisielców nosiło swoją niemiła nazwę o tym, jak wódz orków Gorbal Żelazna Łapa kazał powywieszać wszystkich mieszkańców miasta...Ale to było dawno. Wszak dziś główną „atrakcją” wieczoru był przedstawiciel orczego rodzaju. Siedział w kącie, otoczony gromadką złożoną większości z dzieci spragnionych opowiadań. Ork wyglądał staro – jego włosy ledwie zachowały swój kruczoczarny kolor, ustępując siwiźnie, zielone oczy nie błyszczały już tak jak dawniej, mięśnie nie rozciągały skóry. Stary ork siedział na krześle, odziany w niebieskie jeansy, czarną koszulkę z napisem „God’s busy, can I help you?” i zapinaną na suwak niebieską bluzę z kapturem. Pił herbatę w całkiem ładnym kubku i kończył czytanie wczorajszej gazety. - Dwudziesty pierwszy lipca dwa tysiące siedemdziesiątego czwartego roku...Dammit, czuje się stary – westchnął sam do siebie, po czym zdjął okulary w rogowej oprawie, schował je do etui a następnie do kieszeni. Wciągnął nosem powietrze. Lubił to miejsce – dobra, zbudowana z drewna i kamienia karczma, a nie nowoczesny, obuty plastikiem bar z żarciem, którym aż szkoda było zwierzaka nakarmić...Oj tak, Grommash „Grom” Hellscream był tradycjonalistą.
- No dobrze, dzieciaki, czego chcecie od starego Groma? – zapytał swojej widowni. Doskonale wiedział, po co przyszły...Ale zapytać nie zaszkodzi. A nuż chcą kolację postawić, w końcu zbliżała się jej pora. - Opowiedz nam jakąś historię – powiedział Peter Botven, półelf o wściekle zielonych oczach. Miał może jedenaście lat. Pozostałe dzieci – a była ich może siódemka – zgodnym chórem przychyliły się do prośby. - No dobra...Opowiadałem wam, jak spotkałem smoka Perłojada? – zapytał. - Tak! - Hmm...A o tym, jak rozbiłem całkiem przypadkowo odłam klanu Młota Zaćmienia, go szukałem kolczyków Liny Inverse i wpadłem w ich zasadzkę? - Tak! - Yhm...No ale o mojej potyczce z nekromantą Nagashem i jego Czarnym Legionem też mówiłem? - Też! - No ale o moim brawurowym rajdzie przez ruiny Stratholme nie mówiłem? - Opowiedz! Opowiedz! – odezwały wreszcie się dzieciaki. Dwóch nastolatków siedzących za nimi roześmiało się pod nosami. - No dobra, rozsiąść się wygodnie, wujek Hells opowie wam jak rozwalił na kawałki hrabiego Jeana Dryskulla...
Było ciemno. Razem z Shargoshem Ironbenderem, najlepszych orkowym kowalem w dziejach oraz gnomką o imieniu Tristana Megling siedzieliśmy zabukowani w krzakach. Tak swoją drogą...Było to pod murami miasta Stratholme, niegdyś serca królestwa Lordearon w świecie Azeroth. A tam gnomów takich jak nasza mała Tristana nie ma – srebrnowłosych, bardzo ładnych, niebieskoskórych i bez dziwnych uczesań czy kolczyków. Ja z Shargoshem wyglądaliśmy normalniej – dwóch rosłych orków, jeden odziany w spodnie z kolczugi, napierśnik przymocowany do klatki piersiowej skórzanymi pasami, z głową ozdobioną długimi czarnymi włosami i czterodniowym zarostem. Tak, mowa o mnie. Co ja wtedy miałem...Aha, chyba magnuma i moją kat...Nie przerywaj, Timmy! Zaraz wytłumaczę. Tak więc miałem pistolet i katanę. Shargosh obdarzony był niezwykle u nas rzadkimi niebieskimi oczami, brązową szczeciną na głowie i długą brodą, związaną w warkocz. Miał na sobie pancerz o twórczej nazwie Obliterator 3K, tamtymi czasy najnowszy model. Solidna tytanostal, zdolna przetrwać postrzał z myśliwskiej strzelby z odległości metra...Tristana jak to ona – osiemdziesiąt centymetrów od ziemi, gogle taktyczne wtedy tkwiące na czole, skórzany strój bojowy i pewnie dwukrotnie większa od niej bazooka pod pachą. Byliśmy tam bowiem wysłani z misją przez Gildię Mrocznych Zabójców. Tak, tą której jestem założycielem. Wtedy Mistrzem był chyba Kais, świetny facet...No ale zbaczam. Doszły nas słuchy, że Nehr’zul miesza w przeszłości, starając się wzmocnić swego martwego sługusa, Hrabiego Lakemere’a. Był potężnym rycerzem śmierci...Ale został po raz drugi zabity przez kilku czempionów Hordy. W każdym bądź razie nasza trójka leżała zabukowana w krzakach przed wejściem do wypełnionego nieumarłymi Stratholme...O czym my to gadaliśmy?
- Dobra, wszyscy pamiętają plan? – zapytałem się moich towarzyszy. Shargosh potwierdził skinieniem głowy, a Tristana uśmiechem. - No dobra. Jeżeli ten awiator amator nie zapomni o nas, to właśnie idziemy pospacerować po parku. A jeżeli nie... – zakończyłem znacząco. - To idziemy pobiegać po parku? – zapytała mnie nasza mała przyjaciółka. Roześmialiśmy się z Ironbenderem, niemal się demaskując. - Tris, pamiętasz co masz robić? – spytałem chyba jedenasty raz. Panna Megling w odpowiedzi pokazała mi swoją MP3, na wyświetlaczu której widniało „Metallica – Seek and Destroy”. - Mnie pasuje. Shargosh? - Rozwalamy trupy i miasto, a ty w tym czasie zajmujesz się Lakemerem. Proste, łatwe, przyjemne – westchnął zielonoskóry i przekręcił minigunem zamontowanym na lewym ramieniu swego pancerza bojowego. Prawa wyposażona była w łańcuchowy miecz. Aż żal mi było, że nie zobaczę sieczki którą ta dwójka zrobi z hordy nieumarłych. - Okej. Panie, panowie – operację „Stratholme” czas zacząć – zakomenderowałem. Tristana wcisnęła słuchawki do uszu. - Na twój znak – powiedział, po czym zsunęła wielofunkcyjne gogle taktyczne na oczy i zamarła w bezruchu. Ironbender przygotował teleporter osobisty zamontowany w jego cudzie techniki – w końcu musiał wbić się w sam środek trupów. Ja zaś wyszedłem z krzaków i spokojnie pomaszerowałem w kierunku bramy Stratholme.
- Ej, zgnilcu – warknąłem na zombie. To odwróciło się w moją stronę, „strasząc” rozwaloną szczęką. Niewiele myśląc ściągnąłem mu łeb z przegniłej szyi prawym sierpowym. Potrzebowałem tych cholerników w jednym miejscu, a że nie na darmo zwali mnie „Hellscreamem”...Jeden okrzyk wystarczył, a dziesiątki – a może i setki – truposzy zaczęły zbiegać się w moją stronę. Otoczyły mnie i zacieśniały krok. - Jak tak dalej pójdzie, to zabijecie mnie swoim smrodem – westchnąłem i podniosłem pięść. Jakiś ghul uderzył mnie szponami, a w tym momencie iluzja rozwiała się. Najwyraźniej dowodzący tą hordą bezmózgów nie mieli pojęcia o zdolnościach mistrzów ostrzy. Zanim jednak jakikolwiek nekromanta czy inny nadzorca szkieletów zdążył wpaść na jakiś świetny pomysł, rozległ się piekielny huk, a brama runęła na łby umarlaków, druzgocząc ich pod lawiną cegieł. Tristana otworzyła ogień. Wyszedłem z mojej kryjówki. Jak się okazało, wejście zostało gruntownie zawalone, a my nie mieliśmy czasu na wspinaczkę. Trzeba było utorować drogę. - Bingo – powiedziała wesoło mała kobieta, biegnąc w moją stronę. Na plecach miała coś na kształt nosidełka z okrągłymi, czarnymi pociskami wielkości dużych melonów. Shargosh człapał za nią w swoim ważącym ćwierć tony sprzęcie. - Zaraz będzie tu niezły kocioł. Rozwal te głazy i lecę po rycerza śmierci...A wy trzymajcie się planu. I dajcie mi znać jak ten oblatywacz się pojawi – wydawałem rozkazy. - Się rozumie. Sharg, potrzymaj – powiedziała do naszego towarzysza, wręczając mu swoją bazookę. Załadowała ją kulą z dziwnymi ornamentami na powierzchni, po czym wystrzeliła. Huk był jeszcze gorszy niż poprzednim razem, ale po głazach nie było śladu. - Czemu nie mogłaś zrobić tego sama? – zapytał ork w pancerzu, oddając broń jej właścicielce. - Bo nie mogłabym rąk później znaleźć. Hells, działaj! – krzyknęła, gdyż już musiała zająć się hordami trupów. Oh, dzieciaki – nie potrafię powiedzieć ile tego było. A rodzaje najróżniejsze – szkielety, zombie, ghule, zmory, nekromanci, ożywieńcy, ogary plagi...W każdym razie w starciu z wybuchowymi kulami Tristany wszyscy jak jeden mąż rozrywani byli na kawałki. Shargosh złapał mnie, użył teleportera – swoją droga, nieciekawie wtedy trzepie we flakach, przynajmniej mnie – i zaczął ciąć trupów swoim mieczem – piłą oraz rozczłonkowywać ich ołowianym deszczem z miniguna. Oczywiście tylko w przenośni, wszyscy wiemy, że pociski z mithrilu są lepsze i tańsze. Ja zaś zacząłem spacerować po wietrze...Nie, nie dosłownie! Spacer po Wietrze to nasza naz....Nasza znaczy mistrzów ostrzy, nie przerywaj! Po prostu byłem dla truposzy niewidzialny. Zacząłem się kierować w stronę głównego budynku miejskiego, pałacu hrabiego. Ale znacznie ciekawiej było u Tristany i Shargosha...
Prawdopodobnie Krwawy Tarrik, jeden z „nawróconych” czempionów Khorne’a, zajączki dla tego że psychiki już im nie nagniesz do pionu...Sigh, Tarrik pewnie byłby zachwycony rzeźnią i morzem rozczłonkowanych zwłok, które pozostawiali po sobie panna Megling i Ironbender. Horda nieumarłych nie znała zmęczenia i nacierała na nich bezlitośnie, jednakże ilekroć odzywała się bazooka Tristany czy warczała piła Shargosha...Zbyt poetycko? No, okej. Ile razy odpowiednio walili z działa czy cięli ich na kawałki, to zawsze dwóch czy trzech umarlaków przychodziło na miejsce tego zniszczonego. Ja w tym czasie rozbijałem się po pałacu, eliminując ciężkozbrojnych szkieletowych gwardzistów – zazwyczaj gołymi rękami – słabe karki – lub też toporem. Sytuacja moich przyjaciół pogarszała się z minuty na minutę...No a wtedy ten szalony gnom przyleciał. Tristana była i jest dobra w opisywaniu wydarzeń.
Nagle więc szyk nieumarłych zaczął topnieć w oczach. Spadające z nikąd pociski radziły sobie lepiej z wysadzaniem ziemi i stojących nań trupów niż działko Tris, niewidzialne – jeszcze – działa pruły ołowiem z zatrważającą szybkością, bomby fosforowe przeżerały białym żarem martwe ciała, a spadający z chmur ogień spowijał to wszystko we wściekle czerwonym piekle. Corki, uważany za szaleńca gnom awiator i jeden z najlepszych pilotów wszechczasów, w końcu przybył nam z pomocą. W swojej niezbyt estetycznie, ale solidnie wykonanej żelaznej maszynie opadł do pułapu, z którego wciąż mógł roznosić w drobiazgi szeregi trupów i jednocześnie wymienić się informacjami z resztą oddziału. - Zdychajcie! – wrzeszczał opętańczo gnom zza lotniczych gogli, wciskając drążki zamontowanych na dziobie karabinów. Sprzężone gatlingi pruły ogłuszająco. - Dobrze cię widzieć! – huknął Shargosh, rozcinając na pół ogromne, zszyte z kilku trupów plugastwo i rozrzucając na boki kilka szkieletów. - Mów co wyszpiegowałeś tam z góry, kiedy my narażaliśmy nasze ogony! – warknęła Tristana, waląc bazooką na odlew jakież zombie i zdejmując mu głowę z karku strzałem z pistoletu – jakiegoś wielkokalibrowego magnum, Tris lubi duże zabawki. Corki na to zaśmiał się i odgarnął szalik z twarzy. - Się rozumie! Na terenie obiektu są cztery monolity energetyczne, zasilające ziggurat, dzięki temu ciągle stoi w powietrzu! Ale jeżeli je zniszczymy, a jestem w stanie to zrobić, to wszystko zwali się na ziemię! - A jaki jest haczyk? – zapytał Ironbender, wgniatając nekromantę w ziemię i kopniakiem roztrzaskującego czaszkę szkieletowemu golemowi. - Nie wystarczy mi amunicji na rozwalenie wszystkich! W ostatni wbiję się moją maszyną! – odparł i poleciał do góry, uprzednio wciskając jakiś guzik i uwalniając niebieskawy pocisk, który rozerwał nieumarłych na drobne strzępki. - Szaleniec! Ale za to kalkulacyjnie myślący – powiedziała sama do siebie Tristana i rozwaliła łeb kolejnemu już zombie.
Corkiemu trzeba przyznać, że zna się na swojej robocie. W pierwszy monolit – strzelistą, emanującą niezdrowym zielonym światłem konstrukcję – władował wiele niebieskawych pocisków, budowli nie było widać po bombardowaniu. W drugą władował kilka zwykłych, w kolorze stali, oraz sporo ognia maszynowego. Ponownie, budynek został zdruzgotany. W trzeci poleciało kilka bomb fosforowych, trochę ognia i kilka czerwonych pocisków – nie było co zbierać. W czwarty z kolei gnom wypuścił dwa czerwone, krowiaste pociski, ale nie wystarczało to. Pilot bez zastanowienia wcisnął czerwony, cylindryczny guzik z napisem „EMERGENCY”, po czym z drastyczną prędkością lotem kamikadze skierował się na cel. Zawczasu jednak katapultował się – nie był samobójcą...
- No i tak to zabiliśmy hrabiego Dryskulla – zakończył po kilku minutach opowieść ork. - Czyli naprawdę uciekł do tego latającego zigguratu, a Tristina ustrzeliłą go na balkonie? – spytał z przejęciem półelf Daeniel. Zielonoskóry pokiwał głową. - Dokładnie. Chciał z nas pokpić, a wtedy Tristana – nie Tristina – odstrzeliła fragment fasady i idiota spadł prosto na ostrze Shargosha. Przepiłowało go na pół. No, ale dość historii na dziś. Dobranoc, dzieciaki i wszyscy inni! – zakrzyknął ork, po czym wspiął się schodami na górę. Nie zobaczył dwóch zakapturzonych ludzi, rozmawiających miedzy sobą. - Jesteś pewien, że się nadaje? – zapytał jeden. Po głosie można było sądzić, że jest mężczyzną grubo po pięćdziesiątce. - Oczywiście. Ten człowi...ork jest pierwszym kandydatem od kilkunastu lat, który został zaproponowany przez innych czempionów. Dwukrotnie odnotowano o potwierdzono jego śmierć...A mimo wszystko żyje, choć nie jest śmiertelnikiem. Zabił w swoim życiu władcę otchłani, półboga, władcę nieumarłych i setki innych potężnych istot, zawsze walczył po stronie szeroko rozumianego dobra. Posiada niezrównane zdolności walki wręcz, włada też całkiem potężną magią i posiada ogromną wiedzę – zna prawdopodobnie dziewięćdziesiąt procent członków Ligi. To oczywiste, że będzie się nadawał – więcej, on zdominuje wszystkich innych czempionów, nawet Jaxa. Wystarczy dać mu szansę – odparł drugi. Był znacznie młodszy. - Hmm...Grommash „Grom” Hellscream. Czempion i Legenda z Azerothu i Draenoru zarazem...Jutro poddamy go Osądowi. Niech się dzieje co ma być – rzucił starszy z nich i wstał od stołu, również kierując się na piętro.
|